Star Wars Komiks #19 (3/2010)

You win, general Kenobi

Autor: Grzesiek 'SethBahl' Adach

Star Wars Komiks #19 (3/2010)
Pod względem komiksowym marzec okazał się nam miesiącem tematycznym. Na dwóch płaszczyznach nawet, można by rzec. W związku z tym, że rozpoczęliśmy kolejny kwartał, w salonach prasowych wylądowały dwa egzemplarze egmontowskiego Star Wars Komiks – cienki (jak co miesiąc) i gruby (wydanie specjalne). Tym razem to najistotniejsza cecha odróżniająca je od siebie, gdyż z obu okładek szczerzy się do nas uprzejmie generał Grievous. W samym jednak miesięczniku także możemy dopatrzyć się motywu przewodniego, a jest nim ni mniej ni więcej tylko grzebanie w przeszłości i wizerunku Sithów.

Przedstawicieli ciemnej strony na artystycznym stole operacyjnym mamy dwoje; zgodnie z aktualną modą na parytety – po jednym z płci obojga. Celowo czy też nie, redaktorzy Egmontu wykazali się szarmanckością, gdyż pierwszeństwo dali damie imieniem Asajj Ventress, którą poznają zapewne wszyscy widzowie gwiezdowojennych seriali telewizyjnych. Komiks zatytułowany Nienawiść i strach nawiązuje do wydanej w Polsce w czerwcu zeszłego roku Bitwy o Jabiim (a w zasadzie jest jej bezpośrednią kontynuacją), z której to w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęli Obi-Wan Kenobi i ARC Trooper o imieniu Alpha. Jak się okazuje, zguba odnalazła się w niewoli Separatystów na planecie Rattatak, a opiekować się nimi postanowiła wspomniana komandor Ventress. Słabe warunki i wyżywienie zmuszają obu panów do podjęcia próby ucieczki, która staje się pięknym tłem, na jakim podziwiać możemy walory charakteru panny Asajj. Powinniśmy na nie zwrócić uwagę, gdyż mimo mnogości starwarsowych mediów, w jakich postać ta się pojawiała, wszędzie była niczym więcej, jak naczelnym siepaczem hrabiego Dooku. W Nienawiści i strachu czytelnicy zostają uraczeni solidną porcją przeszłości Asajj (która nota bene momentami lekko gryzie się z tym, co widzieliśmy w Clone Wars), jednak głębi z niej Hadenowi Blackmanowi zbyt wiele wydusić się z niej nie udało. Powiodła się natomiast częściowa zmiana wizerunku bohaterki, którą widzimy teraz jako rozchwianą nieco, zagubioną dziewczynę, nie zaś papierową mroczną Jedi, która z monotonnym uporem godnym droidów powtarza "Zabić Jedi, zabić Jedi, zabić Jedi…".

Dalej jest już gorzej. Akcja przemyka z jednej lokacji w drugą, skacząc po kolejnych wątkach. Autorzy próbują upchnąć w komiks i przesłuchania więźniów, i historię Ventress, i nieco walki – w rezultacie czego otrzymujemy sporo zamieszania w fabule, a ucieczka Obi-Wana i jego towarzysza nie jest przekonująca. Nie pomaga tu także warstwa graficzna. Sposób, w jaki Tomás Giorello opracowuje kolejne panele, wnosi w zasadzie jeszcze więcej chaosu do historii, choć zarazem nadaje kadrom dynamiki. Do samej kreski wielu zastrzeżeń mieć nie można – podobieństwo postaci do pierwowzorów jest w większości przypadków zachowane (lekkie problemy w tym względzie występują przy wizerunkach Obi-Wana i Alphy), naturalność póz jest także bez zarzutu.

Kaleeshański generał, z którym mamy przyjemność w Oczach rewolucji, znany jest fanom z podobnie zróżnicowanych i przepełnionych uczuciem poglądów na temat rycerzy Jedi, co Asajj Ventress. Grievous od samego początku owiany był mgiełką tajemnicy i choć na przestrzeni filmów oraz seriali dość dobrze udało się nam przywódcę armii Separatystów poznać, przez dłuższy czas jego geneza była słodką tajemnicą twórców. Pierwszą próbą zilustrowania kluczowego okresu w życiu generała Grievousa (zanim George Lucas poświęcił trzydzieści sekund swojego cennego czasu, by obmyślić własną wersję, będącą na intelektualnym poziomie przeciętnego "przed-przedszkolaka") podjęto w niekanonicznym Star Wars Visionaries. Ukazana weń historia jest intrygująca. Mamy odległe, egzotyczne światy, mroczne knowania Sithów, szalonych naukowców, wartką akcję, a także zabawy starwarsowymi niedopowiedzeniami dedykowane wszystkim, którzy byli ciekawi, co spotkało mistrza Sifo-Dyasa wspomnianego w Ataku klonów.

Całość wieńczy sposób zilustrowania komiksu. Oczy rewolucji to jedna z tych nielicznych graficznych opowieści, w których obcować możemy z ponadprzeciętną, jak na realia gwiezdnowojenne, i niebanalną kreską. Kolejne panele autorstwa Warrena Fu aż kipią mrokiem wprowadzając niezwykły, oniryczny wręcz klimat – bardzo adekwatny zarówno z uwagi na wydarzenia, jakie przedstawia, jak i publikację, w której oryginalnie opowieść się ukazała.

Na koniec pozostawiono nam tradycyjnego shorta, który tym razem kontrastuje z innymi opowiadaniami, nie spełniając roli innej od bycia "zapchajdziurą". Zaginiony miecz nie odznacza się przesadnie w żadnym elemencie – czy to fabularnie, czy graficznie – a i tak czytając odnosiłem wrażenie, jakby historia nie bardzo się kleiła. Twórcy zdają się nie mieć pomysłu na dociągnięcie opowieści w sposób interesujący do zaplanowanej pointy. W rezultacie mamy nieczęstą okazję podziwiać ośmiostronicowy komiks, który się dłuży. Cóż, najwyraźniej wyróżniać się można na różne sposoby.

Zapomnijcie jednak o tym ostatnim potknięciu. Najnowszą edycję miesięcznika Star Wars Komiks nabyć warto. Jeśli nie z sympatii do starwarsowego komiksu, ani nie z uwagi na kolejny odcinek nieodżałowanej Republic, to choćby po to, by co jakiś czas móc zdjąć go z półki, przekartkować i nacieszyć wzrok Oczami rewolucji.