Stanie się czas - recenzja

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Stanie się czas - recenzja
John Havig już od dziecka był dziwny. Nawet jeśli nie pamiętać o tym, że gdy był jeszcze niemowlęciem, nagle zniknął i na oczach matki pojawił się z powrotem, to łatwo zauważyć, że niewielu małych chłopców tak bardzo izoluje się od otoczenia. Nasz bohater ma przy tym skłonności do samotnych wędrówek nie wiadomo dokąd. Rodzice oczywiście się martwią, ich rodzinny lekarz nakazuje spokój, ale oczekiwanie nie pomaga. Bo Johna cechuje "przypadłość" naprawdę wyjątkowa – potrafi on wędrować w czasie, a jego dziwne zniknięcia to okresy, gdy wraz ze swą starszą wersją poznaje świat przyszłości.

W Stanie się czas urzekł mnie synkretyzm Andersona. W jednej powieści, czy nawet mikropowieści, pisarz dotyka wątków, które przez lata rozpalały – i rozpalają – wszystkich fanów fantastyki naukowej. Zaczyna od dosyć niewinnych podróży w czasie, stopniowo nabierających poważniejszego odcienia, potem pojawiają się fragmenty, które podciągnąć można pod fantastykę socjologiczną, wraz z elementami futurologii, by w końcu główną rolę przejęła wizja człowieka wysłanego w kosmos. Autor połączył wszystkie te różnorodne przecież elementy z zadziwiającą zręcznością: dzięki doskonałemu wpleceniu owych rozbieżności w kolejne etapy życia Johna nie wyczuwa się żadnych przeskoków tematycznych, a sam tekst wydaje się wyjątkowo spójny.

Duży wpływ na taką postać rzeczy na pewno ma wybrana przez autora forma. Tekst jest po części wspomnieniami narratora, po części biografią Haviga, co wywołuje wrażenie, jakby był oparty na faktach, dodaje mu autentyzmu. Ponadto narrator – przyjaciel Johna, doktor, niezdolny do podróży w czasie, a przez to pozbawiony wiedzy o wszystkich działaniach naszego bohatera – może mówić tylko o tym, o czym opowie mu Havig. Te dwa zabiegi sprawiły, że tekst momentalnie mnie wessał; czułem się, jakbym był jednym z uczestników akcji. Anderson zostawia sobie w ten sposób sporo miejsca na niedomówienia; w tekście znajdziemy mnóstwo niejednoznaczności, które są efektem właśnie tak dobranej narracji. Stanie się czas trzyma w napięciu – mimo że narrator wielokrotnie daje do zrozumienia, iż John cały czas żyje, a to każe być prawie pewnym szczęśliwego zakończenia. Można Andersona oskarżyć tylko o jedno: pozwolił, aby do toku opowieści niekiedy wkradał się mały chaos. Musiałem niektóre fragmenty powtarzać kilkakrotnie, bo nie wiedziałem do końca, w którym momencie życia Johna się znajdujemy.

Dzięki masie niuansów, dzięki elokwencji autora i jego rozmiłowaniu w przeróżnych ciekawostkach, życie podróżnika w czasie przedstawione jest jako ogromna przygoda (choć bardzo niebezpieczna). Fabuła Stanie się czas w dużej części dotyczy przeszłości, którą Anderson pokazuje z niezmiernie interesującej perspektywy. Należą mu się brawa za wpasowanie losów Haviga w tryby historii. Nie można jednak nie wspomnieć o prawdziwej esencji tekstu: opisie przyszłości. W drugiej części powieści, kiedy John staje się członkiem zespołu podróżników w czasie, znajdziemy mnóstwo poruszających wątków, z losami nowych przyjaciół Haviga na czele. Ogromne brawa należą się Andersonowi za wspaniałe zakończenie. Od początku było wiadome, że epilog będzie szczęśliwy, ale mimo to pisarz mi zaimponował: sprawił, że zadawałem sobie mnóstwo pytań, pozostawił sporo miejsca mojej wyobraźni, a zarazem doskonale podsumował całe Stanie się czas. Naprawdę długo nie czytałem powieści o tak intrygującym i refleksyjnym zakończeniu. Anderson właśnie w epilogu udowadnia swój kunszt, stawia kropkę nad "i", która jest ostatecznym dowodem wielkości tekstu.

Stanie się czas zapewne mogłoby być tekstem zamieszczonym w jednej z wielkich antologii. Nie jest to powieść długa, nie jest to powieść obszerna, ale niewiarygodnie interesująca. Jeśli chcecie zapoznać się z fantastyką naukową wysokiej próby, jaką nieczęsto mamy okazję czytać, polecam – nie zawiedziecie się.