» Blog » Spowiedź (nie)hejtera
26-01-2013 17:09

Spowiedź (nie)hejtera

Odsłony: 4

Jako że mam ochotę napisać cos lekkiego, a na obiecany jednemu z użytkowników tekst o feminizmie na razie zdecydowanie nie mam weny, przygotowałam na dziś przydługi - jak zwykle, hejterski tekst o tym, że nie jestem hejterem.

Tak, kategorycznie zaprzeczam, jakobym była hejterem. Nie jestem hejterem i naprawdę bardzo lubię lubić. Jednocześnie szybko nudzę się schematami i ciągle szukam czegoś nowego. Taki już mam charakter. Chociaż dobrze zastosowany, czy lekko, acz sensownie, zmodyfikowany schemat daje czasami lepsze efekty, niż wszelkie udziwnienia. To wszystko zależy od konwencji utworu. Dlatego zdecydowanie nie jest prawdą to, co zarzuca mi większość osób, które miały wątpliwą przyjemność wysłuchiwać moich przydługich dywagacji – że nie lubię bohaterów pozytywnych. Inną wersją tego zarzutu jest podejrzewanie u mnie Syndromu Hejtowania Głównego Bohatera bo Jest Głównym Bohaterem, na który również, wbrew pozorom, nie cierpię.
Ostatnio coraz rzadziej wybieram sobie filmy, seriale i lektury, zwracając uwagę głównie na bohatera. Więcej – nauczyłam się, że książki, czy filmy skupione na jednej postaci mają wszelkie szanse, by mnie znudzić i zirytować. Seriale kryminalne i okołokryminalne o genialnych i zwykle cynicznych (tak, koniecznie cynicznych!) detektywach i okołodetektywach płci obojga, anime typu shounen… duża część z nich bazuje na ryzykownej koncepcji stworzenia bohatera i dobudowania do niego reszty – świata, fabuły, postaci drugoplanowych. W takim wypadku te „dodatkowe” elementy często bywają nakreślone pobieżnie, a bohater musi udźwignąć całą opowieść. A by mógł ją udźwignąć, powinien być naprawdę wyjątkowy.
Wyjątkowy, powiedziałam, nie super-mega-turbo-zajebisty, pokryty teflonem!
No właśnie.

Ja nie zgłaszam pretensji pod adresem bohaterów pozytywnych. Ja tylko pluję jadem na marysuje, marysujów i ich wszelkiej maści kuzynów – bohaterów tendencyjnych i przewidywalnych, niczym polska powieść pozytywistyczna.
Jeśli postać jest cudownie kryształowa i tak nieskazitelnie wspaniała, że zachodzi uzasadnione podejrzenie, jakoby srała karmelkami i smarkała miodem, jasne jest, że szybko zaczyna nudzić. Jednak chyba równie wielkim grzechem twórców, przynajmniej w mojej opinii, jest wmawianie odbiorcy, że bohater wcale nie jest taki, jaki jest.
Obejrzałam bez większego bólu, a nawet z wyraźną przyjemnością kilka sezonów „Bones”, natomiast „Castle’a” ledwie zdzierżyłam pierwszy i nie miałam ochoty na więcej, mimo, że oba seriale mają podobną konwencję i można się spodziewać, że jeśli jeden przypadł mi do gustu, to i drugi chętnie obejrzę, bądź na odwrót.
Cztery sezony „Battlester Galactica” pochłonęłam, nawet nie wiem kiedy. Kilkunastu odcinkom „Firefly” nie dałam rady. A
nime „Fullmetal Alchemist: Brotherhood” zapewniło mi sporo niezłej rozrywki na parę wieczorów, natomiast próba oglądania „Bleacha” tylko cudem nie zakończyła się rzuceniem kapciem w monitor (ostateczne monitor niczemu nie jest winny).
No i czemu tak?

Przez jakiś czas sama zastanawiałam się, czemu, ale wreszcie doznałam olśnienia. Otóż dlatego, że w pierwszym przypadku bohaterowie są tacy, jacy są i przeżywają swoje przygody, a w drugim przeżywają przygody, by udowodnić, że są tacy, jacy są, choć w istocie nic nie ma do udowadniania, wszystko wiadomo.

Booth i Bones, jako główna para serialu, nigdy nie zaprzeczali, że się lubią, są sobie bliscy i ważni dla siebie wzajemnie (zaprzeczali, że się kochają, ale miłość to już bardziej skomplikowana sprawa i powiedzmy, że łatwiej się pogubić). Pracowali nad zagadkami, jako partnerzy i przyjaciele i nikt nie próbował odbiorcy wmawiać, że jest inaczej. Castle i Beckett natomiast, odgrywają na użytek widza jakiś idiotyczny „konflikt”, choć przecież wiemy, że tak naprawdę żadnego konfliktu nie ma, a oni są po tej samej stronie. Inteligentna ponoć policjantka burczy na popisującego się przed nią, Bogu ducha winnego faceta, niczym średnio rozwinięta gimnazjalistka, a jak nikt nie patrzy, uśmiecha się słodko na myśl o nim i wzdycha. Ja, jako odbiorca, wiem przecież od pierwszego odcinka, że Castle i Beckett przypadli sobie do gustu, a po kilku kolejnych mam pewność, że się polubili. Ale twórcy serialu i tak serwują mnóstwo niepotrzebnych scen i akcji, pokazujących urojony konflikt i równie dużo niepotrzebnych scen i akcji, pokazujących, że konflikt zaiste jest urojony. Łopatologiczne tłumaczenie w każdym odcinku tego, co przecież wiem już od pierwszego – wkurza. No wkurza.

Podobnie w kolejnym przykładzie. William Adama z „BSG” jest dobrym kapitanem statku. Ma swoje schizy i swoje traumy, można go lubić, albo nie, ale to, że jest dobrym kapitanem statku nie ulega wątpliwości. Wiem to w zasadzie już po pierwszym odcinku i dalej mogę skupić się na tych jego schizach i traumach, zgłębiać psychologię postaci, śledzić przemiany charakteru, albo go olać i skoncentrować się na czym/kim innym, bo bohaterów, wydarzeń i wątków ci tam dostatek.
W Firefly natomiast na każdym kroku trafiam na poprzedzoną dramatyczną akcją konkluzję, że Malcolm Reynolds jest dobrym kapitanem statku. Na co dzień jest fajny, zabawny, wyluzowany, ale kiedy coś zaczyna się dziać, potrafi zadziałać zdecydowanie i odpowiedzialnie. I wtedy niespodzianka! Ten jakże dowcipny lekkoduch, jest w istocie dobrym kapitanem statku! Po jednym odcinku poprowadzonym według takiego scenariusza, wiem już, że jest, więc po co powtarzać to ciągle i do znudzenia, w dodatku za każdym razem tak, jakby to było wielkie odkrycie? Toż to przypomina panienkę w bikini, która wyskoczywszy z tortu na przyjęciu, za chwilę wlazłaby do niego z powrotem i wyskoczyła znowu i znowu…

A co z bohaterami mającymi szczególne i wyjątkowo potężne moce? To przecież jasne! Żywiołowo ich nie cierpię z zazdrości, bo sama bym takie chciała! Nie no, kłamię oczywiście. Już takie mam.
A tak naprawdę mechanizm jest taki sam, jak w poprzednich przypadkach. Edward Elric z „Alchemika” jest zdolny, ma dużą moc i duże umiejętności. Jest najmłodszym państwowym alchemikiem w kraju i transmutuje bez kręgu (co akurat nie do końca jest oznaką zajebistości, ale się przydaje). Dowiadujemy się tego na samym początku i nikt wielkiej tajemnicy, ani wielkiej niespodzianki z tego nie robi. Można powiedzieć, że Edward Elric pod względem posiadanej mocy jest bohaterem potężnym. No i świetnie. Świadoma tego mogę rozsiąść się wygodnie i patrzeć, jak tej swojej potęgi użyje i co z tego wyniknie dla fabuły i dla niego samego. Ichigo z „Bleacha” natomiast również w kilku pierwszych odcinkach daje popis mocy, dowiadujemy się, że wcale nie jest taki zwyczajny, potem dość szybko okazuje się, że jest wręcz… tak, dokładnie! super-mega-turbo-zajebisty, pokryty teflonem! No to rozsiadam się wygodnie, jak w pierwszym przypadku i patrzę, co z tą zajebistością zrobi. A on nic nie robi. Odcinki 1-10: okazuje się, że Ichigo jest zajebisty. Odcinki 10-20: Ichigo udowadnia, że zaiste, jest zajebisty. Odcinki 20-30: Jeśli do tej pory myśleliśmy, że Ichigo jest zajebisty, to on nam pokaże, że jest jeszcze zajebistszy! Odcinki 30-40: Paulina, bliska rzucenia kapciem w monitor, wychodzi, trzaska drzwiami, używa słów wulgarnych i szuka numeru do psychoterapeuty, bo to nie na jej słabe nerwy.
Ciągnące się jak flaki z olejem „mordercze” treningi, co do których ma się niezachwianą pewność, że bohater i tak je ukończy, jako mistrz w danej dziedzinie. Rozwlekłe walki, w których Ichigo dostaje po tyłku po to, żeby po długiej i patetycznej rozmowie z samym sobą i ze swoim mieczem, wstać i w 30 sekund spuścić łomot badassowi, który przez trzy odcinki radośnie prał go po pysku, jak chciał. „Emocjonującej” walce przygląda się oczywiście reszta drużyny marzeń, stojąc jak kołki i ograniczając się do śladowej reakcji, w momencie, gdy prawie martwy Ichigo „niespodziewanie” wstaje. Wszyscy dostają wtedy dziwnego wytrzeszczu, wydają z siebie takie głupie stękniecie, o, takie: „y” i ze zgrozopodziwem szepczą „Ichigooooo”. Wyjątek stanowi Inoue Orihime, która w tej, jak i w każdej inne sytuacji, piszczy „Kurosagi-kun!”
Nie, po takiej traumie nawet psychoterapeuta mi nie pomoże. Odkładam znaleziony numer i idę do monopolowego. Może choć na chwilę uda mi się zapomnieć o tym, co widziałam.
Tak, ja wiem, że to taka konwencja, ale zdecydowanie nie jest to konwencja dla mnie.

Mój zrąbany charakter sprawia, że nie znoszę ani chwili nudy, przewidywalność daje taki efekt, że szybko zaczynam się niecierpliwić, wydeptane, szerokie ścieżki nie kuszą. Znalezienie bohatera dla mnie nie jest łatwe, dlatego w tej chwili, kiedy oglądam coś, lub czytam i nie mam ochoty wszystkich postaci, z główną na czele, powybijać, uznaję to już za dobry znak. Nudna, źle skonstruowana postać, potrafi popsuć mi przyjemność obcowania z książką, czy filmem. Zatem to nie jest tak, że nie lubię głównych bohaterów, czy też bohaterów pozytywnych. Nie lubię bohaterów przewidywalnych. Nie lubię czegoś, co nie zaskakuje – treścią, formą… Nie lubię czegoś, co nie zaciekawia.
Rozumiem, że przeczytanie, czy obejrzenie dobrze skonstruowanej i sprawnie napisanej historii, która jednak niczym szczególnym się nie wyróżnia i nie zaskakuje, może sprawić przyjemność. Ale nie mnie. Potrafię w takim przypadku docenić na przykład bogaty język, czy dobrą oprawę wizualną, ale nie będę miała poczucia odkrywania, nie będzie tego zadziwienia, potrzebnego mi do życia, jak powietrze.
Możecie sobie chyba wyobrazić, jak długo i w bólach dobieram dla siebie lektury i filmy. W księgarniach i antykwariatach spędzam godziny, zanim się na cos zdecyduję (w bibliotece trochę mniej, choć niewiele, ale jak ostatecznie tam źle trafię, to szybko oddam i chociaż nie będzie mi straszyło na półce). Zanim wybiorę film, czy serial – godziny na Filmwebie. Znajomi się na mnie obrażają, bo większości z tego, co mi polecają, nawet nie zamierzam tknąć.

Ciekawe, czy to już zaburzenie (nie pierwsze moje, nie jedyne i nie ostatnie), czy tylko bycie świadomym odbiorcą…

Komentarze


Z Enterprise
   
Ocena:
0
Może ty po prostu nie lubisz Nathana Filliona? Ponoc u kobiet to się czasem zdarza :)
Spróbuj się z Dr. Horrible'm, jeśli Kapitan Hammer nie przypadnie ci do gustu, to znaczy, że problem leży w człowieku, nie w serialu :)

Notka fajna.
26-01-2013 17:36
puella_aeterna
   
Ocena:
+1
To prawda, że ma fizjonomię zadowolonego z siebie koltuna, ale to już nie jego wina :D Jako kapitan Hammer jest ok, ale pewnie dlatego, że wreszcie dostał rolę, do której z wyglądu pasuje, jak nikt inny. Nie jest w moim typie, ale nie, to nie to. Nie znoszę tak wielu bohaterów, że postacie grane przez Filliona gina w tłumie :D Żebys wiedział, jak mordercze instynkty wzbudza we mnie doktor House... Chociaż w sumie... Hugh Laurie też jest paskudny... :D
26-01-2013 17:54
gower
   
Ocena:
0
Jak można nie lubić Castle'a?:P

No nic, dam Ci szansę i poczekam na Twoją następną notkę;)
26-01-2013 18:04
puella_aeterna
   
Ocena:
0
Ja nie nie lubię ani "Castle'a", ani Castle'a (mimo, ze Fillion mnie nie kręci ;)) tylko głównie Beckett. Ona mi tymi swoimi fochami psuła całą przyjemność oglądania. W tym przykładzie nie chodzi konkretnie o bohatera, ani o opwiadaną historię, tylko o nieznośnie pokazaną relację między bohaterami.
26-01-2013 18:14
Aure_Canis
   
Ocena:
0
A masz konto na FW? Chętnie zobaczę Twoje oceny.

Szczególnie spodobał mi się fragment
"Ciągnące się jak flaki z olejem mordercze treningi, co do których ma się niezachwianą pewność, że bohater i tak je ukończy, jako mistrz w danej dziedzinie."

Słuszna uwaga, myślę, że warto by częściej wykorzystywać ideę ucznia, który nie jest wystarczająco ołsom, by ukończyć swe szkolenie. To buduje niepewność wobec jego prawdziwych możliwości.

Nie polecam, bo lubisz Full Metal Alchemist, a to oznacza wojnę. ; ) A tak serio, przeczytaj przed wrzuceniem tekst jeszcze raz, żeby nieco w nim posprzątać.
26-01-2013 18:22
Krzyś
   
Ocena:
0
Bleach'a sie ogląda dla bohaterów drugoplanowych i epizodycznych, Ichigo to lamka ;]

Jest coś w tym, że super duper bohaterowie jakoś... zniechęcają do oglądania/czytania. Są jakoś mało wiarygodni zwykle.
26-01-2013 18:35
puella_aeterna
   
Ocena:
0
@Aure_Canis, wojny raczej nie będzie, nie jestem TRÓfanką FMA, a na temat zakończenia mogłabym napisać osobną hejterską notkę, gdyby nie konieczność umieszczenia w niej rażących spoilerów ;) Po prostu tam była jakaś historia, którą śledzilam i chciałam poznać zakończenie, a nie tylko udowadnianie na każdym kroku zajebistości bohatera.
Konto na FW mam, ale niewiele ocen, głównie skośne horrory :D
26-01-2013 19:16
Asthariel
   
Ocena:
0
Eh, skąd ta ostatnio coraz częściej spotykana niechęć do FMA? Sądziłem, że akurat zakończenie było udane - a jeśli nie było, to ciekawe, jak nazwać zakończenie Monstera.
26-01-2013 20:05
Venomus
   
Ocena:
0
Hmm... a mnie ciekawi jakie masz nastawienie do takiego Son Goku? Niby przepałer który wyciska planety i ogólnie nie ma lipy ale z drugiej strony to w gruncie rzeczy pocieszny idiota który daje się lubić mając jednocześnie swoje skazy.

Choć nie czarujmy się Dragon oglądało się dla Vegety, Piccola i wykreconych złoli (homo Frieza?)
26-01-2013 21:25
Ramirez Kel Ruth
   
Ocena:
0
1. Fajna notka
2. Polecam Code Geass - być może w to nie rzucisz kapciem, choć bohater ma moc, to nie jest z teflonu.
3. Dobranoc.
26-01-2013 23:42

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.