Spotkamy się w St. Louis

Have Yourself a Merry Little Life

Autor: Marigold

Spotkamy się w St. Louis
Fabuła wydawałoby się banalna, nic odkrywczego, a jednak to jeden z najbardziej wzruszających i przyjemnych filmów, jakie kiedykolwiek pojawiły się na ekranach kin. W czasie prac nad tym obrazem poznali się Vincente Minnelli i Judy Garland. Ma więc Meet me in St. Louis wkład w historię kina ogromny – powstał nie tylko świetny film, lecz także ze związku gwiazdy i reżysera narodziła się jedna z lepszych aktorek świata – Liza Minnelli. Można by zaryzykować stwierdzenie, że bez powstałego w 1944 roku obrazu nie byłoby Kabaretu....

Historia toczy się w St. Louis, w 1903 roku. Poznajemy rodzinę Smithów – przedsiębiorcę Alonzo, jego panującą nad domowym chaosem w godzien podziwu sposób żonę, syna, cztery córki i najsympatyczniejszą postać – dziadka. Dwie najmłodsze dziewczynki to diabły wcielone, wymyślają coraz to nowe psoty, świetnie się przy tym bawiąc. Zaś ich starsze siostry wybierają kandydatów na mężów – a przystojnych kawalerów nie brakuje. Oglądając Meet me in St. Louis, poznajemy świat przede wszystkim z perspektywy siedemnastoletniej Esther, która zakochuje się w chłopaku z sąsiedztwa – Johnie. Rodzinną sielankę przerywa wiadomość, iż ojciec otrzymał propozycję pracy w Nowym Jorku i trzeba będzie opuścić ukochane miasto. Chyba dla nikogo nie jest niespodzianką fakt, że w filmie St. Louis jest najpiękniejszym, najprężniej rozwijającym się miejscem w Stanach Zjednoczonych Ameryki i żaden z członków rodziny nie chce tak naprawdę skorzystać z "wielkiej szansy”, jaką ma być przeprowadzka do dużego miasta.

Największym plusem filmu Vincente Minnellego jest niewątpliwie nominowana do Oscara muzyka. George E. Stoll dostosował melodię do atmosfery obrazu, muzyka dopełnia wizji Arkadii, buduje klimat tajemnicy i magii Świąt Bożego Narodzenia. Niezapomniane są piosenki autorstwa duetu Martin-Blane, w tym nominowana do Oscara The Trolley Song. W filmie śpiewają między innymi Judy Garland i Tom Drake. Kto raz obejrzał Meet me in St. Louis chyba na zawsze zapamięta Esther śpiewającą Have Yourself a Merry Little Christmas przy akompaniamencie pozytywki należącej do młodszej siostry.

Uroku filmowi dodają również zdjęcia (nominacja do Oscara). Zimowa sceneria, bałwany czy płatki śniegu powodują, że ten niezwykle sentymentalny obraz – przyznaję się od razu, że przez ostatnie pół godziny często płaczę – zapada w pamięć. Mnie zawsze zachwyca scena w sali balowej, gdzie stoi wielka, obwieszona bombkami choinka, a za nią ogromna niespodzianka dla Esther.

Mocną stroną obrazu jest z pewnością także obsada. Judy Garland wygląda co prawda fatalnie – ufarbowane jak u lalki Barbie włosy dodają wrażenia sztuczności – natomiast gra bardzo dobrze, jest przekonująca i uroczo naiwna. Fantastycznie zagrała Margaret O’Brien ('Tootie'), nagrodzona za tę rolę w 1945 roku Juvenile Award – zabawna, skłonna do psot i odrobinę rozpieszczona (w końcu najmłodsza w rodzinie). Moim zdaniem nagroda dla niej jest w pełni zasłużona. Podobał mi się również Tom Drake (John Truett), przystojny, sympatyczny, dokładnie taki, jaki powinien być zakochany osiemnastolatek – aktor idealnie dobrany do roli. Wspaniale zagrane są również postaci rodziców - świetne riposty włożono w usta ojca rodziny, aż szkoda, że jest ich trochę za mało. Moim faworytem pozostaje jednak niezmiennie, od pierwszego obejrzenia, Harry Davenport, grający dziadka. Pomaga całej rodzinie, pociesza, ociera łzy, rozbawia, jest lekiem na wszelkie zło, udaje się ze swoja wnuczka na bal, gdy jej partner nie może jej towarzyszyć – po prostu ideał, a w dodatku świetnie zagrana, w stu procentach wiarygodna postać.

Jedyną wadą filmu – zresztą nie tylko tego, a wszystkich kolorowanych obrazów – jest lekkie wrażenie sztuczności. Filmowi zaszkodziła koloryzacja - kiepska jakość koloru sprawia, wszyscy maja nadmiernie zaróżowione policzki, za intensywną barwę oczu etc. Współczesny widz dostrzega również braki w montażu czy montażu dźwięku.

Podsumowując, nie każdy współczesny widz będzie się dobrze na tym filmie bawił. Dla wielu będzie pewnie za sentymentalny, zbyt prosty, niektórych zniechęci naiwna fabuła. Jeśli jednak ktoś szuka optymistycznego, przyjemnego obrazu na wieczór, to powinien wybrać Meet me in St. Louis. Mnie ten film zawsze nastraja pozytywnie do świata, do życia, często do niego wracam. Możliwe, że jestem sentymentalna, ale jeśli sentymentalizmem jest sympatia dla obrazu Minnellego, to wcale nie uważam tego za wadę. Po obejrzeniu tego filmu przesłanie z piosenki Have yourself a Merry Little Christmas jest aktualne przez cały rok.