Spirit - Duch Miasta

Jedna pupa filmu nie czyni

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Spirit - Duch Miasta
Nie znając komiksowego oryginału, swoje przedseansowe oczekiwania opierać mogłem jedynie na zwiastunach i plakatach. Wiele mówiło także nazwisko reżysera – Frank Miller. Nie dziwi więc, że jak mantra wracał pewien tytuł: Sin City. Niemalże identyczna estetyka kryminału w stylu noir, miasto urastające do rangi jednego z bohaterów, kadry niczym żywcem wyjęte z kart komiksu... i te pe. Jak się okazało, pozory czasami jednak nie mylą. The Spirit – Duch Miasta jest ze wszech miar wtórny względem poprzedniego obrazu Millera, z tym że najwyraźniej bez pomocy duetu Rodriguez – Tarantino klasyk komiksu nie jest w stanie nakręcić przyzwoitego filmu.

Historia Denny’ego Colta, zmartwychwstałego policjanta–ideowca opowiedziana jest w sposób chaotyczny. Kolejne retrospekcje powracają w najmniej oczekiwanych momentach. W efekcie nawet osoby nie zaznajomione z komiksowym pierwowzorem szybko domyślają się tego, co reżyser zachowuje na finał. Jednakże to nie poszatkowany i rozrzucony po całym filmie prolog stanowi największą bolączkę The Spirit. Ten film jest po prostu o niczym. Oczywiście- jakieś pozory fabuły mamy, w postaci kuriozalnego wątku poszukiwania nieśmiertelności, tak naprawdę jednak akcja ciągnie się od bitki do bitki, od jednej sceny z piękną kobietą do drugiej. Nie żebym narzekał na owe sceny – szczególnie godna uwagi jest Eva Mendes, a dokładnie dolne rejony jej sylwetki - niemniej, jak stoi w tytule tego tekstu: "Jedna pupa filmu nie czyni".

Największym zaskoczeniem była dla mnie dwoistość konwencji. Z jednej strony mamy klimaty noir, z drugiej kreskówkowe postacie (Morgernstern) i niedorzeczne pojedynki Spirita z głównym czarnym charakterem, Octopusem. Obaj bohaterowie cieszą się względną nieśmiertelnością, dlatego też już w pierwszej wspólnej scenie spuszczają sobie wzajemnie porządny łomot, co wygląda jak potyczka kojota ze strusiem pędziwiatrem (nie obeszło się bez rozbicia sedesu na głowie przeciwnika), z tym że jest bardziej wyrównana. Owszem, plusem były kreacje Scarlett Johansson, wcielającej się w Silken Floks, oraz Luisa Lombardiego, grającego całą rzeszę wyhodowanych w laboratorium sługusów Octopusa, jednakże już Samuel L. Jackson w roli kreskówkowego superprzestępcy wzbudzać może co najwyżej grymas zniesmaczenia.

Najlepiej owe nie tyle przenikanie się, co zderzanie konwencji uosabia tytułowy Spirit. Raz, jak na przykład we wspomnianym wyżej pojedynku z Octopusem, czy w scenach z pięknymi kobietami, zdaje się być postacią karykaturalną, kiedy indziej znowu przypomina zapatrzonego w Hartigana z Sin City naśladowcę. Grający go Gabriel Macht tylko pogarsza sprawę, rzucając na prawo i lewo spojrzeniami zza przymrużonych powiek i mówiąc obniżonym głosem, niczym dziecko naśladujące dorosłego.

Wszystko to składa się na chaotyczny obraz Central City, ukochanego miasta głównego bohatera, do którego tytułowa postać odnosi się niczym do kochanki. Tu również Miller starał się naśladować Sin City, z tym że zamiast budować duszną i mroczną atmosferę wąskich ulic, opisywał je ustami Spirita, co filmowi na dobre nie wyszło. W efekcie Central City jest nijakie, zredukowane do roli tła, a nie, jak zamarzył sobie reżyser, wyniesione do rangi jednego z bohaterów.

Wrażenia nie robią nawet komiksowe kadry, i to nie tylko dlatego, że to wszystko już było. Miller nie potrafił zachować umiaru, atakując widza swoimi sztuczkami z prawa i lewa, przez co nie tyle urozmaiciły one seans, co nużyły. Fakt, czarna sylwetka Spirita z powiewającym krwistoczerwonym krawatem robi wrażenie, ale po pierwszych stu razach widok ten ma prawo się przejeść.

Podsumowując, The Spirit – Duch Miasta to pierwszy wielki zawód w tym roku. Rozochocony plakatami z Sin City Frank Miller, na których wymieniany był jako jeden z reżyserów, najwyraźniej doszedł do wniosku, że jest w stanie zasiąść na tym stołku w pojedynkę, co okazało się błędnym wnioskiem. Film ten może co najwyżej irytować, bo chociaż ma kilka smaczków, jak role Johansson i Lombardiego, giną one, przytłoczone rażącą niekonsekwencją w kwestii konwencji, usilnym kopiowaniem rozwiązań z poprzednika, chaotyczną historią i okropnymi kreacjami dwóch głównych postaci. Byłaby najniższa ocena, ale Eva Mendes ma naprawdę zgrabną pupę.