Śmierć w Wenecji (1971)
W działach: filmy | Odsłony: 85Tak, ostatnio miałem okazje na własne oczy obejrzeć słynny film o facecie w łódce, który niewątpliwie zyskał na popularności dzięki kultowej polskiej komedii Chłopaki nie płaczą. Rzecz jasna powyższe słowa stanowią profanację dla kinomanów – wszakże Śmierć w Wenecji (Morte a Venezia) to uznany klasyk światowego kina, wielopoziomowa opowieść o odkrywaniu istoty sztuki i ukrytych pragnień, a także o przemijaniu i śmierci. W przeciwieństwie do postaci z polskiej komedii zdawałem sobie sprawę, że próżno w nim szukać pościgów, strzelanin, czy też wojen gangów. Niemniej mimo to nadal nie mogę zrozumieć czemu włosko-francuska produkcja zachwyca, jeśli wcale nie zachwyca. Luchino Visconti zafundował nam ponad dwugodzinny seans o akcji wartkiej jak woda w kałuży, z nielicznymi drętwymi dialogami wygłaszanymi przez aktorów równie drewnianych co Grzegorz Rasiak na szpicy reprezentacji dwie dekady temu. Niemniej na plus można zaliczyć ujęcia Wenecji, kostiumy przedstawiające modę z początku XX wieku oraz melancholijną muzykę.
Centralną postacią ekranizacji noweli Thomasa Manna jest podstarzały kompozytor Gustav von Aschenbach (w tej roli wystąpił Dirk Bogarde) mający minę kota zaskoczonego podczas aktu defekacji w kuwecie. Z pojawiających się retrospekcji wynika, że chociaż jest uznanym i cenionym profesorem, to jego życie prywatne jest pasmem porażek, a chyba najlepszymi momentami były inby kręcone z kumplem po fachu o istotę sztuki, które przypominały forumowe dyskusje polskich erpegowców z początku XXI wieku o wyższości WFRP nad D&D (lub vice versa). Na dodatek coś niepokojącego dzieje się na mieście...
Główną rozrywką naszego bohatera jest podglądanie Tadzia, nastoletniego* polskiego chłopca o dziewczęcej urodzie, którego zagrał Björn Andrésena. Chłopak budzi w nim niezdrowe zainteresowanie, które ostatecznie prowadzi do śmierci muzyka. Innymi słowy dla współczesnego odbiorcy film Viscontiego prędzej wzbudzi skojarzenia z pedofilskimi Gwiazdeczkami (2020) niż metafizyczną opowieścią o przemijaniu. Ale spokojnie, nasz Gucio to tylko miękka faja o wybujałej wyobraźni, więc żadnemu dziecku nie stała się krzywda.
Sumarycznie zmarnowałem dwie godziny życia na zapoznanie się z wymownym, ale niezwykle nudnym klaskiem światowego kina. Śmierć w Wenecji jest sztandarowym przykładem filmu, który zestarzał się naprawdę źle. Owszem można przez chwilę pozachwycać się pracą kamerzysty, scenografów, czy kostiumografów, a także udźwiękowieniem, ale nie zmienia to faktu, że biorąc pod uwagę, jego długość, jest po prostu nużący. Obecnie widz oczekuje od produkcji kinowych wartkiej akcji czy też suspensu, podczas tu doświadczymy nudnego jak flaki z olejem zlepku scen, które może mają walory estetyczne i niosą głębsze przesłanie, jednak zanim zostanie ono odczytane widz najzwyczajniej w świecie uśnie. W każdym razie nie polecam.
* w filmie Tadzio jest nastolatkiem, ale jego protoplasta – Władzio był znacznie młodszy.