» Opowiadania » Słudzy Boga

Słudzy Boga

Słudzy Boga
- Dzień dobry – powiedział sąsiad, mijając mnie na korytarzu i pędząc na złamanie karku do pracy.
Ale to nie był dobry dzień.
Deszcz siąpił niemiłosiernie od samego rana, nawet na chwilę nie dając wytchnienia strudzonym mieszkańcom Szczecina. Ulice zamieniły się w porywiste kanały. Tłumy, niczym porwana falą deszczówki kłoda, przelewały się przez pasy, spadając z krawężników niekończącymi się strugami.
Zlałem się z rzeką aut, niosącą mnie w swych ramionach. Niczym stado mechanicznych rumaków mknęliśmy ulicami, niekiedy zatrzymując się na światłach, a nasze silniki rzęziły pod maskami, poganiając opieszałych przechodniów.
W końcu odłączyłem się od metalowej hordy, wjeżdżając w boczną uliczkę. Zwolniłem i pozwoliłem połknąć się jej nienasyconej paszczy, witającej mnie zębami starego bruku. Auto podskakiwało rytmicznie na nierównej nawierzchni, a ja toczyłem się niespiesznie w stronę posterunku.

Z ociąganiem otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Kilka zimnych kropel zdążyło spaść mi za kołnierz. Zgarbiłem się i wciągnąłem głowę w ramiona. Chłód metalowych kluczyków drażnił dłonie, skutecznie przeszkadzając w zamknięciu samochodu. W końcu, zrezygnowany schowałem je do kieszeni, klnąc pod nosem i tłumacząc sobie, że przecież nikt nie ukradnie tego rumpla, tym bardziej sprzed budynku policji.
Gdy tylko drzwi frontowe donośnym skrzypieniem starych zawiasów tryumfalnie oznajmiły moje przybycie, usłyszałem wzywający mnie głos szefa.

Wlokłem się przez hol, jak idący na ścięcie, a zewsząd towarzyszyły mi współczujące spojrzenia kolegów. By zyskać na czasie – i jednocześnie stwarzać pozory człowieka pracującego - najpierw skierowałem się do swojego biurka, skąd zabrałem przygotowane przez laboratorium wyniki analiz. W końcu, nie mogąc znaleźć już żadnej wymówki, ruszyłem w stronę nieuniknionego.

Szef przywitał mnie raczej niepochlebną wiązanką, dotyczącą moich ostatnich raportów, a raczej ich braku, po czym zszedł na temat nowych skarg oburzonych obywateli, aż wreszcie wielki finał, czyli afera dwóch skasowanych podczas ostatniej akcji radiowozów.
- Ale go w końcu złapaliśmy, nie? – odezwałem się po chwili, przerywając komendantowi tyradę. – Chyba to się przede wszystkim liczy? – zapytałem, nie patrząc w jego zapewne już czerwoną od frustracji twarz. Zapadła niezręczna, ciężka cisza. Skorzystałem z tego przerywnika, podczas którego szef zapewne obmyślał nową przyganę, i sięgnąłem do kieszeni po papierosa. Nieśpiesznie odszukałem zapalniczkę, wcale nie kryjąc swoich zamiarów.
- To już doprawdy przesada! – zagrzmiał mój przełożony i przeleciał przez pokój niczym pershing, za cel obierając sobie wytrącenie mi szluga z ust.
To był mój ostatni.
- Co się z tobą dzieje, człowieku? – Nagle zmienił ton, zapewne stwierdzając, że taktyka „na troskliwego tatusia” będzie lepsza, niż rozjuszony byk. – Wyglądasz strasznie, na służbie snujesz się jak cień… Wiem, że ostatnio jest ci ciężko. To musiał być dla ciebie cios…

W tym momencie wyłączyłem zmysł słuchu, odcinając się od pouczającej i zapewne mającej mnie pocieszyć przemowy szefa na temat mojego rozwodu. Na bank wspominał o czasie, który leczy rany, o tym, że wszystko się jeszcze jakoś ułoży, musowo powtórzył też swoje ulubione powiedzonko, że fortuna kołem się toczy. Ale ja nie miałem ochoty na kolejnego samozwańczego terapeutę. Trybiki fortuny naprawdę się toczyły, ale najwyraźniej po moich plecach.

Stary miał też trochę racji. Czułem się jak niedbale połatany worek na ziemniaki i zapewne wyglądałem nie lepiej. Nie sypiałem ostatnio zbyt dobrze. Gdy tylko przymykałem powieki, wiedziałem Jej twarz. Nie, nie mojej byłej żony od siedmiu boleści. Dziewczyny z moich snów. Piękna, zgrabna blondyneczka z burzą złotych loków na głowie - jej oczy śmiały się do mnie, dwa rzędy drobnych ząbków błyskały pomiędzy pełnymi ustami. Potem się zaczynało. Radosny śmiech zamieniał się w świdrujący uszy wizg, a po policzkach spływały krwawe łzy. Znikały zadziorne błyski, a zielone źrenice z brązowymi plamkami stawały się martwe. Po czole spływały czerwone wstęgi, zaczynające się pod raniącym głowę cierniami.

Zawsze budził mnie krzyk. Mój własny.
Bałem się już śnić. Bałem się spojrzeć w lustro, czy chociaż zamknąć oczy. Ona wciąż tam była. Piętno wypalone w mojej pamięci.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – zagrzmiał głos szefa, wydzierając mnie z zimnych ramion przygnębienia.
Już chciałem odszczeknąć, że nie, w porę ugryzłem się jednak w język. Skinąłem tylko nieznacznie. Najwyraźniej wystarczyło, bo mówił dalej.
- Myślałem o wysłaniu cię na przymusowy urlop – podjął i zrobił efektowną pauzę. - Ale nie zrobię tego. Przydzielę ci natomiast poważną sprawę. Czym się teraz zajmujesz?
- Rozbój i pobicie pod Turzynem – zełgałem gładko. Miałem wprawę, w końcu pracuję tu już parę lat. Nawet nie drgnęła mi powieka.
- Zostaw to – zdecydował przełożony. – Niech zajmie się tym Nieradzki. Dla ciebie mam coś większego – dodał, wciskając mi w dłoń cienką teczkę. – Jeszcze świeże. Ekipa jest już ma miejscu… Zresztą, sam zobaczysz. Aleja Wyzwolenia 77/4. Jedź tam jak najszybciej.
Zamarkowałem stuknięcie obcasów, prężąc się jak posyłany na front żołnierz, co Stary skwitował tylko zmrużeniem powiek. Bez słowa wyszedłem z jego gabinetu, nie zaszczycając akt nawet marną namiastką uwagi.

Rozrusznik dławił się przez chwilę, opierając się moim apatycznym wysiłkom, ale w końcu zawarczał i kaszlnął, gdy docisnąłem gaz. Rura wydechowa splunęła jeszcze raz. W końcu z ociąganiem zwolniłem sprzęgło i powlokłem się za bramę posterunku.
Jechałem powoli. W końcu nigdzie mi się nie śpieszyło. Korzystałem z okazji i podziwiałem widoki. To zaskakujące, jak kilka chmur może zmienić świat. Wystarczyło, aby słońce schowało się za kłębem brudnej pary, a barwy uciekają, jakby zmyte strugami lejącej się nieba wody.
Deszcz zadudnił a karoserii nową falą, przywracając mnie światu. Wiszące nad ulicą czerwone oko zamrugało bladym pomarańczem, aż w końcu stało się zielone. Jechałem przed siebie – jedna z wielu metalowych łusek ogromnego, mechanicznego węża, ciągnącego ulicą swe olbrzymie cielsko.

Drzwi krzyknęły metalowym zgrzytem oburzenia, gdy trzasnąłem nimi z rozmachem, a kluczyki złagodziły te jęki swoją wdzięczną melodyjką, podzwaniając delikatnie na breloczku. Chodnik zastawiony był radiowozami, a przy drzwiach za wykidajłę robił jakiś ogolony na zapałkę dzieciak, pewnie świeżo wypuszczony z akademii. Wypinał dumnie pękającą w szwach od nadmiaru mięśni pierś i wodził dookoła małymi, głęboko osadzonymi oczkami. Wyglądał jak kwoka dumna z właśnie zniesionego jaja.
- Stać – warknął, nawet nieźle naśladując ludzką mowę, i zastąpił mi drogę. – Nie widać, że nie wolno? Policyjne sprawy – zakomunikował, podnosząc podbródek tak wysoko, że zacząłem się zastanawiać, czy mnie jeszcze widzi.

Chwilę pogrzebałem w wewnętrznej kieszeni kurtki i od niechcenia machnąłem mu blachą przed oczami. Nie sądziłem, że to możliwe, ale jego twarz nabrała jeszcze bardziej głupiego wyrazu. Uskoczył na bok niczym zbity pies. Leniwie powlokłem się przez odsłonięte teraz wejście, pozwalając by pochłonął mnie przyjemny półmrok klatki schodowej. Z obłupanych ścian krzyczały uchwycone flamastrem i sprayem myśli, a na podłodze, niczym płatki brudnego śniegu, piętrzyły się kupki sypiącego się z murów tynku.
Schody skrzypiały w agonii, gdy miażdżyłem ich spróchniałe drewno swoimi buciorami, a poręcz chybotała się niepewnie przy każdej próbie znalezienia w niej podpory.

Na ciasnym korytarzyku pierwszego piętra stłoczyło się chyba z dziesięciu mundurowych, wyrastających z obdartego linoleum jak grzyby z mokrej ściółki. Bezpardonowo przepchałem się przez towarzystwo, otwarcie ignorując wszelkie ukłony i zaczepki. Byłem tu nie z własnej woli, miałem zły humor i absolutnie nie zamierzałem się z tym kryć.
Za progiem było już zdecydowanie luźniej. Jakby ktoś narysował niewidzialną linię, odgradzającą skąpane w żółtym świetle wnętrze od reszty świata. Na chwilę zatrzymałem się, wzrokiem omiatając dwa pierwsze pokoje i kuchnię. Słabo umeblowane, z szczerzącym się do mnie szczerbatym uśmiechem pokrywających podłogę deseczek. Z drewnianych okien na obłupane parapety sypał się połyskliwy łupież odpryskującej farby. Dużymi krokami, jak broczący w bagnie bociek, ominąłem porozrzucane w przedpokoju graty, i skierowałem się do małego pomieszczenia na końcu korytarzyka.

Początkowo niczego nie widziałem, odgrodzony od ciasnego wnętrza rozłożystymi plecami jakiegoś delikwenta. Z trudem wspiąłem się na palce, ale niestety był piekielnie wysoki.
- Przepraszam.
Mężczyzna obrócił ku mnie okrągłą twarz, a rysujący się na niej wyraz smutku i zatroskania zdecydowanie nie pasował do wyżłobionych licznymi uśmiechami zmarszczek. Wielkie, błękitne oczy zmierzyły mnie niewidzącym spojrzeniem. Po chwili odsunął się na bok, robiąc mi miejsce.

Bez słowa wsunąłem się do środka, i zamarłem. Serce zatrzymało się w piersi, a świat zwolnił, zamieniając powietrze w gęsty syrop.
Ciało było wyprężone, jakby ostatnim tchnieniem starał się zejść na ziemię. Ale gwoździe trzymały mocno. Przybite do ściany dłonie były nienaturalnie wykręcone - przypominały zagięte szpony -, a ściągnięta bólem i przerażeniem twarz całkowicie straciła ludzki wyraz. Z prawego boku zerkała ku mnie głęboka dziura rany, niczym upiorne oko. Usta były rozchylone, zastygłe w ostatnim krzyku, a wypięta do przodu klatka piersiowa sterczała rusztowaniem żeber. Stopy wyglądały jak jeden krwawy strzęp, poranione mocującymi je do murów mieszkania bolcami. Oblicze młodzieńca – nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia parę lat – pokrywała gęsta siatka czerwonych strużek. Na czole, jak posępna korona ciążył mu wieniec cierniowy, a nad udręczonym ciałem grzmiał napis: Zgrzeszył MYŚLĄ…

Z trudem opuściłem wzrok, skupiając się na pokrywającej podłogę plamie krwi. Makabryczne jeziorko błyskało odbitymi promieniami słońca, wdzierającymi się do wnętrza przez szklaną zasłonę brudnego okna.
- Inspektor Ridler? – usłyszałem przytłumiony głos; docierał do mnie jakby z dna jakiejś czeluści. – Marek Ridler? – powtórzył, zbliżając się, a mój wzrok padł na wypucowane na glanc pantofle, bluźnierczo kontrastujące rozlewającą się obok szkarłatną taflą.
Podniosłem oczy i ujrzałem wychudłą i nie budzącą sympatii twarz. Kwadratową szczękę pokrywał kilkudniowy zarost, ale ciasno opinający szyję kołnierz był promiennie biały. Wszystko to wyglądało jakoś sztucznie. Mężczyzna nie pasował do swojego stroju.

Sprawiał wrażenie, jakby ktoś wcisnął go w błyszczące opakowanie, a wykrzywione zniesmaczeniem usta wyraźnie sugerowały, że niezbyt mu to się podobało.
- Hubert Tkacki z Centralnego Biura Śledczego – przedstawił się, przyjmując, że moje milczenie oznacza potwierdzenie. – Niezła jatka, co? – zagadnął na pozór beztrosko, jakby właśnie wspomniał o pogodzie.
Ale stalowe spojrzenie zdradzało wewnętrzne napięcie. Nie podobał mi się. Przeszywał mnie wzrokiem, jakby chciał przyjrzeć się ścianie za moimi plecami i nerwowo dreptał w miejscu, zapewne zniecierpliwiony moim brakiem odzewu.

Nadal milczałem. Postanowiłem jeszcze trochę go pomęczyć.
- Wygląda na robotę jakiejś sekty, albo fanatyka – zauważył, przenosząc spojrzenie na górującego nad nim quasi – Chrystusa. – Identycznie jak ten sprzed dwóch dni…
- Sprzed dwóch dni?
Zaciekawił mnie.
- No tak… - odpowiedział niepewnie, speszony moim nagłym pytaniem. – Robotnik budowlany z Pogodna. Zamordowany w identyczny sposób, z tym że nad nim napisano: "Zgrzeszył uczynkiem'… - Chyba sądził, że go sprawdzam, czy coś, bo patrzył na mnie nieufnie. – Nie słyszał pan o tym? – zapytał, najwyraźniej nabierając odwagi.
- Nie.
Zrobił dziwną minę, coś na pograniczu zmieszania i niedowierzania, ale po chwili zdołał się opanować i z powrotem przywdziać chłodną maskę obojętności.
- Proszę mi opowiedzieć – poleciłem, wskazując wyjście na sypiący się balkon.

Nie byłem głupi. Nawet słowem nie miałem zamiaru wspomnieć o dziewczynie z moich snów. Pewnie dostałbym bilet w jedną stronę do wariatkowa.
A może przydałyby mi się wczasy…?
Posłusznie podążył za mną, a gdy znaleźliśmy się na pokruszonym, betonowym podeście, pogrzebał chwilę w wewnętrznej kieszeni, bestialsko mnąc idealny materiał garnituru, i wyciągnął mocno sfatygowaną paczkę papierosów. Poczęstował mnie i po chwili staliśmy już spowici nikotynową chmurą, a on podjął swoją opowieść.
- Zgłoszenie przyszło w środku nocy. Sąsiedzi najpierw skarżyli się na dziwne hałasy, a następnie z przerażeniem wykrzykiwali wprost do ucha oficera dyżurnego jakieś brednie o lejącej się z sufitu krwi i bijącym spod drzwi blasku. – Przerwał na chwilę, zaciągnął się solidnie i wypuścił dym nosem – Oczywiście nikt im nie uwierzył. Sądzili, że to może jakieś głupie żarty, więc wysłali tylko jeden patrol. No więc te dwa krawężniki dojechały na miejsce, walą w drzwi, drą się i grożą wywaleniem futryny, a tu nic. W końcu przeszli od słów do czynów, a gdy wpadli do skromnej kawalerki, jeden zemdlał, a drugi zarzygał pół korytarza. W przerwach między kolejnymi haftami udało mu się zawiadomić centralę i wkrótce całe osiedle mieniło się blaskiem niebieskich kogutów. Aż dziw, że pan Inspektor nic o tym nie słyszał – powtórzył i zrobił krótką pauzę.

Po raz kolejny nie kwapiłem się do odpowiedzi, uznając że nie musi wiedzieć o tym, jak to, w rozgoryczeniu po otrzymaniu papierów rozwodowych, rozpieprzyłem telewizor. Nie uważałem także, że niezbędną dla niego będzie informacja, iż moje radio obecnie bawi się w Titanica na dnie wanny, a gazety nie mieszczą się w zapchanej skrzynce na listy. Więc milczałem.
A on mimo to gadał.
- Media trąbią o tym od "Kawy czy herbaty" do wieczornej "Panoramy", a gazety zdążyły już ochrzcić tego psychola "Ręką Boga". To chyba przez te napisy. Najwidoczniej sam myśli, że karze grzeszników skoro bazgrze nad nimi te teksty. Ten robotnik był wcześniej oskarżony o brutalny gwałt i morderstwo, ale zwolniono go z baraku dowodów. Najwidoczniej ktoś był przekonany o jego winie…
- Rodzina? – podsunąłem machinalnie. – Rozgoryczony ojciec? Brat? Chłopak?
- Też tak początkowo myśleliśmy, ale ten tutaj – skinieniem głowy wskazał w kierunku ukrzyżowanego na ścianie młodzieńca – nie ma żadnych powiązań, ani z poprzednią ofiarą, ani z rodziną zgwałconej.
Zamilkł. Zdawał delektować się swoim papierosem, ale nie spuszczał ze mnie czujnego wzroku. Oczekiwał jakiejś reakcji, może po prostu współpracy. Ale ja zwykłem pracować sam.
- A ten tu, to kto? – zapytałem, postanawiając skorzystać z jego gadulstwa, by wyciągnąć jeszcze trochę informacji.
- Wokalista zespołu metalowego. Z tego co nam wiadomo, była to grupa undergroundowa, słynąca z niezbyt pochlebnych tekstów na temat Kościoła, ale też samej religii chrześcijańskiej i jej dogmatów.
- Zgrzeszył myślą … - szepnąłem bezgłośnie, w zamyśleniu pocierając zarośnięty policzek.
- Mówił pan coś, panie Inspektorze…? Nie? No więc, scenariusz był ten sam. Ciało obwinięte w biodrach jakąś starą szmatą, dłonie i stopy przebite gwoździami, rana w prawym boku. I żadnych śladów. Nic. Ani jednego odcisku palca, ani jednego włosa, czy choćby pyłku, który mógłby nas na coś naprowadzić. Czysto i sterylnie jak na porodówce. Ale nie to było najdziwniejsze. Patrząc na ofiary, dochodzi się do wniosku, że przyczyna śmierci jest oczywista. Dużo obficie broczących ran, ogromny ból i niesamowite przerażenie. Czyli facet, albo wykrwawił się na śmierć, albo zasrał się ze strachu na amen i padł na serce. I tu właśnie dziadek babkę zakopał! Nie wiadomo, co zabiło tego robotnika. Laboranci twierdzą, że czas pomiędzy zadaniem ran a śmiercią ofiary był zbyt krótki, aby za przyczynę zgonu można było uznać upływ krwi. Wygląda na to, że serce po prostu nagle stanęło, jakby ktoś wyciągnął mu wtyczkę. No i do tego w obu przypadkach denaci mieli miny, jakby tuż przed śmiercią zobaczyli ducha – taki opis raczej nie pasuje do powolnej śmierci na krzyżu…

Bez słowa wyjąłem z ust resztki szluga i przygasiłem o betonową barierkę. Następnie zwinnym ruchem posłałem żarzącego się jeszcze peta na ulicę.
Nadal mi się przyglądał.
Odwróciłem się, efektownie łopocząc połami kurtki, i skierowałem się z powrotem na miejsce zbrodni. Jak można było się spodziewać, denat nigdzie sobie nie poszedł.
Zerkał na mnie ze swojego krwawego piedestału, a ja wpatrywałem w pozbawione gałek oczodoły. Przeniosłem wzrok niżej, dokładnie przyglądając się ściągniętemu bólem ciału. Szmata, którą okryta była męskość ofiary do granic wytrzymałości nasiąknięta była jego posoką i tylko nieliczne białe plamy wskazywały, że szkarłat nie był jej naturalnym kolorem. Skupiłem się na wżerających się w stopy gwoździach. Miały szerokie główki, a raczej – sądząc po rozmiarach – łby, na których wiły się jakieś przedziwne znaczki. Kontury były gładkie, najwidoczniej grawerowane wprawną ręką. Dziwne jak na narzędzie mordercy-fanatyka.

- Przepraszam – zwróciłem się do starszego jegomościa, który właśnie spisywał coś na kartce i wyglądał na cokolwiek inteligentnego. – Czy ktoś zainteresował się tymi inskrypcjami? – Skinieniem wskazałem błyskające spośród zmiażdżonych tkanek metalowe oczka.
Jegomość przez dłuższą chwilę milczał, nie podnosząc nosa znad swoich notatek. W końcu z rozmachem podpisał się pod świstkiem, otaksował mnie bacznym spojrzeniem bystrych, błękitnych oczu i, najwyraźniej stwierdziwszy, że jestem wart odrobiny jego czasu, wyrecytował:
- "Cienie rozpierzchną się, palone uświęconą mocą słońca. Ład stłamsi Chaos stalową pięścią Niosących Światło, przygotowując Jego wtórne nadejście." To po aramejsku – dodał, widząc jak moje oczy rozszerza szczere zaskoczenie. – Mieliśmy małe problemy, bo trochę odbiega do współcześnie używanego, ale przez noc jakoś daliśmy radę…
- Jak to, noc? Przecież ciało odnaleziono dzisiaj rano…
- …na miejscu poprzedniej zbrodni.
- A czy wie pan…?
- Nie – odparł, zaczym zdążyłem dokończyć. – Nie mam zielonego pojęcia – wyznał dobitnie, skinął i ruszył w stronę zwartej kupki innych ekspertów, jak mrówki tłoczących się na każdym centymetrze kwadratowym mieszkania.

Męczyło mnie to. Męczył mnie sterczący ze ściany trup, przypominający jakieś groteskowe dzieło sztuki. Miałem dość tego wypicowanego faceta z CBŚu, a przede wszystkim męczył mnie fakt, że nie miałem żadnego punktu zaczepienia.
Męczył mnie też strach.
Spowity chmurą czarnych myśli, w pośpiechu opuściłem budynek, na odchodnym poprawiając sobie humor zwymyślaniem pilnującego wejścia młokosa, który starał się na mundur poderwać jakąś roześmianą blondyneczkę. W swojej ekspresywnej przemowie zawarłem całodzienny natłok frustracji, kończąc ją groźbą powiadomienia przełożonych. Pomijając już fakt, że nawet nie znałem nazwiska tego żywego zbiornika Omnadrenu, nie miałem najmniejszej ochoty fatygować się do wydziału wewnętrznego. Ale przynajmniej rozładowałem złe fluidy.

Szkoda, że tego samego nie można zrobić z lękiem. Niestety. Strach to takie małe, oślizgłe stworzonko, które twardymi szponami zagnieżdża się w człowieku. Staje się lodową bryłą w żołądku, szeptem na granicy słyszalności, odgłosem kroków, które milkną, gdy tylko się odwrócisz i stalową dłonią zaciskającą się na twoim gardle
To irracjonalny lęk.
Zalewany strugami zimnego deszczu, truchtem dobiegłem do samochodu i wskoczyłem do środka. Potrząsnąłem mokrą głową, perlistymi kroplami zachlapując całe wnętrze. Po raz kolejny wtoczyłem ciężkie cielsko auta na czarną powierzchnię asfaltu i po pół godzinnej przeprawie przez miejskie morze blachy i betonu byłem w domu.

Odgłos zatrzaskiwanych drzwi rozniósł się echem po blokowisku. Na drugim piętrze ktoś z rozmachem zamknął okno, u Gaworowej zafalowały firanki świadczące o bezustannej obserwacji osiedla, a na ławce obok kilku tutejszych dresiarzy prężyło muskuły, popisując się przed rozchichotanymi koleżankami..
Klatka schodowa powitała mnie przejmującym zimnem i charakterystycznym, niemalże lepkim smrodem, na który składał się zapach uryny i wszędobylskich kotów. Powłócząc nogami dotarłem w końcu do drzwi mieszkania, które ustąpiły po kilkuminutowym szarpaniu się z zamkiem. Kiedyś miałem szczery zamiar wymienienia tego ustrojstwa, ale uznałem, że skoro ja mam trudności z otworzeniem go za pomocą klucza, to co dopiero ma powiedzieć potencjalny złodziej. Tak więc męczyłem się z tym już jakiś czas, ale przynajmniej mogłem być spokojny o moje dobra, których notabene nie było zbyt wiele.

Rozwód pozbawił mnie nie tylko żony, ale i większości mebli, które wywędrowywały z domu długim sznurkiem, do wtóru słów mojej eks bezustannie powtarzającej coś o rekompensacie za stracone lata. Mnie wszystko dokładnie zwisało, więc wpatrywałem się tylko apatycznym wzrokiem w facetów od przeprowadzek, ogołacających pokoje jak mrówki piknikowy koszyk.
No i w ten sposób skończyłem na zapadającej się sofie w salonie, z chwiejnym stołem w kuchni i osamotnionym krzesłem na pustyni linoleum. Kurtka zawisła na haku w korytarzyku, a zzute brutalnie buty oparły się ciężko o ścianę, zwieszając języki w wyrazie największego zmęczenia. Zwaliłem się bez sił na twarde siedzisko, aż jęknęły w proteście drewniane nogi. Teczka z aktami sprawy wylądowała na poplamionym blacie. Jakiś czas wpatrywałem się w jej brudnożółtą okładkę, licząc, że treść sama wskoczy mi do głowy, a gdy okazało się, że to jednak nie poskutkuje, z ociąganiem sięgnąłem w stronę zapisków. Dźwięk przewracanej kartki uderzył w umysł jak huk opadającej kamiennej płyty; słowa dopiero po chwili utorowały sobie drogę do mojej głowy.

- Karski Robert – odczytałem otaczającej mnie pustce. – Wiek: 47. Urodzony w Szczecinie. Syn Martyny i Józefa. Kawaler. Bla bla bla bla bla… Zamordowany dziewiętnastego listopada, około godziny czwartej dwadzieścia rano. Rany kłute dłoni, stóp i rana cięta prawego boku. Liczne uszkodzenia głowy. Ofiarę tępym narzędziem pozbawiono oczu oraz wyrwano język… Urocze – mruknąłem i z grymasem zniesmaczenia odrzuciłem notatki.
Po chwili leżałem już na sofie, z wygodnie wyciągniętymi nogami i złożonymi pod głową dłońmi. Zmęczenie owinęło mnie miękkim całunem, wspomagane przez pamięć nieprzespanych nocy. Pan snu – Morfeusz wyciągnął ku mnie sękatą dłoń, a ja ująłem ją, pozwalając prowadzić się do bezkresnej krainy nieświadomości…

***

Korytarz jest pusty i ciemny. Rozglądam się dookoła, ale wszystko ginie za czarną kotarą ciemności. Powietrze jest gęste, ciężkie, a jednocześnie przeszywa mrozem, sięgając przysłowiowego szpiku w kościach. Dłonią dotykam ściany. Jest wilgotna. Z bliska zaczynam rozróżniać na niej pojedyncze krople, niczym łzy pokrywające zimną twarz budynku. Na oślep brnę przed siebie, starając się wyczuć drogę dłońmi. Palce zdają się znajdywać oparcie w otaczającym mnie mroku, rozgarniają go, jakbym czerpał z oleistej cieczy i czuję jak wlewa mi on się do ust, wypełnia żyły i spowalnia ruchy. Dalej prę do przodu, ale świat staje się celuloidową folią filmowej taśmy. Jakiś szalony montażysta igra ze mną, ożywiając mięśnie tylko na jedną klatkę, po czym znowu staję, jakbym zamiast krwi miał w sobie zasychający cement.

Ale Ona na mnie czeka.
Czuję to. Jest na górze. Niemal widzę drogę do właściwego pokoju. Chcę krzyknąć, lecz gardło już dawno zesztywniało. Szamoczę się, walczę z rozlewającym się po ciele paraliżem, ale już wiem, że nie zdążę. Jej głos dochodzi do mnie przytłumiony i niewyraźny, ale nie mam wątpliwości.
Już za późno.
Wiążąca mnie siła nagle puszcza. W ostatnim akcie makabrycznego żartu pozwala mi Ją zobaczyć. Biegnę, kilkakrotnie przewracając się na spiralnych schodach i boleśnie obijając sobie dłonie i szczękę. Wstaję po raz kolejny. Przez chwilę pełznę korytarzem na czworaka, nie zważając na orające skórę drzazgi. Wstaję, znowu zaczynam biec. Na mgnienie oka podnoszę głowę i zerkam w bok. Okno. Widzę odbijające się w tafli jeziorka promienie księżyca i grające na potężnym dachu cienie. Noc pełznie po zielonych stokach, gnana światłem gwiazd, przeglądających się próżnie ciemnej toni.
Znam to miejsce. Tatr letni.

Docieram do uchylonych drzwi i staję jak wryty. Palce zaciskają się na futrynie, do wtóru łamiących się paznokci.
Spod zlepionych krwią blond loków spoglądają ku mnie puste oczodoły.

***

Ocknąłem się na podłodze. Moim ciałem wstrząsały ziemne dreszcze. Z trudem podniosłem się na klęczki i obficie zwymiotowałem na linoleum. Drżącą dłonią wytarłem usta i wstałem na równe nogi.
Dziwny posmak, metaliczny. Krew.
Spojrzałem na poorane małymi rankami dłonie, ze sterczącymi ze skóry kawałkami drewna. Połamane paznokcie krzyknęły nagle paroksyzmem bólu, wbijającym się w system nerwowy tysiącami ostrzy.

Podbiegłem do barku i na oślep złapałem pierwszą lepszą flaszkę. Whiskey. Najpierw solidnie przepłukałem nią gardło, a potem zacisnąłem zęby i powieki i chlusnąłem na poranione dłonie. Ból powalił mnie z powrotem na kolana, ale już po chwili rozlewający się w żyłach alkohol otoczył mnie cienką mgiełką zobojętnienia. Niedbale wygrzebałem wszystkie drzazgi, potem owinąłem opatrunkiem lewą rękę, która była w fatalnym stanie. Spojrzałem na zegar: czwarta pięć. Wskoczyłem w buty, porwałem kurtkę i jak pocisk wystrzeliłem z mieszkania, nie kłopocząc się zamkiem.

Silnik rzęził jak zarzynany, gdy pędziłem ulicami Szczecina, wciskając pedał gazu tak mocno, że poważnie zacząłem się zastanawiać, czy nie wyszedł już drugą stroną. Ludzie, psy, koty i ogólnie wszystko, co ceniło swoje życie, czmychało przed złowrogim blaskiem moich świateł. Po niecałym kwadransie byłem na miejscu.
Nie wiem, skąd wiedziałem, który to budynek. Po prostu. Spojrzałem na pochyloną ku mnie czarną twarz starej fasady, pokrytej wyrwami odkruszonego tynku, jak plamami po ospie, i wiedziałem. Zbliżyłem się do masywnych drzwi i wyciągnąłem rękę. Drżała. Dotknąłem zimnego metalu i zacisnąłem na nim zgrabiałe palce. Zawiasy skrzypnęły cicho, a dźwięk rozszedł się po pustym, ciemnym korytarzu jak agonalne westchnięcie umierającego. Z wahaniem postawiłem pierwszy krok.

Nie napotkałem żadnego oporu. Powietrze było przesycone kurzem, ale nie przypominało gęstego syropu. Odetchnąłem głęboko. Mięśnie napięły się, aż zatrzeszczały stawy.
Skradałem się jak złodziej, mimo iż nie miałem powodu. To przez to miejsce. Ściany zdawały się przesuwać, jakbym znajdował się w wielkiej paszczy, chcącej zmiażdżyć mnie setkami ceglanych zębów. Przyspieszyłem i po kilku krokach dopadłem do schodów. Z ulgą przywitałem fakt, że przynajmniej one nie jęczały pod moimi krokami. Miałem dziwne przeczucie, że nie powinienem hałasować.

Drugie piętro. To samo okno. Tym razem nie wpatrywałem się w krajobraz. Jak cień pomknąłem do drzwi na końcu korytarza i stanąłem jak wryty, obserwując przecinającą podłogę smugę światła. Wsunąłem się do środka, trzęsąc się jak osika. Wnętrze było skąpane w półmroku, tylko z jednego pokoju dochodził jakiś migotliwy blask.
Świece.
Cała podłoga zasłana była płomiennym kobiercem, pośrodku którego ziała czarna wyrwa wąziutkiej ścieżki. Uniosłem wzrok.
Szorstki dywan nagle znalazł się na wysokości moich kolan, które odmówiły posłuszeństwa. Bezustannie pracujące miechy płuc zatrzymały się nagle, jakby zamieniły się w ołowiane płyty, a krew stężała w żyłach, zwalniając swój bieg.
Rozchylone usta. Puste oczodoły. Głęboka rana tuż pod prawą piersią. Przeszyte metalowymi bolcami smukłe dłonie i delikatne stópki. Wszystko to krzyczało do mnie palącym poczuciem winy.

Nie zdążyłeś! Zawiodłeś!
Spojrzałem na ścianę ponad spiętymi cierniową koroną blond lokami.
"Zgrzeszyłeś ZANIEDBANIEM…"
To przeze mnie, zdążyłem pomyśleć, wpatrując się w zalewający dziewczęce ramiona rubinowy wodospad, sączący się z krwawych liter. Wcześniej śliczna, teraz wykrzywiona bólem i strachem, pokryta gęstą siecią czerwonych strumyczków twarz. Z całych sił walczyłem z powiekami, ale nie chciały się zamknąć. Kark zesztywniał, nie pozwalając odwrócić wzroku. W uszach wciąż słyszałem jej krzyk, zupełnie jakby otaczające mnie ściany zachowały go, czekając na moje przybycie.
Wtedy coś usłyszałem.

Podłoga w przedpokoju jęknęła ostrzegawczo, a gdy odwróciłem głowę, ujrzałem przemykający w ciemności cień.
Momentalnie podniosłem się na równe nogi. Nasłuchiwałem. Zawiasy drzwi skrzypnęły. Dźwięk jeszcze nie zdążył rozmyć się w powietrzu, a ja już pędziłem ku wyjściu.

Korytarz. Zakręt. Straciłem przyczepność na wyślizganych przez dziesiątki stóp deskach. Ściana uratowała mnie przed upadkiem. Obite dłonie pulsowały bólem, ale nie zwracałem na to uwagi.
Schody. Ujrzałem go. Był przede mną. Przeskakiwałem kilka stopni na raz, ręką trzymając się gładkiej powierzchni poręczy. Stopy gwałtownie zderzały się z betonową posadzką.

Drzwi frontowe kamienicy były szeroko otwarte. Wybiegłem przez nie. Strugi deszczu zalewały mi oczy, a buty ślizgały się na błyszczących wilgocią płytach chodnika. Bez namysłu popędziłem przed siebie, wpadając na czarną rzekę asfaltu.
Pieprzony krawężnik.

Potknąłem się o niego i po chwili z efektownym pluskiem upadłem jak długi w malowniczą kałużę. Podniosłem ociekającą wodą głowę i ujrzałem halogenowe ślepia nadjeżdżającego samochodu. Do uszu wdarł się gniewny krzyk klaksonu, a zawtórował mu pisk ślizgających się na ulicy opon. Maska blaszanego stwora wyhamowała tuż przede mną, ciężko dysząc buchającą z rozgrzanego silnika parą.

Mojemu mozolnemu powracaniu do pionu towarzyszyła tyrada oburzonego kierowcy. Podbiegł do mnie, gestykulując nerwowo i zionąc w twarz cuchnącym oddechem. Zignorowałem go. Ponad jego ramieniem dojrzałem skradającą się po przerzuconym przez rzekę mostku sylwetkę. Odepchnąłem krzykacza i pobiegłem w tym kierunku.

Dojrzał mnie dopiero, gdy byłem dość blisko, ale i tak miał przewagę. W płucach już dawno odzywał się nikotynowy rak, z każdym oddechem kradnąc mi więcej cennego tlenu. Zostawało go coraz mniej dla słabnących mięśni. Biegłem dalej, jedną rękę przyciskając do przeszywanej bólem klatki piersiowej. Zaczął wspinać się na trawiaste zbocze, bryzgając błotem. Dopadłem do pagórka i brnąłem w górę, wbijając palce w rozmokłą glebę. Chwytałem kępy trawy, nieraz wyrywając je z korzeniami i padając twarzą w kleistą maź podłoża.
Podniosłem wzrok i ujrzałem jego twarz. Księżyc oświetlił ją bladym blaskiem, pogłębiając rysy i nadając jej upiorny wyraz. Szeroko otwarte oczy uderzyły mnie wyzierającym z nich strachem, a wykrzywione przerażeniem wargi szeptały bezgłośnie.
Bał się.

Na szczycie wzniesienia nagle wybuchł niebieski blask policyjnych kogutów, a czarne rękawice zacisnęły się na wstrząsanych dreszczami ramionach ściganego. Ze szpary w kominiarce błysnęło bystre spojrzenie szarych tęczówek, a wzniesiony do góry kciuk oznajmił, że wszystko jest pod kontrolą.
Odwróciłem twarz ku aksamitowi nieba, pozwalając otulić się zimnym ramionom zrytego butami stoku. Nie wiem, jak długo leżałem w błocie, spowity gęstą chmurą czarnych myśli. Lodowaty deszcz siekł ciało bezlitosnymi ciosami, ale jego zimno nie mogło równać się z rodzącym się w moim sercu chłodem.
Zginęła przez mnie, pomyślałem i zamknąłem oczy.

***

- Nazwisko i imię?
- P-piotr Marecki.
- Co pan robił w domu zamordowanej, dwudziestego listopada, około godziny czwartej dwadzieścia rano?
Nie lubiłem sali przesłuchań. Była mała, wymalowana szarą farbą i nie miała żadnego okna. Jedynym źródłem światła była stojąca na biurku lampka - jak w amerykańskich filmach. Oskarżony siedział na środku pomieszczenia, w odległości mniej więcej metra od skierowanej na jego twarz jasnej żarówki. Mrużył oczy i wiercił się niespokojnie. Albo był zdenerwowany, albo nie mógł znaleźć wygodnej pozycji, krępowany zapiętymi za plecami kajdankami. Pewnie i to i to. Jąkał się, a usta bezustannie drżały, nie pozwalając ujarzmić się zszarganym nerwom.

W przesłuchiwanego wpatrywały się trzy osoby. Pierwszą był prowadzący "rozmowę" agent CBŚu, Hubert Tkacki, który zgłosił się do tego na ochotnika i teraz błyskał do przerażonego młokosa żarem tkwiącego w ustach papierosa. Proste, ale skuteczne. Oskarżony nie widzi w ten sposób swojego rozmówcy, a jedynie niewyraźny zarys jego twarzy, co automatycznie wywołuje podświadomy lęk. Boimy się tego, czego nie znamy.
Przy metalowych drzwiach, na niebezpiecznie obciążonym krześle złożył swoje potężne cielsko mój szef. Świdrował wzrokiem schwytanego w nocy dzieciaka – smarkacz miał dwadzieścia trzy lata – jakby chciał siłą woli wydobyć z niego zeznania.

Ja sam usadowiłem się w ciemnym kącie, za plecami przesłuchującego, a spowijający mnie cień skutecznie chronił przed spojrzeniem oskarżonego.
- Co pan robił w domu zamordowanej, dwudziestego listopada, około godziny czwartej dwadzieścia rano? – powtórzył agent z naciskiem, zdradzając głosem oznaki zniecierpliwienia.
- J-ja tylko… tylko…
- Co pan „tylko”? – ponaglał Tkacki, pochylając się tak, aby słabe światło lampki muskało mu twarz, wyostrzając rysy i nadając jej drapieżny wyraz.
- Ja nie zabiłem – odpowiedział słabym głosem, wpatrując się w podłogę. – Drzwi były otwarte. Pomyślałem, że to świetna okazja. Ja nigdy wcześniej… Nie wiem, co mnie skusiło. Ale nie zabiłem…
Spojrzałem na twarz komendanta. Była spięta. Zaciśnięte kurczowo mięśnie szczęk wyraźnie odznaczały się na olbrzymim obliczu. Oczy były zimne i twarde. Wpatrywał się w dzieciaka jak w największego wroga, masywne pięści zaciskając na poręczach krzesła.
On już go skazał.

Ale chłopak był niewinny. Uświadomiłem to sobie jeszcze w nocy. Gdy spojrzał na mnie, tam na stoku. To był wzrok zaszczutego zwierzęcia, a nie bezwzględne spojrzenie fanatycznego mordercy. W tej chwili trząsł się jak w febrze, nerwowo rozglądając się dookoła, jakby oczekiwał, że zaraz ktoś przyjdzie i go obudzi, wyrwie z tego koszmaru. Nogi drgały mu niemiłosiernie, wystukując butami upiorne stacatto. Zapewne padł by jak długi, gdyby nie przytwierdzające go do krzesła kajdanki.
Tkacki też to wiedział. Nie widziałem jego twarzy, ale i tak byłem tego pewien. Nie jest głupi i spostrzegł, że ma przed sobą smarkacza, który tylko cudem powstrzymuje dupę przed zafajdaniem spodni ze strachu. To nie był nasz morderca.

- Noc, martwa dziewczyna, żadnych innych osób w pobliżu, pańskie odciski palców na drzwiach i w mieszkaniu, a do tego zeznania inspektora policji, który widział pana na miejscu zbrodni. To są fakty. Niezaprzeczalne fakty.
- Ale ja nie…
- Co, ty nie, człowieku?! Mamy trupa – ofiarę brutalnego morderstwa, a tylko ciebie widziano w tym mieszkaniu! Sam mi powiedz, jak to wygląda?! – podniósł głos, ale tylko na pokaz.
Uświadomił sobie, że przesłuchuje nie tego podejrzanego i teraz kontynuował zaczętą farsę, tylko po to, by trzymać się protokołu.
- Wracałem od znajomej, która mieszka na trzecim piętrze…
- Wracał pan o czwartej nad ranem? – przerwał mu Tkacki.
- Mieliśmy małą imprezę… Zasiedziałem się i gdy już wychodziłem, zobaczyłem uchylone drzwi. Nie słyszałem nikogo, ani nie dostrzegłem żadnego ruchu, więc…
- Postanowiłeś wykorzystać sytuację i zarobić na kolejne balangi?
- T-tak – wydukał, wlepiając wzrok w czubki swoich butów.
- I my mamy w to uwierzyć? – przesłuchujący zadał klasyczne pytanie.

Wstałem i bezszelestnie przemknąłem w stronę drzwi. Otworzyły się gładko, a ja wyślizgnąłem się na zewnątrz. Miałem dość. W nasze sieci wpadła maleńka płotka, podczas gdy rekin nadal gdzieś tam pływał. Usłyszałem ciche kroki. Za moimi plecami stanął szef.
- Co o tym sądzisz? – zapytał, przesuwając się przede mnie i spoglądając w oczy.
- To nie on.
Komendant westchnął ciężko, otarł wierzchem dłoni zroszone perlistym potem czoło, potężne plecy oparł o ścianę. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, jakby oczekując zmiany decyzji. Ale ja byłem pewien.
- Co więc powinniśmy z nim zrobić?
- Niech Tkacki jeszcze trochę go przestraszy, pogrozi palcem, a potem go wypuśćcie. Wspomnijcie coś o zaufaniu i daniu szansy na poprawę. Jest przerażony. Będzie grzeczny.

Nie czekałem na odpowiedź i ruszyłem w stronę wyjścia z komisariatu. Byłem zmęczony. Po nocnym polowaniu zdążyłem tylko wziąć szybki prysznic i wskoczyć w nowe ciuchy, by następnie pędem wrócić na przesłuchanie.
Wsiadłem do samochodu i skierowałem się w stronę domu, ze szczerym zamiarem przespania całego dnia. Niemalże z czułością spojrzałem na moją sofę i padłem nieprzytomny w jej puchowe objęcia. Usnąłem. Na szczęście bez żadnych snów.

Nie dane mi było jednak długo pozostać w błogim stanie zapomnienia. Coś mnie obudziło. Jakiś dzwonek. Dopiero po chwili udało mi się skojarzyć, że to telefon. Zwlekłem się z łóżka i zanurkowałem w stercie starych gazet. W końcu ręką wyczułem gładkość plastiku, chwyciłem słuchawkę i na wpół przytomnym głosem zapytałem:
- Tak?
- Tu Tomek – odpowiedział dobrze znany mi lekko zachrypnięty głos, zniekształcony przez dobywający się z telefonu szum. - Wiesz, jestem w Szczecinie. Mam tu niedługo konferencję na temat antycznej demonologii.
Tomek, a raczej ojciec Tomasz, był niezwykłym człowiekiem. Wiedział wszystko o wszystkich religiach, kultach, czy sektach na świecie, a czasem wydawało mi się, że przyjął święcenia kapłańskie tylko po to, by mieć dostęp do większej ilości zbiorów.
- Chcesz się spotkać?
- Jasne – odpowiedział żwawo. – Ale nie dlatego dzwonię.
- Więc o co chodzi? – Zaskoczył mnie. Nagle jego głos stracił całą wesołość i stał się śmiertelnie poważny.
– Chodzi o sprawę, którą się zajmujesz…
- Skąd…?
- Nieważne. Posłuchaj. Porywasz się na coś, co jest poza twoim zasięgiem. Nie złapiesz winowajców! – zaczął szeptać, jakby bał się, że ktoś może nas podsłuchiwać.
Po raz pierwszy w życiu stwierdziłem, że Tomek się boi. W głowie kłębiło mi się mnóstwo pytań. Zacisnąłem jednak szczęki i słuchałem:
- Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o aniołach? Pamiętasz bunt Lucyfera? – pytał gorączkowo, jakby od tej wiedzy zależało moje życie.
- Każde dziecko…
- Nie! – przerwał mi zniecierpliwiony. – Nie chodzi mi o te brednie z katechizmów, ale o prawdę.
- Samael.
- Tak, "Trucizna Boga" – potwierdził już spokojniej. – Ten, który podkusił cherubina Lucyfera do buntu przeciwko Panu… A pamiętasz Chóry Niebieskie?
- Serafiny, Cherubiny, Trony, Panowania, Księstwa, Potęgi, Cnoty, Archaniołowie i Aniołowie – wypaliłem automatycznie, powtarzając wpajaną mi przez przyjaciela klasyfikację, wprowadzoną przez św. Grzegorza Wielkiego.

- Dobrze. – Najwyraźniej moja pamięć do szczegółów go uspokoiła. – Nigdy ci tego nie mówiłem… Nikomu tego nie mówiłem. Chodzi o te inskrypcje na gwoździach. Chodzi o Niosących Światło.
Zamarłem. Mój oddech stał się płytszy, a uszy wyłapywały każde jego słowo, kodując je w pamięci, niczym zapisywane ogniem znamię.
- Jak wiesz, demon Samael niecnie popchnął Lucyfera do buntu. Jednak nie tylko jego. Za cherubinem poszły całe rzesze Skrzydlatych, ale powstanie zostało bezlitośnie stłumione. Karą dla zuchwalców miało być wygnanie z Nieba i wieczna tułaczka po jałowych ziemiach piekielnych… Jednak nie wszystkich to dotyczyło. Podczas ostatecznej walki niespotykaną odwagą odznaczył się pewien niewielki oddział zwykłych aniołów służebnych, skuszonych przez przywódców rebelii obietnicą poprawy nędznych warunków życia. Walczyli do końca. Nawet otoczeni przez przytłaczające siły wiernych Bogu, nie rzucili broni. Wokół nich gęsto słał się trup elitarnej jednostki Aniołów Miecza, a oni sami stali, mimo ogromnych strat i wielu ran. Dojrzał ich wtedy anioł miłosierdzia i sprawiedliwości – Michał i postanowił wstawić się za nimi przed Białym Tronem Bożym. Pan, pomny zasług i mądrości archanioła, pozostawił ich los jego woli. Wtedy to powstała jednostka Niosących Światło, zwanych niekiedy po prostu Świetlistymi. Michał, owszem wygnał ich poza bramy niebiańskie, ale nie zesłał ich do dominium Lucyfera, lecz na Ziemię. Powierzył im specjalne zadanie, które miało być sposobem na odkupienie win. Otrzymali szansę na udowodnienie, gdzie spoczywa ich lojalność. Zostali łowcami Potępionych - stworów nękających ludzkość od zarania dziejów. Udało im się przegonić ich do tak zwanych Kręgów. Część oddziału osiadła tam wraz z potworami, tytułując się od tego czasu Strażnikami i stanowiąc prawo krainy demonów. Pozostała jednak grupa, która nie chciała opuścić Ziemi. To oni są obecnie ostateczną linią obrony w razie niekontrolowanego pojawienia się Potępionych w naszym świecie. Sądzę, że to oni stoją za tymi zabójstwami…

- Dlaczego nagle zwrócili się przeciwko ludziom? Dlaczego zaczęli mordować?
- Tego nie wiem. Domyślam się jedynie, że nawet wśród aniołów znajdą się fanatycy, którzy postanowią wziąć sprawy w swoje ręce i przyśpieszyć nieco Sąd Boży…
- Naprawdę w to wierzysz? To tylko zapiski z jakiś ksiąg…
- Brak jakichkolwiek świadków. Napisy na bolcach w dziwnym języku. Trupy, które zmarły ot tak sobie, bo nikt nie potrafi określić przyczyny śmierci. Wiesz, co symbolizują oczy? Duszę. Właśnie dlatego ofiar ich pozbawiono. Pozbawiono ich duszy. To ich zabiło. Nie żadna trucizna, nie żadna tajemnicza broń, czy cokolwiek stworzonego ręką człowieka. Ich śmierć była karą, wymierzoną za grzechy!

Zapadło długie milczenie. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Kto by wiedział? Nie odsuwałem słuchawki, także w uszach wciąż słyszałem jego przyśpieszony oddech. Czekał na moją reakcję. A ja nie wiedziałem, co mam o tym myśleć.
- Marek… - zaczął niepewnie, rozdzierając zasłonę ciszy szorstkim głosem. – Nie mówiłbym ci tego bez powodu. Chcę cię ostrzec. Zostaw tę sprawę. Z nimi nie wygrasz. To ponad twoje siły… - Błagał. Naprawdę się bał.
- Gdzie się zatrzymałeś? – zapytałem, z trudem panując nad własnym gardłem.
- U Magdy i Mariusza. Wyjechali na kilka dni i zostawili mi klucze. Znasz adres.
- Znam. Będę u ciebie za pół godziny.
- Czekam – odpowiedział i odłożył słuchawkę.

Najwyraźniej miałem przed sobą kolejną nieprzespaną noc. Chwyciłem kluczyki i porwałem przewieszoną przez oparcie krzesła kurtkę. Było zimno. Oddech momentalnie zamieniał się w parę, spowijając moją głowę białą chmurką. Wsiadłem do samochodu, przydepnąłem gaz i ruszyłem na spotkanie z drogami uśpionego miasta. Bez przeszkód pokonałem puste ulice, na których tylko od czasu do czasu przemykał jakiś menel albo wracający z imprezy student. Lubiłem noc. Tylko wtedy człowiek ma okazję być sam na sam z miastem.

Dom zaprzyjaźnionego z księdzem małżeństwa stał na względnym uboczu, o ile można tak nazwać rzadziej zamieszkany teren na obrzeżach wielkiego osiedla. Otaczał go wcale ładny płotek, połyskujący odbitym w białej farbie światłem księżyca. Między furtką a gankiem rozciągał się iście katalogowy trawniczek, przecięty krętą smugą utworzonej z drobnych, okrągłych kamyczków ścieżki. Jednym słowem – sielanka.
Wtargnąłem do tego świata z moimi masywnymi buciorami i nieogoloną mordą, bluźniąc przeciw jego perfekcji swoim „negatywnym” wizerunkiem. U wejścia przywitała mnie roześmiana twarz jakiegoś cherubinka, którego nienaturalnie długie i połączone splotem palców ręce tworzyły zmyślną kołatkę. Wyciągnąłem porytą licznym rankami dłoń i ostrożnie pogładziłem zimną powierzchnię mosiądzu. Palcami powędrował przyjemny dreszcz. W końcu zacisnąłem je na metalowej obręczy i zastukałem trzykrotnie.

Nie doczekałem się żadnej reakcji. Coś było nie tak. Spojrzałem na zegarek – czwarta dwadzieścia sześć. Zacząłem się bać. Dłoń spoczęła na broni. Jej chłód był inny niż kołatki. Przeszywał niepokojem i drażnił skórę.
Mimo to, wyciągnąłem pistolet. Pchnąłem drzwi. Tak jak się spodziewałem, były otwarte. Wślizgnąłem się do środka i zlałem z zalegającymi w przedpokoju cieniami. Przesuwałem się wzdłuż ściany, lufą cały czas celując w poprzedzającą mnie ciemność.
Parter był pusty. Tylko wciąż płonący kominek i niedopity koniak świadczyły o tym, że jeszcze niedawno ktoś tu był. Ostrożnie skierowałem się ku wąskim schodom, w myślach dziękując za tłumiący moje kroki dywanik. Po wspięciu się na każdy kolejny stopień, zamierałem na chwilę i rozglądałem się nerwowo. Czułem, jakby do czasu, gdy postawiłem stopę na podłodze piętra minęły całe eony. Spojrzałem najpierw w prawy korytarz, potem w lewy, ale nie spostrzegłem nic, co mogłoby pomóc mi w wyborze.

Tatuś był lewicowcem, pomyślałem i skierowałem się w obraną odnogę. Jak się okazało, słusznie. Na moje szczęście, mieszkająca tu parka miała widoczną słabostkę do puchowych chodniczków, które na chwilę obecną były dla mnie istnym zbawieniem.
Na końcu korytarza spostrzegłem słabe, falujące światło. Świece. Do żołądka opadła mi lodowa bryła, a nogi zamieniły się w marmurowe postumenty. Ogromnym wysiłkiem woli zmusiłem mięśnie do pracy i powolnym krokiem zbliżyłem się do uchylonych drzwi.
Rozpięte na planie krzyża, na ścianie wisiało bezwładne ciało mojego przyjaciela. Znad głowy Tomasza krzyczał oskarżycielski napis: „Zgrzeszył MOWĄ…”, a sącząca się wciąż z ran krew rytmicznie uderzała w podłogę ciężkimi kroplami.

- Czekałem na ciebie – oznajmił lodowaty głos, dochodzący jakby z zalegającego w naprzeciwległym kącie cienia.
Ciemność nagle zafalowała, zgęstniała i zaczęła przybierać ludzkie kształty. Uformowała się w sylwetkę wysokiego, szczupłego mężczyzny, za którego pleców wystawała rękojeść miecza. Obcy ruszył przed siebie, a spływający z całego pokoju mrok pokrywał go niczym delikatna tkanina. W końcu światło świec padło na nieznajomego, odsłaniając ostre rysy twarzy i połyskując zimnymi refleksami w hebanowych włosach. Na nienaturalnie bladej i gładkiej twarzy odznaczały się wąskie, wykrzywione drwiącym uśmiechem usta.
Z ociąganiem, jak na spowolnionym filmie podniosłem broń, celując w marmurowe czoło mężczyzny.
- Naprawdę myślisz, że to ci pomoże? – zapytał z niejakim rozbawieniem, wpatrując się z zaciekawieniem w czarną lufę pistoletu. – Zmartwię cię. Kulka ołowiu to trochę za mało, by mi zagrozić.
- Jesteś aresztowany! – wykrzyknąłem piskliwym głosikiem, widząc jak dłoń drga mi jakby ktoś podłączył do niej elektrody.

To dziwne, że w chwilach paniki człowiek wykrzykuje największe głupoty. To chyba jakiś podświadomy mechanizm, każący nam powtarzać zakodowane w pamięci idiotyczne formułki. Doprawdy, rasowy ze mnie glina.
- Na kolana! – poleciłem już bardziej zdecydowanie.
- Nie – odparł spokojnie obcy. – To ty będziesz przede mną klęczał!
Z chwilą, gdy wypowiedział ostatnie słowo, nogi się pode mną ugięły i ciężko opadłem w puszyste odmęty dywanu. Widziałem dziesiątki, setki, nie – tysiące obrazów z mojego życia, które nie znikały nawet, gdy zaciskałem powieki. Tak jakby ktoś nakleił mi na oczy celuloidową taśmę filmu i teraz bezlitośnie atakował mnie relacjami z każdego, nawet najmniejszego popełnionego przeze mnie przewinienia. Trwałem tak, atakowany własną przeszłością, aż mój oprawca zdecydował się przywrócić mnie rzeczywistości.

Wizje w końcu ustały, a ja, ciężko dysząc, wstałem na równe nogi i spojrzałem w twarz Niosącego Światło. Jego równiutkie zęby błysnęły drapieżczo, a w oczach zapalił się nienawistny ogień, zdający się przenikać do mojej duszy i trawić ją od środka.
- Widziałeś swoje winy! Przypatrywałeś się własnym grzechom! – grzmiał stalowy głos strąconego anioła. – A teraz przyjmij należną karę – zakończył zjadliwie, a ja poczułem jak przeszywa mnie tysiąc płonących ostrzy.
Czułem, jak rozrywają na strzępy nie tylko moje ciało, ale i świadomość. Jak pochłaniają i zamieniają w nicość moje wspomnienia, moją osobowość.
Mnie samego.
A potem?
Potem była już tylko dławiąca pustka niebytu.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Qball
   
Ocena:
0
Bardzo fajne opowiadanie. Czyta się je dosyć przyjemnie. Kilka rzeczy jednak rzuciło mi się w oczy.

Pierwsza z nich to nierówność opisów. Raz opisujesz dosyć sucho aczkolwiek ciekawie, z kilkoma metaforami ubarwiającymi treść, za chwilę znowu ilość metafor na centymetr kwadratowy jest tak duża że trzeba przez tekst się przedzierać.
A w ogóle to rzuciło mi się w oczy że w jednym miejscu użyłeś blisko siebie bardzo podobnej metafory: fragment w którym pchnięte brutalnie drzwi krzyknęły z jękiem i fragment kilka akapitów dalej, o tym jak to napisy na ścianach klatki schodowej krzyczą ludzkie myśli. Niby nie jest to jakiś błąd ale jakoś mi się to zlało w jedno.

Następna rzecz to niektóre metafory, które bardzo, ale to bardzo mi się nie podobały. Ot, taki przykład:

Wiszące nad ulicą czerwone oko zamrugało bladym pomarańczem, aż w końcu stało się zielone.

Albo coś takiego:

Ale przynajmniej rozładowałem złe fluidy.

Wydaje mi się że rozładować można nerwy, zaś złych fluidów raczej należałoby się pozbyć a nie rozładowywać je.

Tatr letni

Chodziło o teatr może?

Koniec opowiadania jest dosyć klimatyczny. IMHO opowiadanie nadałoby się do zaprezentowania na łamach działu Kultu, który obecnie nazywa się Horror.

PS. Powyższe opinie są jedynie moimi własnymi odczuciami związanymi z lekturą; w żadnym wypadku nie staram się naprowadzić Cię jak masz pisać, ponieważ sam nigdy opowiadania nie napisałem. Ja po prostu napisałem Ci co mi się rzuciło w oczy i co przeszkodziło w spokojnym odbiorze.
28-07-2008 17:55
gadatiela
    Głupia
Ocena:
0
Nie ma żadnej akcji nudna treść a ludzie się nie potrafią wysławiać.Nie ma żadnego tła.Nudna jak flaki z olejem
14-11-2008 13:29

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.