Skarga Utraconych Ziem #1-4 (reedycja)

Oddać Rosińskiemu co cesarskie

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Skarga Utraconych Ziem #1-4 (reedycja)
W Polsce do reedycji komiksów podchodzi się w najlepszym razie z dystansem. Ponieważ publikuje je przede wszystkim Egmont, przylgnęła do nich łatka zapełniaczy comiesięcznych pakietów. Większość czytelników zazwyczaj woli zobaczyć nowy tytuł, a nie stary, tyle że ze specjalnymi dodatkami, w nowej oprawie i nowej, obowiązkowo wyższej cenie. Dla kolekcjonerów i fanów jest to zazwyczaj pokusa nie do odparcia, co tylko wzmacnia mit reedycji jako tworów mocy nieczystych, wyciągających ponownie pieniądze prawie za to samo.

Nieco rzadziej wspomina się o tym, że reedycja często stwarza możliwość zapoznania się z komiksem, którego nakład się wyczerpał, a jego ceny na aukcjach osiągają kosmiczne pułapy.

Zupełnie zaś zapomina się o tym, że istnieją osoby, dla których może być to pierwsze spotkanie z danym tytułem w ogóle.


Spowiedź

Chyba wstyd przyznać, ale do października minionego roku w zasadzie nie znałem jednej ze sztandarowych serii Grzegorza Rosińskiego. Oczywiście wiedziałem, że istnieje. Wiele lat temu nawet przeczytałem pierwszy tom, przyniesiony do szkoły przez innego kolegę-komiksomaniaka. Wtedy jednak, w jakimś szowinistycznym odruchu, stwierdziłem, że to taki "słabszy Thorgal". W ten oto sposób w pełni uczciwie całą serię mogłem ocenić dopiero zeszłej jesieni, gdy na polski rynek trafił pierwszy tom ekskluzywnej kolekcji zbierającej dzieła Rosińskiego.

Forma albumu w wysmakowany sposób oddaje cześć najsłynniejszemu polskiemu rysownikowi. Monumentalne inicjały "GR" górują nad tłoczonymi literami imienia i nazwiska, personaliami scenarzysty, tytułem i miniaturową grafiką. Całości dopełnia płócienny grzbiet i dopasowana kolorystycznie, srebrna zakładka.

Wśród dodatków znajdziemy samodzielny rysunek w formacie A4 oraz kilkanaście stron wstępu, ozdobionego concept artami. Towarzyszy im tekst Jeana Dufaux, wprowadzający w kosmologię cyklu. Można go z czystym sumieniem przeczytać na szybkim przewijaniu, gdyż jest śmiertelnie nudny. Lepiej skupić się na krótkiej wizycie w warsztacie prawdziwego mistrza, który przewija się w tle.


Pokuta

Nie dziwię się swojemu licealnemu skojarzeniu Skargi Utraconych Ziem z Thorgalem. Cykl o przygodach Sioban opiera swoją siłę na charakterystycznym malarskim stylu Rosińskiego, który znamy z sagi o dziecku gwiazd czy ze Szninkla (widać to zwłaszcza w kolorowej wersji). Również projekty postaci i ich fizjonomia przywołują znanych bohaterów. Sama Sioban wygląda jak nieco młodsza Aaricia, a wojownik łaski, Seamus, to taki Hierulf, zanim jeszcze został Myślicielem. Osadzenie akcji w celtyckich realiach również wzmaga wrażenie, że gdyby popłynąć za morze, trafiłoby się na ziemie Wikingów.

Intryga nie onieśmiela stopniem komplikacji. Jak na klasyczne fantasy przystało, wiemy, kto jest dobry, a kto zły. Realia pseudohistoryczne łączą się z magią i mistyką, a od zawiłych wątków znacznie ważniejszy jest nastrój unoszącego się nad bohaterami zagrożenia. Rosińskiemu i Dufaux udało się powołać do życia tajemniczą, zasnutą mgłami krainę, która aż prosi się o dramatyczne wydarzenia.

Jest więc dramatycznie, niekiedy krwawo, a niekiedy również groteskowo lub komicznie. Niestety, pojawienie się demonicznej Pani Gerfaut i jej spaczonego syna wprowadza do spójnej stylistycznie konwencji rysunkowej niemiły zgrzyt. Pocieszny stworek Uki, przypominający dalekiego krewnego kudłaczków z Historii wyssanej z sopla lodu Tadeusza Baranowskiego, jest tylko zabawny. Książę Gerfaut z fryzurą afro i rachitycznym wąsikiem już tylko żałosny w swej nachalnej perwersyjności. W późniejszych, bardziej dojrzałych pracach Rosiński potrafił tworzyć naprawdę przejmujących i wiarygodnych złoczyńców. W tej serii jeszcze zbyt wielu ich nie uświadczymy.

Cykl o Sioban to pełna, kompletna opowieść (choć w cyklu Skarga Utraconych Ziem ukazały się kolejne albumy). Pomimo prostoty i mało zaskakującego przebiegu, wsiąka się w nią łagodnie i przyjemnie spędza czas przy lekturze oraz podziwianiu ilustracji. Z perspektywy czasu oraz innych dokonań Rosińskiego widać także, jak ważne jest, by talentowi rysownika odpowiadał kunszt scenarzysty. Może wtedy na okładce obok inicjałów GR znalazłoby się więcej miejsca na litery JD.