Obserwując sytuację na rynku kinematograficznym można śmiało stwierdzić, iż kino azjatyckie przeżywa obecnie swój renesans. Tym razem jednak to nie Japończycy, a Tajowie ruszyli na podbój srebrnego ekranu. Co prawda, światowa premiera Shutter miała miejsce w 2004 roku, ale najwyższy już czas, aby ten film zawojował polskie kina. A zasługuje na to, bo chociaż sama tematyka wydaje się nieco oklepana, to realizacja w pełni nadrabia ten mankament.
Shutter jest pierwszym tajskim filmem, jaki miałem okazję obejrzeć. Muszę przyznać, że już próba przeczytania nazwisk twórców oraz obsady przyprawiła mnie o zawrót głowy. W oczach typowego Europejczyka zapewne prezentują się one dość komicznie, tym niemniej nie należy się tym zrażać. Oglądając ów film warto również pamiętać, że Azjaci mają zupełnie inną mentalność niż mieszkańcy starego kontynentu, w związku z czym przerażają ich też zupełnie inne rzeczy.
Obraz ten ukazuje historię pary młodych fotografów, Tuna (Ananda Everingham) i Jane (Natthaweeranuch Thongmee), którzy wracając z wieczornej libacji ze znajomymi potrącają młodą dziewczynę. Za namową Tuna oboje uciekają z miejsca wypadku. W trakcie kolejnych dni starają się przejść nad tym zdarzeniem do porządku dziennego, lecz ich spokój nie trwa długo, bowiem na wywołanych przez Tuna zdjęciach pojawia się dziwna, mglista sylwetka.
Jak już się łatwo domyśleć, w dalszej części filmu głównych bohaterów prześladuje straszliwe, okaleczone widmo. Aby się go pozbyć podejmują się rozwikłania sprawy fenomenu sylwetki ze zdjęć. I tutaj twórcy naprawdę mnie zaskoczyli, gdyż cała ta historia wcale nie jest tak prosta i przewidywalna, jak mi się z początku zdawało. Im dalej Tun i Jane brną w ten galimatias, tym potworniejsze sekrety odkrywają – zwłaszcza sekrety o sobie samych, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Największe wrażenie natomiast wywarła na mnie rewelacyjna puenta – tak urzekająco-groteskowego rozwiązania fabularnego nigdy jeszcze nie widziałem.
Gra aktorska w Shutter stoi na przyzwoitym poziomie. Podobnie rzecz ma się z pracą kamery – szybkie, dynamiczne ujęcia, jakie cechują każdy, wprawnie zrealizowany film grozy. Zarówno strasznych, jak i dramatycznych chwil tu nie brakuje, toteż wielbiciele takich scen powinni się poczuć usatysfakcjonowani. Niestety, produkcja ta nie ustrzegła się kilku zgrzytów, które, mimo iż nie przeszkadzają w odbiorze, to jednak momentami kłują w oczy, zwłaszcza, gdy ktoś widział już takie obrazy jak Krąg, Darkwater, Klątwa, czy One Missed Call. Koneserzy azjatyckich horrorów zapewne dostrzegą swoiste zapożyczenia – rozmazane zdjęcia przywodzą na myśl Krąg; z kolei samo widmo bardzo przypomina to, które można było zobaczyć w Klątwie; motyw z upiorem wychodzącym z przepełnionego wodą zlewu to oczywiście Darkwater; zaś duch chodzący po suficie kojarzy się z pewnymi scenami z One Missed Call. Kolejną wadą Shutter są występujące miejscami niedopowiedzenia oraz błędy logiczne, aczkolwiek takie wpadki przydarzają się większości filmowców.
Nie da się nie zauważyć, że Shutter – Widmo, to kolejny przypadek filmu, w którym dała o sobie znać irytująca obsesja dystrybutorów w postaci tłumaczenia tytułów tak, aby miały możliwie najgroźniejszy wydźwięk. Wystarczy wspomnieć choćby nieszczęsny przekład Darkwater – Fatum. Na to się już jednak nic nie poradzi – ot, taka polska przypadłość. Warto nadmienić, iż Amerykanie zapowiedzieli na 2007 rok swoją wersję Shutter, choć praktyka ta już chyba nikogo nie zadziwi. Tak czy owak, Shutter – Widmo to pozycja obowiązkowa dla zwolenników gatunku. Polecam – jako dowód tego, że na Dalekim Wschodzie też potrafią tworzyć porządne kino oraz jako dobrą szkołę tego, jak to się robi w Tajlandii.
