02-08-2011 02:09
Serialowe wakacje
W działach: Film, Wampir | Odsłony: 8
Ilustracją do notki jest obrazek, który Google wyrzuciło mi gdy szukałem okładki pisma RollingStone ze słynnym zdjęciem bohaterów True Blood.
Wakacje to taka fajna część roku kiedy oszukuję siebie, że mam mnóstwo czasu na robienie wszystkiego tego, czego na ogół nie robię mając zbyt dużo różnych obowiązków. A czynnością, na którą obok czytania książek wreszcie sobie pozwalam jest oglądanie seriali.
W zeszłym roku w analogicznym okresie roku dokończyłem oglądanie Losta, któremu byłem wierny przez wszystkie serie, obejrzałem pierwsze trzy sezony True Blood oraz doskonały Carnivale. Problem z ostatnim z tytułów jest taki, że HBO zaprzestało nagrywania nowych odcinków po drugim sezonie pomimo zaspamowania stacji ogromną liczbą maili od fanów. Niestety, najwyraźniej to jeszcze nie były te czasy, gdy budżety seriali przekraczały marzenia większości producentów filmów fabularnych i nakręcały znacznie oglądalność i popularność stacji. Ale choć historia ucina się w bardzo ciekawym momencie, serdecznie wszystkim polecam.
Z True Blood zaś było tak, że usłyszałem o nim dosyć wcześnie, ale jakoś pomysł mi nie podszedł. Myślałem, że to tani serial powstały na fali Zmierzchu a po zobaczeniu na jakimś zdjęciu Erica doszedłem do wniosku, że wygląda jak gwiazdor enerdowskiego porno i nie miałem ochoty na film (choć z tego ostatniego zdania się wycofałem, nadal nie podzielam szału na jego punkcie zaobserwowanego u wszystkich osób, z którymi oglądam seriale* – może to ta fryzura…). Potem okazało się, że ogromna liczba moich przyjaciół i znajomych jest zachwycona serią oraz że fabuła odpowiada mojej duszy WoDziarza antitribu – i tak obejrzałem trzy pierwsze serie na raz. W skrócie: pierwsza z nich to fajna rozbiegówka, druga kulała przez ciążący jej główny wątek menady, trzecia zaś to cacuszko.
* Niestety, nie lubię oglądać filmów w pojedynkę i zawsze szukam towarzystwa – tym bardziej przy serialach przydają się wakacje, zapewniające kompanów o równie dużym (jak i złudnym) nadmiarze czasu. Dzięki temu od razu mogę wymienić opinie i refleksje na temat filmów, co jest dla mnie szczególnie ważne przy dobrych produkcjach, poruszających intelektualnie bądź estetycznie.
W tym roku poświęciłem uwagę sadze o wampirach oraz dwóm nowym tytułom: Grze o Tron oraz Glee. Ostatni z tytułów jest intensywnie promowany przez repka. Sam od dawna wiedziałem, że muszę go obejrzeć, ale czekałem na spokojny i wolny czas. Efekt był inny niż sądziłem, gdyż zamiast rozsmakowywać się w kolejnych odcinkach przez jakieś półtora tygodnia, zarywałem całe noce aż do świtu łykając je garściami. A potem robiłem z przyjaciółmi powtórki ulubionych odcinków. Mój sposób oglądania tej serii był dość niestandardowy, gdyż bez żenady przewijałem te covery, które mi się nie podobały, ale dzięki temu nie mogę narzekać, że musicalowa konwencja była dla mnie jakąkolwiek przeszkodą. Natomiast większość utworów jest fajna i oglądało mi się je znakomicie. Teraz z niecierpliwością czekam na nowe odcinki i zachodzę w głowę, jaką rolę tym razem będzie spełniać moja ukochana Sue Sylverster.
Kolejny tytuł, godny najwyższej uwagi, to Gra o Tron. Serial jest po prostu świetny. Pamiętam, jak po pierwszych zapowiedziach bałem się, że HBO wysmaży tanią produkcję, która będzie podśmierdywać fantastyczną produkcją kostiumową a'la niesławny Wiedźmin. Na szczęście: nic z tego. Obejrzałem film jeszcze przed przeczytaniem książkowego oryginału, więc przyglądam się opiniom i analizom różnych osób (m.in. Szepta) z "tej drugiej strony". Zaraz po zakończeniu serii połknąłem pierwszy tom książki i muszę przyznać, że problem adaptacji jest w tym wypadku bardzo interesujący (szczególnie przesuwanie smakowitych wątków, jak np. bardzo symboliczna scena oprawiania jelenia, która w książce dotyczyła ojca Samwella Tarly, w filmie zaś jej bohaterem był Tywin Lannister). Drugie, co muszę przyznać, to to, iż tłumacz polskiej wersji jest żenujący. A jeszcze bardziej żenujące jest wznowienie wydania (to z filmowym Eddardem na okładce) z tym samym tłumaczeniem i to bez porządnej korekty.
Mam dwie ogólne refleksje na temat tego tytułu (książek i filmów razem). Po pierwsze, zmierzyłem się z krążącą kiedyś opinią, że jest to takie "realistyczne" fantasy, zrywające z epickimi czy mitycznymi schematami fabuły. Realistyczna – w sensie: brutalna i mocno osadzona w quasi-historycznych realiach – jest jedynie otoczka, zaś fabuła i motywy są z jednej strony głęboko zakorzenione w naszej kulturze, z drugiej zaś wnoszą sporo nowych pomysłów z pogranicza mitu i filozofii. Druga kwestia to to, że osoby dopiero zainteresują się GoTem staną przed wyborem – czy zacząć od filmu czy od książki – który na zawsze ustawi ich wyobrażenie o świecie Westeros.
Nie udzielę tutaj dogmatycznej odpowiedzi, że "najpierw książka", bo jednak i serial dodaje dużo do oryginalnej historii – należy pamiętać o współpracy Martina przy produkcji, w ramach której sam może korygować elementy, które nie do końca się sprawdziły. Przewagę wersji ekranowej stanowi przede wszystkim zmiana wieku rodzeństwa Starków, co zwiększa moc ich wątkom oraz psychologiczny dramatyzm postaci i ich konfliktów. Inne postacie również zyskały na głębi (np. Cersei), poświęcono im więcej uwagi niż w książkach (sceny z Tywinem) czy zostały świetnie oddane przez doskonale dobranych aktorów (Ned, Catelyn, Tyrion, Jon, Jofferey…). Ważne jest także zinterpretowanie estetyki świata (w ogólnym zarysie dojrzałe średniowiecze, ale rozwijające się w innej sytuacji geopolitycznej) i nadanie bohaterom twarzy (przenośnie i dosłownie, gdyż Martin w opisach ograniczał się do koloru włosów, ew. oczu, ogólnego kwantyfikatora "ładny/brzydki", czasem podobieństwa do równie szkicowo potraktowanego członka rodziny). Przedstawiona w serialu architektura (czyli: wymyślone całe systemy architektoniczne) to cacuszko, także w arcypięknej czołówce.
Na koniec nowe odcinki True Blood. Mam strasznie mieszane uczucia. Pewne wątki bardzo mi się podobają, inne są bolesnym cofnięciem się do serii o menadzie, albo i jeszcze niżej. Bardzo fajny jest wątek wiccańskich nekromantów i wywołanego przez nich zamieszania wśród wampirów, wątek z Faerie z dworu Unseelie też daje radę o ile będzie kontynuowany. Są jednak elementy wołające o pomstę, jak wątek Jasona i panterołaków (chłopak chyba przez 4 odcinki leży i prowadzi smętne, identyczne dialogi) oraz powtarzające się jak echo sceny, gdzie Sookie i Tara tłumaczą się przed każdym z osobna tę sama linijkę tekstu o tym, co robiły przez cały rok. Jednocześnie autorzy stwierdzili, że jest jeszcze jeden aspekt serialu, który pozwoli im przyciągnąć uwagę widzów – w ciągu dwóch ostatnich (dla mnie, czyli 4. i 5.) odcinków większość męskich bohaterów wystąpiła w negliżu całkowitym lub bądź połowicznym, ale za to w pikantnej scenie (Hoyt). Mam jednak nadzieję, że nie będzie to strategia odwracania uwagi od scenariusza, zwłaszcza, że zapowiadają się ciekawe zwroty akcji. Niepokoi mnie to, że głupkowaty wątek panter został zastąpiony jakąś nową przepychanką u wilkołaków, zupełnie na doczepkę. Jestem na jutro (tzn. już dzisiaj) umówiony na oglądanie kolejnego odcinka – mam nadzieję, że się nie zawiodę.
Wakacje to taka fajna część roku kiedy oszukuję siebie, że mam mnóstwo czasu na robienie wszystkiego tego, czego na ogół nie robię mając zbyt dużo różnych obowiązków. A czynnością, na którą obok czytania książek wreszcie sobie pozwalam jest oglądanie seriali.
W zeszłym roku w analogicznym okresie roku dokończyłem oglądanie Losta, któremu byłem wierny przez wszystkie serie, obejrzałem pierwsze trzy sezony True Blood oraz doskonały Carnivale. Problem z ostatnim z tytułów jest taki, że HBO zaprzestało nagrywania nowych odcinków po drugim sezonie pomimo zaspamowania stacji ogromną liczbą maili od fanów. Niestety, najwyraźniej to jeszcze nie były te czasy, gdy budżety seriali przekraczały marzenia większości producentów filmów fabularnych i nakręcały znacznie oglądalność i popularność stacji. Ale choć historia ucina się w bardzo ciekawym momencie, serdecznie wszystkim polecam.
Z True Blood zaś było tak, że usłyszałem o nim dosyć wcześnie, ale jakoś pomysł mi nie podszedł. Myślałem, że to tani serial powstały na fali Zmierzchu a po zobaczeniu na jakimś zdjęciu Erica doszedłem do wniosku, że wygląda jak gwiazdor enerdowskiego porno i nie miałem ochoty na film (choć z tego ostatniego zdania się wycofałem, nadal nie podzielam szału na jego punkcie zaobserwowanego u wszystkich osób, z którymi oglądam seriale* – może to ta fryzura…). Potem okazało się, że ogromna liczba moich przyjaciół i znajomych jest zachwycona serią oraz że fabuła odpowiada mojej duszy WoDziarza antitribu – i tak obejrzałem trzy pierwsze serie na raz. W skrócie: pierwsza z nich to fajna rozbiegówka, druga kulała przez ciążący jej główny wątek menady, trzecia zaś to cacuszko.
* Niestety, nie lubię oglądać filmów w pojedynkę i zawsze szukam towarzystwa – tym bardziej przy serialach przydają się wakacje, zapewniające kompanów o równie dużym (jak i złudnym) nadmiarze czasu. Dzięki temu od razu mogę wymienić opinie i refleksje na temat filmów, co jest dla mnie szczególnie ważne przy dobrych produkcjach, poruszających intelektualnie bądź estetycznie.
W tym roku poświęciłem uwagę sadze o wampirach oraz dwóm nowym tytułom: Grze o Tron oraz Glee. Ostatni z tytułów jest intensywnie promowany przez repka. Sam od dawna wiedziałem, że muszę go obejrzeć, ale czekałem na spokojny i wolny czas. Efekt był inny niż sądziłem, gdyż zamiast rozsmakowywać się w kolejnych odcinkach przez jakieś półtora tygodnia, zarywałem całe noce aż do świtu łykając je garściami. A potem robiłem z przyjaciółmi powtórki ulubionych odcinków. Mój sposób oglądania tej serii był dość niestandardowy, gdyż bez żenady przewijałem te covery, które mi się nie podobały, ale dzięki temu nie mogę narzekać, że musicalowa konwencja była dla mnie jakąkolwiek przeszkodą. Natomiast większość utworów jest fajna i oglądało mi się je znakomicie. Teraz z niecierpliwością czekam na nowe odcinki i zachodzę w głowę, jaką rolę tym razem będzie spełniać moja ukochana Sue Sylverster.
Kolejny tytuł, godny najwyższej uwagi, to Gra o Tron. Serial jest po prostu świetny. Pamiętam, jak po pierwszych zapowiedziach bałem się, że HBO wysmaży tanią produkcję, która będzie podśmierdywać fantastyczną produkcją kostiumową a'la niesławny Wiedźmin. Na szczęście: nic z tego. Obejrzałem film jeszcze przed przeczytaniem książkowego oryginału, więc przyglądam się opiniom i analizom różnych osób (m.in. Szepta) z "tej drugiej strony". Zaraz po zakończeniu serii połknąłem pierwszy tom książki i muszę przyznać, że problem adaptacji jest w tym wypadku bardzo interesujący (szczególnie przesuwanie smakowitych wątków, jak np. bardzo symboliczna scena oprawiania jelenia, która w książce dotyczyła ojca Samwella Tarly, w filmie zaś jej bohaterem był Tywin Lannister). Drugie, co muszę przyznać, to to, iż tłumacz polskiej wersji jest żenujący. A jeszcze bardziej żenujące jest wznowienie wydania (to z filmowym Eddardem na okładce) z tym samym tłumaczeniem i to bez porządnej korekty.
Mam dwie ogólne refleksje na temat tego tytułu (książek i filmów razem). Po pierwsze, zmierzyłem się z krążącą kiedyś opinią, że jest to takie "realistyczne" fantasy, zrywające z epickimi czy mitycznymi schematami fabuły. Realistyczna – w sensie: brutalna i mocno osadzona w quasi-historycznych realiach – jest jedynie otoczka, zaś fabuła i motywy są z jednej strony głęboko zakorzenione w naszej kulturze, z drugiej zaś wnoszą sporo nowych pomysłów z pogranicza mitu i filozofii. Druga kwestia to to, że osoby dopiero zainteresują się GoTem staną przed wyborem – czy zacząć od filmu czy od książki – który na zawsze ustawi ich wyobrażenie o świecie Westeros.
Nie udzielę tutaj dogmatycznej odpowiedzi, że "najpierw książka", bo jednak i serial dodaje dużo do oryginalnej historii – należy pamiętać o współpracy Martina przy produkcji, w ramach której sam może korygować elementy, które nie do końca się sprawdziły. Przewagę wersji ekranowej stanowi przede wszystkim zmiana wieku rodzeństwa Starków, co zwiększa moc ich wątkom oraz psychologiczny dramatyzm postaci i ich konfliktów. Inne postacie również zyskały na głębi (np. Cersei), poświęcono im więcej uwagi niż w książkach (sceny z Tywinem) czy zostały świetnie oddane przez doskonale dobranych aktorów (Ned, Catelyn, Tyrion, Jon, Jofferey…). Ważne jest także zinterpretowanie estetyki świata (w ogólnym zarysie dojrzałe średniowiecze, ale rozwijające się w innej sytuacji geopolitycznej) i nadanie bohaterom twarzy (przenośnie i dosłownie, gdyż Martin w opisach ograniczał się do koloru włosów, ew. oczu, ogólnego kwantyfikatora "ładny/brzydki", czasem podobieństwa do równie szkicowo potraktowanego członka rodziny). Przedstawiona w serialu architektura (czyli: wymyślone całe systemy architektoniczne) to cacuszko, także w arcypięknej czołówce.
Na koniec nowe odcinki True Blood. Mam strasznie mieszane uczucia. Pewne wątki bardzo mi się podobają, inne są bolesnym cofnięciem się do serii o menadzie, albo i jeszcze niżej. Bardzo fajny jest wątek wiccańskich nekromantów i wywołanego przez nich zamieszania wśród wampirów, wątek z Faerie z dworu Unseelie też daje radę o ile będzie kontynuowany. Są jednak elementy wołające o pomstę, jak wątek Jasona i panterołaków (chłopak chyba przez 4 odcinki leży i prowadzi smętne, identyczne dialogi) oraz powtarzające się jak echo sceny, gdzie Sookie i Tara tłumaczą się przed każdym z osobna tę sama linijkę tekstu o tym, co robiły przez cały rok. Jednocześnie autorzy stwierdzili, że jest jeszcze jeden aspekt serialu, który pozwoli im przyciągnąć uwagę widzów – w ciągu dwóch ostatnich (dla mnie, czyli 4. i 5.) odcinków większość męskich bohaterów wystąpiła w negliżu całkowitym lub bądź połowicznym, ale za to w pikantnej scenie (Hoyt). Mam jednak nadzieję, że nie będzie to strategia odwracania uwagi od scenariusza, zwłaszcza, że zapowiadają się ciekawe zwroty akcji. Niepokoi mnie to, że głupkowaty wątek panter został zastąpiony jakąś nową przepychanką u wilkołaków, zupełnie na doczepkę. Jestem na jutro (tzn. już dzisiaj) umówiony na oglądanie kolejnego odcinka – mam nadzieję, że się nie zawiodę.