Samozwaniec. Tom 2 - recenzja

Autor: 27383

Samozwaniec. Tom 2 - recenzja
"Dróg, by tam trafić – nic nie ułatwia
W przestrzeniach burz i w czasów kipieli,
Ale istnieje przecież Sarmatia,
Istnieje gdzieś Terra Felix"
.

Jacek Kaczmarski, Na starej mapie krajobraz utopijny

To, że Jacek Komuda nielichym pisarzem jest, wiadomo od dawna i długo można deliberować na temat lekkości, z jaką opisuje perypetie zarówno srogich warchołów, jak i tych poczciwych panów braci, którzy są gotowi sięgnąć do pałaszy, aby w zamian za poświęcenie i trud zaskarbić miłość ojczyzny. To o tych drugich właśnie (choć łgarstwem byłoby powiedzieć, że uczestnikom wyprawy zależy tylko i wyłącznie na uczuciach rodaków) traktuje Samozwaniec – i tak jak można było się spodziewać, czyni to znakomicie.

Historia polskich interwencji w Rosji doskonale znana jest tym, którzy interesują się dziejami naszego kraju, a w szczególności okresem demokracji szlacheckiej. Na tym tle autor kolejny raz opisuje dzieje sprawdzonego bohatera, którym jest nie kto inny, jak stolnikowic sanocki Dydyński, zwany również Jackiem nad Jackami. Uwikłany w rodowe sprawy nadal poszukuje zaginionej rodziny i próbuje rozwiązać sprawę tajemniczego Dworu, przy okazji nadstawiając piersi za Dymitra Samozwańca. Fabuła, chociaż poprowadzona sprawnie, nie zaskakuje polotem – ot, kolejna historia, którą można zapamiętać, ale nie jest to obowiązkiem szanującego się fana literatury.

Pod innym względem jednakże tom drugi stoi na równie wysokim poziomie jak pierwszy – jest tak samo dynamiczny, epicki i napisany z jednakowym rozmachem. Język, jakim posługuje się autor, wydał mi się bardzo naturalny. W wielu tekstach stylizowanych mija trochę czasu, zanim czytelnik przyzwyczai się do niezwykłej składni lub natężenia archaizmów. U Komudy jednak od razu wtopiłem się w żywy i barwny świat z początku XVII wieku i z pewnością tak samo będzie w przypadku innych miłośników tamtego okresu. Dużą rolę ma w tym zapewne postać samego autora, człowieka doskonale obeznanego z realiami ówczesnego życia codziennego. Powieść wypełniona jest przeróżnymi smaczkami i szczegółami, począwszy od wyposażenia dumy polskiej armii, husarii, aż po opisane z najdrobniejszymi detalami stroje szlacheckie. Największa siła Samozwańca tkwi jednak w barwnym przedstawianiu bitew – to nie lada gratka dla wszelkich fanów scen balistycznych, gdyż potyczki opisane tak emocjonująco i plastycznie nie zdarzają się często.

We wcześniejszych słowach powiało optymizmem, ale oczywiście nie może zabraknąć łyżki dziegciu w beczce nawet najprzedniejszego miodu. Tymże dziegciem jest w Samozwańcu kreacja postaci, która po prostu nie zachwyca. Są co prawda bohaterowie wyraziści i ciekawi, ale nawet ci najlepsi nie zapadają zbytnio w pamięć; powodem tego może być natężenie informacji o ówczesnym życiu, wojskowości i historii. Starałem się wycisnąć z tego wszystkie soki, zapamiętać jak najwięcej ciekawostek i w natłoku tychże elementów gdzieś uciekli panowie bracia…

Cóż, na szczęście Jacek Kaczmarski mylił się – są ludzie, którzy ułatwiają nam drogę do Ziemi Szczęśliwej, a jednym z nich jest Jacek Komuda. Udowodnił to raz jeszcze i nie zmienią tego drobne wady Samozwańca, lektury bardzo dobrej nawet dla tych, którzy usypiali (lub nadal usypiają) na lekcjach historii.