» Literatura » Opowiadania » Rycerze Starej Republiki: Wygnanie – część 2

Rycerze Starej Republiki: Wygnanie – część 2


wersja do druku

Preludium do Polowania na Jedi

Redakcja: Wojciech 'Wojteq' Popek

Arun Radena biegnie najszybciej jak tylko potrafi. Nie próbuje się zastanawiać jak go znaleźli Sithowie, bo to bezcelowe. Nie próbuje się także zamartwiać świadomością, że Vima także może być w niebezpieczeństwie. Są bardziej naglące kwestie.

Na przykład, gdzie jest u licha reszta hangarów? Kiedy lądował na stacji, po tej stronie widział przynajmniej dwa.

Musi sięgnąć po Moc, aby przypomnieć sobie wygląd z iluminatorów "Gwiazdy Istrii". Jeden jest... po prawej stronie. Tylko jak do niego dojść? Najlepsza droga przecina kantynę, ale to zbyt niebezpieczne. To oznacza, że do tego hangaru nie dotrze. Przez "Inwentarz" nie prowadzi żaden korytarz, więc... pozostaje znowu bez wyboru.

Zapewne Sithowie to przewidzieli; może nawet to jest ich plan. Zwabić go w jakąś pułapkę. Ni stąd ni zowąd, Arun słyszy jakieś odgłosy. Coś jakby zderzenie się z impetem dwóch ogarów kath. Czyżby jakaś walka? Ważne, że służy to za świetny odwracacz uwagi.

Jedi nie ustaje w swym biegu, docierając do kolejnego skrzyżowania. Dostrzega napis pod sufitem, identyczny do wcześniej napotkanych... i sytuacja diametralnie się zmienia.
Oto bowiem gasną wszystkie światła.

W ciemnościach Mistrz Jedi wypowiada ciche przekleństwo. Brak oświetlenia, niewątpliwie sabotaż Sithów, zmusi go do użycia Mocy w celu odnalezienia odpowiedniej drogi. A właśnie na to czekają wszyscy "zainteresowani".

Cóż, wciąż ma jeszcze miecze świetlne. Ach, właśnie.

Szybko ściąga z siebie niewygodny kombinezon i w całkowitym mroku zakłada tunikę Jedi, od której chyba już do końca życia się nie odzwyczai. Inna sprawa, że ten koniec może przyjść całkiem szybko... Z kombinezonu zabiera tylko jedną rzecz, niewielki prostopadłościenny przedmiot. Blaster pozostawia na swoim miejscu. I tak jest zbyteczny, skoro ma pod ręką aż dwa miecze świetlne.

Dwa miecze, jego i jej. Ametystowy i szafirowy. Niegdyś stworzone wspólnie, teraz łączą się w dłoniach jednego Jedi. Przyczepia obie rękojeści do pasa.

Teraz ta niebezpieczna część. Wtapia się w Moc. Ciepły, łagodny nurt otacza go i podpowiada mu szeptem wszystko, co chce wiedzieć. Pierwsze co wyczuwa, to panika. Panika ludzi na stacji, oszołomionych tym co się dzieje. Iskierki ich życia są oddalone, jednak niektóre zaczynają się ze sobą mieszać i znikać, gdy tymczasem inne odrywają się od siebie, rozprzestrzeniając na stację. Kierują nimi lęk, determinacja i złość. To zaś sugeruje, że na swej ścieżce może spotkać kogoś więcej niż tylko Sithów.

Arun rusza w drogę, instynktownie odnajdując kierunek. Mocą wychwytuje, że w części stacji, do której zmierza, nie ma ognisk życia. Dziwne i niepokojące. Tak, jakby Sithowie maczali w tym palce. Nie jest w stanie określić, czy idzie w dobrą stronę. Wokół niepodzielnie panują ciemność i cisza, zmącone trzaskami, dźwiękami podobnymi do uginania się metalu, zgrzytaniem i brzękiem.
Ostrożnie stawia kroki. Kropelka potu ślamazarnie przecina mu czoło, poddając się całkowicie prawu grawitacji. Radena rozszerza krąg swej percepcji.

Teraz!

Błękitna kreska ognia jest jak supernowa. Jej rozbłysk rozcina mrok wpół, zmuszając go do bojaźliwego cofnięcia się. Następuje zderzenie dwóch sił. Jasnoniebieska manifestacja pola elektrycznego skwierczy, niepewnie falując. Iskry zeskakują z dwóch, jakże różnych od siebie ostrzy, na moment tworząc refleks na powierzchni jakiejś niewielkiej, czerwonej rzeczy. Szafirowa klinga przemyka przez ciemność. I tym razem zostaje jej stawiony opór. Kilka migotliwych ataków przynosi podobny rezultat.

Arun nie może się tak bawić w nieskończoność.

Purpurowe ostrze pojawia się znienacka, znika... i pojawia się znowu.

W powietrzu rozpływa się woń spalenizny. Ciężki przedmiot upada głucho na podłogę i do tego dźwięku dochodzi inny — metaliczny stukot o podłogę. Cisza.

W tym właśnie momencie w korytarzu rozbłyskują, jedno po drugim, rozstawione co parę metrów żółte światła awaryjne, przygotowane na okazję taką jak ta.

Lepiej późno niż wcale.

Radena gasi oba miecze. Jego wzrok pada na ciało zabitego. Okryty czarnym, elastycznym kombinezonem i dziwną maską, na pierwszy rzut oka może się komuś wydać starożytnym demonem z czeluści piekieł. To zaś może wywoływać przerażenie, zwłaszcza, gdy aktywny jest generator maskujący na pasie, podłączony do niemal niewidocznych żyłek przewodów, przebiegających po całym ubraniu. Do tego jeszcze obustronna pika mocy, ustawiona na ogłuszanie. Coraz lepiej. Ktoś na górze uznał, że Jedi jest bardziej wart żywy, niż martwy. Jakoś nie korciło go, by sprawdzić czemu.

— Słyszeliście to? Tam jest!
Mistrz Jedi niczego nie widzi, ale z dźwięków, które słyszy i szepcącej Mocy, układa się obraz kilku osób biegnących w jego kierunku, wszystkich uzbrojonych tak, iż nie ma wątpliwości co do "dobrych" intencji względem jego osoby. Na ucieczkę nie ma już czasu. Zostaje znowu Moc.

Podchodzi do ściany i skrywa się w mroku, lekko tylko muskanego żółtawym blaskiem. Dzięki Mocy ciemność zakrywa go przed oczami prześladowców. Ci, natknąwszy się na ciało zabitego przystają. Wymieniają ze sobą kilka mniej lub bardziej rzeczowych uwag, jeden zaś wskazuje ręką na dziurę, ziejącą w brzuchu trupa. Biegną dalej, gnani chciwością i głupotą, sądząc iż Jedi ucieka przed nimi.

Tymczasem Jedi wcale nie ucieka. Wychodzi z cienia i kieruje się w zupełnie przeciwną stronę. Wciąż jeszcze słyszy tupot nóg, okrzyki, a na końcu nawet strzały z blastera. Światła awaryjne migoczą, tak jakby nie były pewne, czy powinny się wyłączyć, czy dalej pracować. Gdzieś w głębi stacji rozlega się świst eksplozji. Pulsujący dźwięk alarmu odzywa się daleko za plecami Mistrza.

Arun wkracza do części Vukovaru, która — przynajmniej w jego opinii — jest najstarszym elementem całej tej dziwacznej konstrukcji. Korytarze zwężają się, sufit obniża, natomiast lampy gdzieniegdzie są pourywane, tworząc liczne ciemne luki w przejściach. Miecz Vimy spokojnie zwisa na pasie Radeny, ale rękojeść osobiście wykonana przez niego pozostaje zamknięta w gorącym uścisku jego dłoni. Zmysł słuchu odbiera nienaturalny szelest, dochodzący z przodu. Następnie gdzieś w bocznym, nieoświetlonym korytarzu, pojawia się szmer i coś w rodzaju cichego, mechanicznego klekotu.

Radena nie ma pewności czy idzie w dobrym kierunku. Moc, która nim steruje, ponownie zdaje się słabnąć. Zamiast niej ujawnia się chłód. Ale nie taki chłód, jakiego można doświadczyć w zimie, czy na lodowych planetach takich jak Rhen Var. To inny chłód. Sztuczny, nienaturalny, zaprzeczający rzeczywistości i prawom fizyki. Chłód Ciemnej Strony Mocy. Arun Radena doskonale go pamięta. Wtedy na Gwiezdnej Kuźni również mu towarzyszył. I choć jego siła tutaj nie ma żadnego porównania z tamtą, po plecach przebiegają mu dreszcze. Gdzieś w tym wszystkim kryje się bardzo nieprzyjemna niespodzianka.

Nie ma emocji – jest spokój.

Zmysł słuchu odbiera jakieś sygnały. Arun stoi na skrzyżowaniu dwóch ruro-podobnych korytarzy. Wokoło rządzi nieprzenikniona ciemność. Nawet światła awaryjne nie funkcjonują jak należy.

Doskonałe miejsce na atak, zasadzkę. Kątem oka dostrzega blask. Czerwony blask. Odwraca się w jego kierunku i aktywuje klingę miecza. Fioletowe ostrze gwałtownie wyrzuca do góry promień jasności, rozlewając go po cieniach.

Ale atak bynajmniej nie przychodzi od przodu. Arun odchyla się z trudem, a lewe ramię na moment odmawia posłuszeństwa, znalazłszy się zbyt blisko silnego pola elektrycznego. Odbija cios obustronnej piki mocy i następny, wymierzony drugą końcówką broni. Radena ma sekundę, by zdobyć lepszą pozycję. Drugi przeciwnik z pewnością nie śpi.

Decyduje się na salto w bok. Kiedy ląduje niepewnie na stopach, gdzieś w głębi duszy cieszy się ze swojego ruchu. Cztery promienie pulsującego błękitnego światła obracają się, dzierżone przez oponentów, widocznych tylko w przebłyskach kling pik.

Arun podejmuje próbę wyrwania broni Sithom potęgą Mocy. Ta jest nieudana, co specjalnie go nie dziwi. Tak samo jak błyskawiczna szarża, której staje się celem. Uwija się jak w ukropie, uderzając, blokując, uderzając i blokując. Pot zalewa go strumieniami. Seria kończy się silnym kopnięciem, które posyła go na pokład z epicentrum bólu w klatce piersiowej.

Mistrz Jedi podnosi się i dobywa drugiego miecza. Nie włącza go jednak, licząc na zaskoczenie, które poprzednio zapewniło mu wygraną. Przeciwnicy są ostrożni, ale i zdeterminowani. Razem atakują, wywijając pikami w tę i we w tę z synchronizacją godną mistrzów szermierki. Arun broni się świetnie, przechodząc gładko do kontrataku. Cios pomiędzy dwa ostrza, w miejsce rękojeści, zaskakuje pierwszego wroga. Gdy ten się cofa, Radena uderza klingą w pikę drugiego. Następny cios również zadaje on, tym razem błękitnym ostrzem miecza Vimy. Zdezorientowany przeciwnik na moment traci koncentrację — a wraz z nią swe życie.

Pozbawione głowy ciało upada w akompaniamencie buczenia, a Arun Radena ociera twarz rękawem tuniki. Drugi przeciwnik zachowuje spokój, ale to nie jest go w stanie uchronić przed porażką. Zresztą on to wie; sam, bez elementu zaskoczenia, nie ma szans z doświadczonym Mistrzem Jedi.

Gdy jego zwłoki leżą już na pokładzie, dymiąc z dwóch ran ciętych na wysokości piersi, Radena zgina się wpół, próbując nabrać do płuc trochę powietrza. Sztuka ta, choć trudna zważywszy na stan tego powietrza, udaje się raz, a nawet drugi. Walka wyczerpuje go bardziej, niż sądził. Ale nie dane jest mu odpocząć.
— Stój, Jedi!

Czarny otwór lufy blastera zmienia się w oczach Aruna w gigantyczną otchłań bez dna.

***


Lex Breuer spodziewa się kłopotów w drodze do swojego statku. Jedi, banda niedoszłych "łowców" i nieznani sabotażyści zasługują sobie na miano kłopotów w stu procentach. Najpierw eksplozja, potem sześciu kolesi łapie za blastery i rzuca się w pogoń za niewiadomo czym.

Zostaje przez nich szybko wyprzedzony, ale tylko ta rzecz może go teraz cieszyć. Gasną bowiem wszystkie światła.

Z jego ust wyrywa się siarczyste przekleństwo importowane z księżyca-miasta Nar Shaddaa. Kłopoty się mnożą i choć on na ogół je lubi, wcale mu się to nie podoba. Pomimo mroku, idzie dalej, kierując się dźwiękami wywoływanymi przez "łowców Jedi". To, że przy okazji za jego plecami, zapewne w kantynie, dochodzi do strzelaniny, nie robi na nim większego wrażenia. Nauczył się, że sytuacje kryzysowe zwykle rozwiązywane są za pomocą najprostszych środków.

To co robi na nim wrażenie, to odgłos z oddali, przypominający starcie się dwóch metalowych rzeczy. Tuż po nim rozlega się dziki okrzyk jakiegoś mężczyzny. Tupot nóg oddala się.

Jest źle, lecz sytuacja znienacka polepsza się. Światła awaryjne na suficie budzą się do życia. Lex idzie do przodu, dla bezpieczeństwa trzymając się blisko ściany. Nagle przed jego oczyma przebiega brązowa plama. Ale, jako, że plamy na ogół nie potrafią biegać, uznaje, że to człowiek. Co ciekawe, wpada w korytarz, w który Breuer sam musi skręcić.
Tylko gdzie się zmyli ci faceci z blasterami?

Dochodzi do rozgałęzienia. Rozgląda się. Jego uwagę przykuwa czarna rzecz wielkości ciała, rozłożona na podłodze, parę metrów od jego stóp. Wielkości ciała? Może lepiej już się tym zbytnio nie interesować...

Podąża za postacią w brązowym ubraniu. Wprawdzie jej nie widzi, ale za to słyszy gdzieś daleko przed sobą. Breuer nie ma chęci zmniejszenia dystansu. Coś mu podpowiada, że to nie byłoby rozsądne.

Niespodziewanie uszy informują go o zderzeniu się dwóch przedmiotów z dziwnym trzaskiem, nasuwającym na myśl powstanie iskry elektrycznej. Silniej ściska rączkę blastera i mija załom korytarza. Teraz jego oczy wreszcie się do czegoś przydają.

Miecz świetlny. Poznaje go po charakterystycznym wyglądzie, choć odległość jest spora, a właściciel broni znajduje się w głębokim cieniu — tak samo jak jego przeciwnik, a raczej przeciwnicy. Purpurowe ostrze ściera się z błękitnym... czymś. Patrzy na to wszystko z rosnącą fascynacją, jednocześnie zbliża się do walczących, wyciągnąwszy broń przed siebie. Walka sprawia wrażenie tak nierzeczywistej, iż wydaje mu się, że walczą ze sobą jakieś duchy, a nie istoty materialne. To wrażenie powoduje pojawienie się czegoś zimnego w jego żołądku.

Do fioletowego ostrza dołącza nagle niebieskie. Dwie jasnobłękitne smugi energii znikają, co łączy się z dźwiękiem upadku czegoś metalicznego na podłogę. To ten sam odgłos, który usłyszał poprzednim razem. Ale dźwięki nie są ważne. Podchodzi bliżej i kiedy drugi przeciwnik Rycerza Jedi żegna się z życiem, podnosi blaster na wysokość swego wzroku.

— Stój, Jedi! — mówi.
Trochę trzęsą mu się ręce, ale ignoruje to.
— Zgaś te jarzeniówki i ręce w górę! — Sam nie wierzy, że coś takiego mówi. Przecież to Jedi! Taki ktoś może go pokroić na plasterki jednym ruchem dłoni.
— Daj sobie spokój, człowieku — odpowiada znienacka władca Mocy, ledwo widoczny nawet w blasku swoich dwóch mieczy świetlnych. — Nie masz ochoty mnie zabić. Masz ochotę położyć blaster na ziemi.

To brzmi rozsądnie

— Nie mam ochoty cię zabić... — jednak pojawiają się wątpliwości. Pewnie, Lex nie chce go zabić, ale żeby od razu oddawać broń?
Kiedy ta myśl zakwita mu w głowie, jakaś siła wyrywa mu blaster z dłoni.
— Hej, mój...!
— Siedź cicho i odpowiadaj na moje pytania.
— Ale... – Buczenie błękitnego ostrza niebezpiecznie zwiększa natężenie w jego uszach. Z trudem przełyka ślinę. — No dobrze...
— Jak się nazywasz?
— Lex.
— Masz na stacji statek, Lex?
— Nie — kłamie. Po chwili czuje dziwny ucisk w głowie. To szybko skłania go do wyjawienia prawdy — Eee, właściwie to mam. Jest w hangarze D.

— Doskonale. — Jedi gasi obie świetliste klingi, a Lex mimowolnie czuje ulgę. — Zabierzesz mnie tam.
— Ale...
— Teraz.
Sugestia, może i groźba w głosie i spojrzeniu skłania go do posłuszeństwa. Jedi to Jedi. Jak można odmówić mu posłuszeństwa?
— Trzymaj — mówi Jedi, kładąc mu w dłoń blaster. — Kto wie kiedy się przyda. A teraz prowadź.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


~ali

Użytkownik niezarejestrowany
    gra
Ocena:
0
naprawde jagka
10-07-2007 18:58

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.