Rozmowy o Wyobraźni #3 - Malazańska Księga Poległych

Autor: Asthariel, Vanth, Marcin Wełnicki

Rozmowy o Wyobraźni #3 - Malazańska Księga Poległych
Uwaga: tekst zawiera spoliery!

Tomasz Lisek: Malazańska... to mój ulubiony cykl fantasy, który przypadł mi do gustu od samego początku, od Ogrodów księżyca, choć tom ten uznawany jest za najsłabszą cześć serii. Po przeczytaniu doskonałego finału rozgrywającego się w Darudżystanie wiedziałem już, że koniecznie muszę zaopatrzyć się w kolejne książki. Jaka była wasza reakcja na początek serii?

Marcin Wełnicki: Prawdę mówiąc, mieszana. Po lekturze miałem mnóstwo wątpliwości – w wielu miejscach brakowało mi opisów, akcja czasem się rwała, niektóre przeżytki gatunku (gildia skrytobójców) zgrzytały… ale zobaczyłem też ogromny potencjał. Czegoś takiego na tę skalę jeszcze wcześniej nie zrobiono. Ogrody księżyca składają się dla mnie z samych "dobrych kawałków" – żadnego przynudzania i dojrzewania młodego bohatera na farmie wuja – zostajemy rzuceni w sam środek akcji i tempo już nie zwalnia. Zazwyczaj książki fantasy zostawiają największe sceny na koniec, a u Eriksona mamy taki punkt kulminacyjny co kilkadziesiąt stron, linia fabularna jest jak odczyt z sejsmografu podczas trzęsienia ziemi. Żadnych "wypełniaczy".

Tomasz Lisek: Niektórzy mogą jednak uznać taki sposób prowadzenia fabuły za wadę – w końcu czytelnik zostaje od razu rzucony na głęboką wodę z dziesiątkami obco brzmiących nazw i imion, ze szczątkowym wyjaśnieniem sytuacji. Trzeba też przyznać, że bohaterowie Ogrodów... nie robią tak dobrego wrażenia jak w kolejnych częściach. Wady książki wynagradzają jednak dwie największe zalety twórczości Eriksona – monstrualnych rozmiarów świat przedstawiony i umiejętność stworzenia trzymającego w napięciu finału powieści, gdy dochodzi do "konwergencji mocy".

Maja Białkowska: Przyznam, że dla mnie pierwszy kontakt z Malazem był trudny. Przez kilkadziesiąt stron Ogrodów… przebrnęłam z trudem, czując w głowie narastający chaos – mnogość bohaterów (nie obyło się bez ustawicznego zerkania na listę postaci), miejsc akcji, obco brzmiące terminy, a do tego nieco kulejąca narracja (zdecydowanie nie wychodzą pisarzowi sceny romantyczne). Lecz powoli wszystko zaczęło się klarować – choć w przewrotnie eriksonowski sposób. Autor zdecydowanie woli stawiać pytania, niż udzielać na nie odpowiedzi. I bez reszty wciągnął mnie ten w najdrobniejszym szczególe przemyślany świat.

Marcin Wełnicki: Coś za coś, Tomaszu. Ta głęboka woda to jeden z powodów, dla których świat Malazańskiej… wydaje się taki olbrzymi – nie ma końca ani początku, po prostu trwa, a my oglądamy jedynie jego wycinek. Dlatego bariera wejścia w twórczość Eriksona jest wysoka, ale kiedy już się to zrobi, to nie chce się wychodzić. Bohaterowie - czułem, że w Ogrodach… Erikson nie potrafił jeszcze nad wszystkim zapanować, przehandlował skomplikowane postacie na skomplikowaną fabułę. Tym właśnie wydają mi się główni bohaterowie – nośnikami fabuły. Cieszę się, że w późniejszych tomach Erikson to naprawił.

Tomasz Lisek: Mogę się pod tym podpisać. W żadnej innej serii fantasy nie znalazłem takiej ilości naprawdę sympatycznych bohaterów (choć może też mieć na to wpływ ogromna liczba przewijających się na kartach powieści imion w ogóle). Skrzypek, Toc, Tool, Itkovian, Zrzęda, Flaszka... gdybym chciał wymienić wszystkich, ich liczba zapewne sięgnęłaby dwudziestu. Wyjątkowo zaimponował mi jednak sposób kreacji Karsy - to dekonstrukcja schematu wojownika-barbarzyńcy. W końcu trzeba mieć prawdziwy talent pisarski, by z tego niemożliwego do polubienia aroganta uczynić ulubieńca wielu czytelników i to bez drastycznej zmiany jego charakteru.

Marcin Wełnicki: Też lubię Karsę - pewnie dlatego, że wychowałem się na Conanach. To jedna z bardziej udanych postaci, tak jak mówisz, potwierdzająca i zaprzeczająca archetypowi. Malazańska… jest pełna świetnych bohaterów, jak Itkovian, Duiker, Tehol i Bugg, czy nawet Kallor. Rozmach sagi z jednej strony pozwala umieścić na kartach powieści postacie reprezentujące dosłownie każdy archetyp, ale z drugiej oznacza, że niektóre z nich będą się powtarzać. Jeśli idzie o bohaterów to mam do Eriksona tylko jeden żal – nie pozwala swoim herosom umrzeć. Czasem powrót i odrodzenie świetnie mu wychodzi, ale częściej niweczy wcześniejsze dramatyczne zabiegi. Zauważyłem też u siebie pewną tendencję – ciężej przekonuję się do bohaterów nowszych tomów.

Maja Białkowska: A ja za Karsą nie przepadam – choć rozumiem fascynacje tym bohaterem (sam Erikson przyznaje się zresztą w wywiadach, że darzy go największą sympatią). To dla mnie chyba jedna z najbardziej irytujących postaci – i nie tylko w Malazańskiej…, lecz w fantasy w ogóle. Zgoda - zmienia się wraz rozwojem fabuły, lecz to raczej ewolucja, niż rewolucja, modyfikacji ulegają drobne niuanse, czyniąc tego bohatera nieco bardziej "strawnym", lecz trzon jego charakteru pozostaje nietknięty. Skonstruowany na zasadzie sprzeczności – barbarzyńca, który myśli, a nawet filozofuje, na swój specyficzny sposób. Uzupełniając listę ulubieńców – nie można zapomnieć o Kruppem (i jego ekstrawertycznym słowotoku), Szybkim Benie, Kalamie i Sójeczce. Czasem mam tylko wrażenie, że Erikson uśmierca któregoś z bohaterów tylko po to, by udramatyzować fabułę, a później, aby udobruchać czytelników w taki, czy inny sposób przywraca ich do życia. Ciekawe, czy miał to zaplanowane od samego początku. Choć niektórzy giną nieodwracalnie. Zaś wszyscy jego bohaterowie są wielowymiarowi – nie można ich określić po prostu jako dobrych, czy też złych. I tym teoretycznie pozytywnym zdarza się czynić rzeczy podłe, a tym negatywnym zachowywać się sprzecznie z przypisaną im rolą szwarccharakteru.

Marcin Wełnicki: Myślę, że chce udobruchać samego siebie – autorom strasznie ciężko rozstać się z postaciami, które darzą sympatią. Dla mnie te powroty to jedna ze słabości Malazańskiej… Natomiast niejednoznaczne postacie są jej siłą. Mówię niejednoznaczne, bo to chyba nie do końca to samo, co "wielowymiarowość". Takich pogłębionych bohaterów wcale nie ma na kartach sagi Eriksona tak dużo, jak się na początku zdaje. I bardzo dobrze, bo inaczej przygniotłyby nas opasłe życiorysy setek postaci. A niejednoznaczność… Erikson, bardzo fortunnie dla czytelników, nawiązał do trochę niedocenionego Glena Cooka. Pamiętam, że bardzo długo szukałem czegoś podobnego do Czarnej Kompanii. Wreszcie znalazłem i teraz szukam czegoś podobnego do Malazańskiej…

Tomasz Lisek: Zgadzam się, jak na serię nazwaną Księgą poległych zbyt wielu bohaterów powraca do świata żywych – ale i sam świat przedstawiony zachęca do tego typu zabiegu - w końcu można zostać Ascendentem bądź sługą Kaptura. Samo zhierarchizowanie bohaterów w Domy i Twierdze występujące w Talii Smoków uważam za kolejny ciekawy pomysł ubarwiający świat przedstawiony i dający pole do popisu przy interpretacji co bardziej zagadkowych fragmentów. Ba, jednym z moich ulubionych momentów w serii jest odczyt talii przez Skrzypka! Podobnie jest z wszelkiego rodzaju przepowiedniami i tajemniczymi uwagami pewnych postaci – Malazańska... jest pełna aluzji i wskazówek co do przyszłych wydarzeń, dzięki czemu każdy fan powinien przeczytać ją co najmniej dwa razy, by przy ponownej lekturze móc zauważyć wszystkie te drobne przesłanki świadczące o dalszej akcji.

Maja Białkowska: Skrzypkowy odczyt idealnie obrazuje ducha całej Malazańskiej sagi. Tu nie ma łatwych rozwiązań i prostych wyjaśnień. Erikson rzuca garść informacji, po czym, zdało by się, iż o nich zapomina, przeskoczywszy w inny wątek, a czytelnik na własną rękę stara się wykoncypować, cóż autor miał na myśli. I dopiero kilkaset stron, lub też kilka tomów dalej, otrzymuje kolejną porcję faktów, które mogą potwierdzić jego przypuszczenia, całkowicie im zaprzeczyć, albo też jeszcze bardziej obraz zaciemnić. Natomiast sam pomysł przypisania bohaterom poszczególnych kart Talii Smoków nie do końca jest nowatorski – widzę pewne inspiracje Atutami Amberu, zresztą i system grot wydaje się być nieco wzorowany na cieniach opisanych przez Zelaznego. Zresztą owych podobieństw jest więcej, a poszukiwanie w Malazańskiej… wpływów innych autorów może stanowić dodatkowe wyzwanie. I budzić szacunek dla erudycji Eriksona. Z klasyki fantasy można wymienić chociażby już wspomnianego Cooka, Leibera, Wagnera, Williamsa, również Donaldsona. Lecz to jedynie wierzchołek góry lodowej, pisarz sięga i do literatury antycznej – począwszy od Homera, poprzez Cezara, na Tacycie kończąc.

Marcin Wełnicki: Zgadzam się. Erikson korzysta ze wszystkich możliwych technik narracji, od zwykłego foreshadowing i broni Czechowa, po wspomniane przepowiednie (ma za to chyba awersję do retrospekcji, bo pamiętam tylko jedną - wspomnienia Mappo z Bram Domu Umarłych), niestety trafia mu się czasem niefortunna deus ex machina (Gildia Trygalle we wspomnianych Bramach…). Zresztą, to o czym mówicie, smaczki, powiązania, aluzje, to niestety wielka wada Malazańskiej… - nie w sensie, że to coś złego, ale coś, co jest stosunkowo dużą przeszkodą na drodze Eriksona do sukcesu na miarę np. Jordana albo Goodkinda (chociaż z drugiej strony, z tego co pamiętam, Erikson otrzymał za swój cykl sześciocyfrową kwotę, więc…). To, co mówisz, Maju, jest bardzo ważne – elementy składające się na Malazańską… wcale nie są oryginalne. Do wymienionych przez ciebie autorów dodałbym też na pewno Moorcooka, a także dzieła nieliterackie, jak gry fabularne lat 80tych i 90tych (na blogu The Wertzone był o tym interesujący artykuł).

Nie, to nie elementy czynią Malazańską… tak pasjonującą lekturą, ale ich konfiguracja i ilość - sama skała przedsięwzięcia. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę wykształcenie Eriksona, zainteresowanie starożytnymi traktatami nie dziwi. W ogóle zainteresowanie historią geologiczną i pradziejami nie dziwi. Sam miałem kiedyś teorię, jak to historia świata cyklu przekłada się na dzieje naszej Ziemi (klątwa K’chain Che’malle to rozkurczanie się i kurczenie Wszechświata, K’chain Che’malle to era dinozaurów, Jaghutowie to era lodowcowa, upadek Okaleczonego Boga to wielkie wymieranie, Imassowie to Neandertalczycy itd.) i to właśnie podkreśla kolejną mocną stronę serii – podlega dyskusji, każdy może mieć własną opinię i własną teorię, nie ma jednolitej, oficjalnej historii, Erikson doskonale wie, że historia zależy od tego, który ją spisuje.

Tomasz Lisek: Czy ja wiem? Moim zdaniem Erikson odniósł sukces na miarę Jordana, tylko nie finansowy – w końcu to właśnie on, Jordan i Martin są powszechnie uważani za mistrzów długich cyklów fantasy. Z drugiej strony to nieco smutne, że ze względu na wspomnianą już trudność lektury i nagromadzenie wątków seria nie każdemu przypada do gustu. Powiem więcej, ten cykl się kocha lub nienawidzi – jeszcze nie spotkałem oceny neutralnej. Szczególnie polaryzującym przykładem jest Myto Ogarów, które jest często oskarżane o "przefilozofowanie" (czasem niestety boleśnie widoczne) i zbyt wolne tempo wydarzeń, które ostatecznie okazują się nie mieć zbyt wielkiego wpływu na resztę serii. Ósmy tom jest raczej wstępem do powstającej już Trylogii Darudżystańskiej pisanej przez Esslemonta, której pierwszy tom jest już podobno skończony.

A co do ras – kolejną z zalet cyklu jest ich oryginalność. Wprawdzie rasy Tiste są w pewnym stopniu podobne do elfów, ale posiadają tyle własnego charakteru, że nie można ich oskarżyć o bycie szpiczastouchymi pod inną nazwą. Moimi ulubieńcami są za to T'lan Imassowie, prawdopodobnie z powodu interakcji Tool – Toc i Onrack – Trull.

Maja Białkowska: Według mnie w ogóle porównywanie Eriksona z Jordanem et consortes (oprócz Martina oczywiście) nie ma sensu – to zupełnie inny ciężar gatunkowy. Malazańskiego cyklu raczej nie da się czytać w autobusie bez zbytniego angażowania szarych komórek, to książki wymagające poświęcenia im maksimum uwagi, dokładanego śledzenia każdego niemalże akapitu, gdyż bardzo łatwo przeoczyć kluczowe informacje. A w miarę rozwoju fabuły są one coraz trudniejsze do wyłowienia, styl Eriksona ewoluuje – akcja właściwa przeplatana jest kolejnymi dygresjami, rozważaniami na tematy egzystencjalne (i tu Malazańska… przypominać zaczyna prozę G.G. Kaya) – czyli tym, co określasz Tomku jako "przefilozofowanie". W pierwszej chwili dla czytelnika przyzwyczajonego do szaleńczego tempa toczących się wydarzeń może to być pewien zgrzyt. Od Myta Ogarów narasta też pesymistyczny wydźwięk cyklu. Zagęszczająca się atmosfera - to świat na krawędzi coraz bardziej chylący się ku upadkowi. I nawet wstawki wisielczego humoru nie równoważą tego obrazu. Nie zdziwię się, jeśli Erikson swój cykl zakończy w apokaliptycznym stylu (czego przedsmak mieliśmy w opisie bitwy zamykającej Pył Snów), wyrzynając wszystkich bohaterów – bo na happy end już od dawna nie liczę, zresztą nigdy się na takowy nie zapowiadało.

Odnośnie ras – również dyskutowałabym nad ich oryginalnością. Dla mnie, jako archeologa, Erikson dokonuje podręcznikowej prawie rekonstrukcji, oblekając w treść garść informacji zaczerpniętych z różnych źródeł. Łatwo doszukać się pierwowzorów (w mym odczuciu Tiste bardziej przypominają Sithów i Nornów Williamsa, niż klasyczne elfy, zaś sam Malaz budzi skojarzenia ze starożytnym Rzymem) - w fantasy to wszystko już było – lecz nigdy rozbudowane na taką skale, nie tak dokładnie, by nie rzec wręcz – naukowo – udokumentowane.

Marcin Wełnicki: To akurat zabawne, bo ja zacząłem czytać Ogrody Księżyca właśnie w autobusie. W każdym razie nie sądzę, żeby Erikson znajdował się na poziomie sprzedaży i rozpoznawalności Martina czy Jordana. Dwaj ostatni panowie stworzyli franszyzy, ich książki dopełniają audiobooki, komiksy, gry i Bóg wie co jeszcze, Erikson ma na razie tylko swoją sagę. Nie mówię, że to źle ani że w przyszłości się to nie zmieni, chociaż mam swoje obawy. Nie będzie tajemnicą, że mi również Myto Ogarów nie przypadło do gustu – przede wszystkim dlatego, że czego innego się spodziewałem, nie dostałem tego, co zamówiłem. W Mycie… jest dużo manewrowania pionkami, ale zaskakująco mało akcji. Połączywszy to z pesymizmem – książka po prostu się ciągnie. Mam nadzieję, że Pył Snów i Okaleczony Bóg to będzie triumfalny powrót do formy.

Tomasz Lisek: Nie jest tak źle – Eriksona dopełnia twórczość Esslemonta, która wprawdzie nie stoi na równie wysokim poziomie, ale da się zauważyć powolny rozwój umiejętności pisarskich tego pana. Okaleczony Bóg powrotem do formy? Jak najbardziej, biorąc pod uwagę, że około połowę książki ma stanowić "największa konwergencja w dziejach", a już sam fragment pierwszego rozdziału opublikowany w internecie rozbudza apetyty do granic możliwości. W takich chwilach naprawdę żałuję, że moja znajomość angielskiego nie stoi na odpowiednio wysokim poziomie – bo nie wiem, jak uda mi się wytrzymać następny rok, czekając na polską premierę ostatniego tomu serii. A jakie są wasze przewidywania dotyczące zakończenia sagi? Kto przetrwa ten konflikt między najpotężniejszymi tego świata? Czy pojawią się Paran i Karsa, by odegrać swą rolę, czy też zostaną oddelegowani do książek Esslemonta?

Maja Białkowska: Marcinie – okładka Ogrodów… (zresztą kompletnie nieadekwatna do treści) klasyfikuje je na pierwszy rzut oka właśnie jako lekturę podróżną. Esslemont powoli się wyrabia – w Powrocie Karmazynowej Gwardii najlepsze partie tekstu już niemal dorównywały tym najsłabszym eriksonowskim epizodom. Tylko nie wiem, czy uznać to za zaletę, czy wadę, czy dąży on do mimikry idealnej, czy też pragnie tworzyć historie osadzone w świecie Malazu, lecz po swojemu. Pytanie o zakończenie Malazańskiego cyklu jest niebezpieczne – gdyż zapewne ilu czytelników, tyle wersji. Ja sama mam co najmniej kilka opcji – zależnie od nastroju. Począwszy od optymistycznej, w której mimo wszystko Erikson nie uśmierca większej części swych bohaterów (choć zapewne nie pozwoli im żyć długo i szczęśliwie), poprzez umiarkowanie pesymistyczną, gdzie ocaleją jedynie nieliczni (i tu z pierwszoplanowych obstawiałabym przede wszystkim Skrzypka i Kruppego – o ile ten jeszcze się pojawi) plus jakieś niedobitki sprzymierzonych armii, kończąc na totalnym pandemonium, po którym nie ostanie się nikt – ani z tych dobrych, ani złych. Tylko czy rzeczywiście uda się zamknąć wszystkie wątki w jednym tomie? W Pyle Snów zaskoczyło mnie, iż Erikson miast stopniowo je ograniczać, wprowadza zupełnie nowe elementy fabuły, nowych bohaterów, komplikując i tak już wielce zawiłą fabułę. Na pojawienie się Parana bardzo liczę, podobnie jaki i na Podpalaczy Mostów (za Karsą aż tak nie tęsknię, zresztą jemu ma być ponoć poświęcona odrębna książka). Chciałabym również, aby do końca rozegrany został wątek Kalama.

Marcin Wełnicki: Z pewnością wszystko się nie wyjaśni – i myślę, że tak jest najlepiej. Historia rozpoczęła się in medias res w Ogrodach Księżyca i tak też powinna się moim zdaniem zakończyć. To w końcu tylko jeden z wielu okresów w historii świata Malazu, nie mniej i nie bardziej interesujący od tych, które poznajemy czasem w prologach. Ciekawi mnie, czy Erikson pozostanie już do końca w tym uniwersum – czy po trylogii o Tiste Andii i drugiej o Toblakai napisze coś jeszcze. Przyznam bez bicia, że wciąż nie przeczytałem Pyłu Snów – zakupiłem oba tomy, rzuciłem okiem na notkę od autora i doszedłem do wniosku, że lepiej będzie przeczytać obie książki jednocześnie. Esslemont dąży do mimikry stylu Eriksona i nie wiem, czy to dobrze, czy nie: chyba zależy to po prostu od tego, czy ten poziom osiągnie, bo na tę chwilę Noc noży podobała mi się bardziej niż Powrót Karmazynowej Gwardii. Ta druga książka była dla mnie nazbyt chaotyczna, a postacie trochę nijakie. Jeśli jednak Stonewielder będzie napisany tak jak polowanie na czarownika z samego początku książki (te sceny bardzo przypominały mi Czarną Kompanię Glena Cooka) albo perypetie sierżanta Cykora, to będę bardzo ukontentowany. Byle Esslemont stronił od "normalnych" imion (Kyle…).

Tomasz Lisek: Co do twórczości Esslemonta jestem optymistą – wnioskując z wielu recenzji Stonewieldera pisarz poczynił spory postęp. Początkowo byłem zirytowany faktem, że to on zajmie się tak ciekawymi bohaterami jak Karsa, Podpalacze, Kruppe czy Kallor, ale jeśli Darudżystańska Trylogia będzie choć na poziomie Ogrodów Księżyca na pewno nie będę narzekał.

Wprowadzanie nowych bohaterów: z opublikowanego w sieci fragmentu pierwszego rozdziału The Crippled God wynika, że dla Eriksona nigdy nie jest za późno, by wprowadzić nowych bohaterów – w ostatnim tomie mają się pojawić chyba wszystkie znaczniejsze persony z Pyłu snów, kilka postaci z wcześniejszych tomów, i grupka całkiem nowych. Według słów autora – szykuje się konwergencja wszech czasów. Mnie osobiście ciekawi, kto się okaże ostatecznym czarnym charakterem serii – bo chyba nie Okaleczony. Kłykieć? Otaralowa Smoczyca? Olar Ethil?

Maja Białkowska: Jestem pełna podziwu Marcinie, iż potrafisz cierpliwie czekać – ja bym nie zdzierżyła. Choć rzeczywiście lektura obu zamykających Malazalazańską… tomów jest chyba najlepszym rozwiązaniem (a idealnym - przeczytanie całości jednym ciągiem), obędzie się wówczas bez tego irytującego uczucia przerwanej w połowie historii. Wykreowany przez Eriksona świat jest tak pojemny, że zapewne ani on sam, ani Esslemonont nie będą w stanie wyeksplorować go do końca. O wielu sprawach pisarz jedynie zdawkowo napomyka i aż prosi się o rozwinięcie tematu. No i praktycznie każdemu z bohaterów można przypisać odrębną historię, o rasach już nie wspominając (Tiste Andii i Toblokai to jedynie wierzchołek góry lodowej) – chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej na temat Seguleh, bardzo mnie zaintrygowali, może właśnie dlatego, iż tak niewiele informacji na ich temat otrzymujemy. Ciekawa jestem, czy - jak to ma miejsce w bazujących na RPG cyklach, gdzie książki osadzone w realiach konkretnego świata tworzy często bardzo wielu autorów - Erikson znajdzie kolejnych epigonów, czy kogoś jeszcze zaprosi do współkreowania Malazu, czy też będzie zazdrośnie strzegł prawa własności.

Odnośnie głównego szwarccharakteru – Okaleczony jest w moim odczuciu postacią bardziej tragiczną, niż złą, Kłykieć i Oltar Ethil owszem knują, ale czy na wystarczającą skalę? Chyba porównywalnie do Tronu Cienia - ten zaś również mógłby pretendować do tytułu głównego Złego. O Smoczycy na razie ciężko jest cokolwiek powiedzieć. Ostatnio zaczynam podejrzewać, iż Erikson nie odkrył jeszcze wszystkich kart i szykuje nam ogromną niespodziankę. I może okazać się, że za poczynaniami tych, których typowaliśmy do owej roli stoi ktoś znacznie potężniejszy, jakiś mroczny manipulator, którego oblicze ujawnione zostanie w ostatnim momencie.

Marcin Wełnicki: A może w ogóle nie będzie szwarccharakteru? Tylko grupa mniej lub bardziej szarych postaci, których wypadkowa daje nam „wielkie zło?” To też byłoby w jego stylu. Czy spółka Erikson/Esslemont jeszcze kogoś dopuści do świata Malazańskiej… nie sądzę. Przynajmniej na razie. To ich świat rpgowej młodości, któż mógłby go na tyle zrozumieć? Ale kiedyś, może, czemu nie? Jeśli się nim znudzą, jeśli pisanie przestanie ich bawić – to jedyne okoliczności, w których Malazańska… zamieniłaby się w jakiś w pełni shared world. Wobec pisarstwa Esslemonta pozostanę sceptyczny – też czytałem błyszczące recenzje Stonewieldera, ale z drugiej strony Powrót Karmazynowej Gwardii miał być znacznie lepszy od Nocy noży, a moim zdaniem nie był. Wstrzymywanie się od czytania nie jest takie trudne, Maju. Byłem rozczarowany Mytem Ogarów - ta książka trochę ostudziła mój zapał, a dodatkowo zacząłem prowadzić Wielkie Czytanie Malazańskiej, więc doszedłem do wniosku, że lepiej będzie mi się czytać finał, kiedy przypomnę sobie wszystkie poprzednie tomy.

Tomasz Lisek: Zgadzam się, że świat Malazańskiej jest tak nieprawdopodobnie rozbudowany, że materiału prawdopodobnie starczyłoby na kolejne dziesięć książek. Seguleh wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zostaną szerzej opisani w Trylogii Darudżystańskiej Esslemonta, ale wciąż pozostaje całe mnóstwo wątków ledwie zarysowanych w serii: mnie osobiście najbardziej intrygują czasy Pierwszego Imperium i cesarza Dessimbelackisa, którego imię wypływa praktycznie co książkę, mimo że sam ani razu się nie pojawił osobiście. Z miłą chęcią dowiedziałbym się też więcej o Jaghuckiej wojnie przeciw Śmierci. No i o Tiste Liosan, którzy w serii praktycznie nie występują. A także o kontynencie Assail. I... macie dobry obraz tego, jak pojemny jest świat stworzony przez Eriksona i Esslemonta.

Sam nie byłbym w stanie wstrzymać się z lekturą Pyłu Snów – już teraz, gdy Okaleczony Bóg ukazał się za granicą, cierpię męki natury duchowej wiedząc, że sam będę mógł położyć na nim swe łapska najwcześniej następnej zimy.

Marcin Wełnicki: Prawdę mówiąc, Tomku, wolałbym, żeby Erikson (czy Esslemont) stronili od prequelów, bo te często zamiast rozszerzać świat, sprawiają, że staje się ciasny i zaściankowy. Wolę śmiało patrzeć w przyszłość, bo – o ile Okaleczony Bóg nie zakończy się zniszczeniem uniwersum, a na to się nie zanosi – świat Malazańskiej Księgi Poległych wciąż jest pełen nieopowiedzianych opowieści.

Maja Białkowska: Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak tylko zacząć odliczać dni do polskiej premiery. A nim ona nastąpi – puścić wodze wyobraźni, posiłkując się czy to ponowną lekturą już wydanych części, czy też gorącymi dyskusjami w gronie innych fanatyków Malazu i snuć własne przypuszczenia odnośnie finału. A potem sprawdzić, czy ma się talent do prekognicji.

Marcin Wełnicki: A ja ze swojej strony zapraszam do rozmów przy Wielkim Czytaniu. Dzięki za rozmowę!