» Fragmenty książek » Róża Selerbergu - drugi fragment

Róża Selerbergu - drugi fragment

Róża Selerbergu - drugi fragment
Część II – Przyczajony rycerz, ukryty smok
SMOK

(fragment)


Słyszy się rozmaite bajędy, że niby siódmy syn w rodzinie przeznaczony jest do rzeczy wielkich i niezwykłych. A to sobie jaką poczwarę ubije, a to zbójców rozgromi, czarnoksiężnika okpi, albo przeciwnie – na jego wdzięczność dozgonną zasłuży. A już rozmaici królowie, książęta i lordowie na wyprzódki wpychają takiemu bohaterowi ręce swoich córek, oczywiście tych najmłodszych i najpiękniejszych. Nigdy żaden z owych synów siódemką szczęśliwą naznaczonych nie musiał nadstawiać głowy za garść srebra; deliberować, czym zapłacić za obrok dla swego cudownego rumaka; nie odkrywał dziur w podeszwach butów ani nie opuszczał świtkiem gospody przez okienko, zostawiając za sobą deskę kredą poznaczoną na podobieństwo drabiny do nieba. Tak jednak w życiu bywa, że i siódmym synom owe nieszczęścia się przydarzają, jak całkiem zwykłym śmiertelnikom. Wiem o tym dobrze, bo przede mną mateczka na świat wydała sześciu chłopaków. Ja jestem ten siódmy... i do tego idiota.

Bo też idiotą poszkodowanym na rozumie trzeba być, aby się założyć, że zabije się w pojedynkę smoka.

No pewno, że byłem pijany! Na trzeźwo nigdy coś takiego w głowie by mi nie postało. Tego rodzaju interesy należy zostawiać smokobójcom albo magom, a zwyczajny najemnik powinien znać swe miejsce we świecie. Przez całe dziewiętnaście lat żywota sprawowałem się przykładnie (w miarę możności). Rozsądny byłem, psiakrew! Obyczajny! Bystry ponoć! Tak mi się zdawało do chwili, kiedy w gospodzie Pod Wesołym Zającem wytrzeźwiałem na tyle, by sprawdzać po kieszeniach, ile zostało mi osobistego majątku. Okazało się wtedy, że mój stan posiadania powiększył się o dokument, w którym czarno na białym napisano, że niejaki Berilan Stabort – to byłem ja – własnym słowem honoru ręczy, iż smoka pustoszącego okolicę uśmierci albo sam zginie (rzecz bardziej prawdopodobna). Jeżeli natomiast dane słowo złamie i w terminie dni czterdziestu martwego łba smoczego panu... tu był nagryzmolony jakiś gzygzoł, po czym ciągnęło się "z Raveln" ...nie dostarczy, to wyrówna dług sumą... Zawyłem jak upiór, bo takich pieniędzy nie uskładałbym nawet przez rok, a co dopiero w dni czterdzieści. Oczom własnym nie wierzyłem, ale podpis pod dokumentem był bez wątpienia mój. Szynkarz potwierdził, że istotnie założyłem się z panem na Raveln i faktycznie o smoka szła sprawa, ale wyglądałem na trzeźwego, nie mieszał się więc i tylko potem pilnował, żeby mi kto kieszeni nie wywrócił. O mało nie zacząłem walić głową w stół. Szkoda, że poczciwy oberżysta nie znał mnie lepiej. Kiedy wyglądam przy kuflu na zupełnie świeżego, to znaczy, że przeszedłem już wszystkie najgorsze stadia pijaństwa i brakuje mi ledwie pół kwaterki do całkowitego zamarynowania. Gdybym wtedy zszedł ze świata, to w mym grobie robale nie trzeźwiałyby przez dobre dwa miesiące.

Nie od rzeczy byłoby uciec. Porzucić własne imię, rodzinę i dawne życie. Zakopać się gdzieś w puszczy, nie dawać znaku życia. Ale wtedy poszedłbym o nowy zakład, że jaśnie pan Gryzmoł z Raveln zjawiłby się na progu zameczku mego ojca z kopią tego parszywego papieru i zażądałby spłaty długu od niego. Nie wiem, doprawdy, co mógłby nam zabrać. Stabort obfituje jedynie w szczurze dziury. Gdybym przyznał się do popełnionej głupoty braciom, obdarliby mnie pewno ze skóry i zrobili z niej bęben. Najwyraźniej rzeczywiście miałem tylko jedno wyjście – zginąć głupio, ale za to z honorem.


***


Powody mojej ucieczki z domu były trzy: moja głupia siostra Uwrah, moja druga jeszcze głupsza i bardziej nieznośna siostra Parr-naget oraz moja ograniczona, beznadziejnie materialistyczna matka. Jakim cudem dziadek – uroczy staruszek ze skłonnością do filozofowania i wyższej matematyki – spłodził mą tępą mamusię, chyba na zawsze pozostanie tajemnicą genetyczną. Na szczęście coś z dziadka cichcem przeszło na mnie. Mówię to bez fałszywej skromności. Absolutnie nie zadowalały mnie plany rodzicielki, polegające na tym, żeby jak najszybciej znaleźć kogoś, kto nie zraziłby się moimi dziwactwami... (już to widzę!), ożenił się ze mną... (uchacha!) ...i żebym jak najszybciej miała dziecko (ratunku!), bo wtedy może wywietrzeją mi z głowy głupstwa. Owe głupstwa, między innymi, przejawiały się w tym, że nie lizałam się bez przerwy jak Uwrah, która od tej elegancji wciąż miała kołtuny w żołądku, i nie wdzięczyłam się do każdego samca na wyspie jak Parr-naget – piskliwa rodzinna poetka, klecąca rymy typu "góry – chmury". Za to łaziłam po ruinach, gdzie odgrzebywałam resztki pozostałe po dawnych mieszkańcach; próbowałam policzyć wszystkie gwiazdy, zastanawiałam się, dlaczego księżyc się wyszczerbia; a przede wszystkim... przede wszystkim nauczyłam się pływać, co doprowadzało matkę do szału. "Żaden normalny smok NIE wchodzi do WODY!!!" No dobra, byłam nienormalna.

Nic dziwnego, że pewnego pięknego dnia rzekłam "żegnajcie" rodzinnym brzegom i wyruszyłam w stronę kontynentu, na spotkanie przygody. Nie chciałam siedzieć w jednym miejscu przez całe życie, więc fruwałam to tu, to tam. Podglądałam ludzi, którzy byli zdecydowanie bardziej interesujący od moich dotychczasowych sąsiadów. Dwunogi mają tyle zajęć i tak się ciągle śpieszą, że obłędu można dostać. Ile nowych rzeczy zobaczyłam! A ile usłyszałam! Czasem zamieniałam się w jakieś drobne zwierzę, żeby podejść jak najbliżej, nie zwracając niczyjej uwagi. Obserwowałam, co ludzie robią, i uczyłam się ich języka. Z jedzeniem nie było najmniejszych problemów, gdyż biegało sobie całymi stadami – wypasione, smakowite – tylko wybierać. Z jakichś powodów dwunożnym nie podobało się, że żywię się na ich terytoriach (a przecież jadłam naprawdę mało!), i dawali to delikatnie do zrozumienia. Rzucali we mnie patykami. Najczęściej zaostrzonymi i jak któryś trafiał, to było trochę nieprzyjemnie. Wolałam nie zostawać zbyt długo w jednym miejscu, gdyż dwunożni robili się przez to bardzo nerwowi. Nie podobało im się, że jestem od nich większa. Zwiedzałam ludzkie terytoria, robiąc przedziwne pętle i zygzaki. Leciałam tam, gdzie akurat wiatr mnie zaniósł, ale z grubsza trzymałam jeden kierunek – na północ. Po jakimś czasie dotarłam do gór. Nigdy przedtem nie widziałam gór, ale w każdym razie wyglądały jak z definicji – wielkie, szarozielone "cosie", masywne, nieco postrzępione z wierzchu i przysypane czymś białym. Białe było nieprzyjemnie zimne. Dwunożni z gór okazali się jeszcze bardziej nietowarzyscy od tych nizinnych, więc bez żalu poleciałam dalej. I słusznie, bo niedługo potem znalazłam zakątek bardzo mi odpowiadający, gdzie postanowiłam zostać na dłużej i odpocząć po włóczędze. Znajdowały się na moim nowym terytorium całkiem przyjemne lasy, pełne zwierzyny. Pagórki porośnięte trawą, idealne do drzemek na słońcu. Było nawet jezioro, gdzie mogłam pływać, nurkować i łapać ryby.

Ludzie też tam byli, ale niewielu, dlatego nie spodziewałam się żadnych konfliktów. Niestety, ledwie się zaczęłam mościć w nowym miejscu, całą gromadą przyszli ci z patykami i powtórzyła się stara historia. Ale tym razem nie miałam zamiaru rezygnować z tak znakomitego terenu. Jak wyglądali? No, cóż... ludzie jak ludzie. Trudno odróżnić jednego od drugiego, wiecie, co mam na myśli. Byli jakby ogólnie nieco jaśniejsi od tych na południu i trochę inaczej pachnieli. Za to patyki były zupełnie takie same jak wszędzie.

Udawałam, że śpię, podczas gdy oni "podkradali się", tupiąc przy tym jak stado krów. Kiedy byli już całkiem blisko, jak się nie zerwę! Jak nie zaryczę na całe gardło! Kulałam się potem ze śmiechu po całym pagórku, bo wszyscy ci bohaterowie uciekali tak szybko, że własne cienie za nimi nie nadążały. Pogubili swoje kijki z pośpiechu. Dwa razy próbowali takich podchodów, a ja świetnie się bawiłam.

Następni zaczęli pojawiać się pojedynczo albo w małych grupkach. Wyraźnie innego gatunku, bo i pachnieli inaczej, i byli bardziej błyszczący. Całkiem jak żuki gnojne, siedzące okrakiem na końskim grzbiecie. Z tymi rozrywka była jeszcze lepsza, bo nie uciekali od razu i zabawa trwała dłużej; a jak się udało którego złapać, to bardzo przyjemnie grzechotał przy potrząsaniu. Jednego chciałam sobie zachować na później. Posadziłam go na czubku drzewa, ale czmychnął, łobuz. Następnego dnia znalazłam tylko pancerz. Przepoczwarzył się jak motyl czy co...?

Niestety, któryś z potrząsanych się wywinął i dźgnął mnie jakimś kolcem prosto w oko! Uaaa... nawet nie przypuszczacie, jak to może boleć! Sama już nie wiem – z zaskoczenia czy ze złości – zacisnęłam mocniej zęby i on przestał się ruszać. Głupio się potem czułam. Po tym niechcący zagryzionym atrakcje się skończyły. Nikt już mnie nie odwiedzał. Znudzona – zaczęłam rozmyślać, czy znów się gdzieś nie przeprowadzić, ale wtedy pokazał się ON.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.