Niespodzianka. Rocky wraca w dobrym stylu. Może nie jest to film wybitny, ale chyba nie dało się lepiej zrobić szóstego filmu z cyklu o bokserze. Znany schemat, motywy, nic nowego. Jednak wszystko to, co dawało uroku wcześniejszym filmom (a w szczególności pierwszym dwóm), działa ponownie. Magia ta jednak pewnie sięgnie tylko tych, którzy lubili poprzednie części.
Rocky jest wdowcem prowadzącym włoską restaurację, w której często zabawia gości swoimi bokserskimi historyjkami, na ringu zaś obecnie panuje czarnoskóry Mason Dixon. Jednak pewnego dnia jedna ze stacji telewizyjnych przeprowadza komputerową symulację, według której Włoski Ogier wygrałby z obecnym mistrzem. Obu, choć na różne sposoby, wpływa to na ambicję. Sprowokowany champion rzuca Rocky’emu wyzwanie do charytatywnej walki, a Balboa, który wciąż żyje wspomnieniami i kocha boks, oczywiście je podejmuje. Choć na ringu mają spotkać się towarzysko, obaj podchodzą do tego śmiertelnie poważnie.
Film wyraźnie dzieli się na dwie części. Pierwsza to porządny dramat o sportowcu, którego czas minął. Z jednej strony nie ma powodów do narzekania, jego interes funkcjonuje, jest dobrze wspominanym królem ringu. Z drugiej jednak brak mu zmarłej żony, akceptacji ze strony syna i uwielbionego sportu.
Druga część oczywiście rozpoczyna się od jednego z najbardziej rozpoznawalnych motywów muzycznych kina. Cała widownia zgromadzona przed srebrnym ekranem ma radośnie roześmiane buzie, niektórzy z trudem powstrzymują się od podrygiwania, kiedy stareńki Stallone wyciska z siebie pot, trenując przed walką. Wszystko ukazane jest jednak tak, że nie wychodzi komicznie, co było bardzo prawdopodobne. Kiedy akcja wreszcie przenosi się na ring, też jest wyśmienicie – młody prezenter niedowierza, że ma okazję komentować walkę Włoskiego Ogiera, przelotnie pojawia się Don King i Mike Tyson. Nie muszę chyba wspominać, że w samej walce też brak wpadek, Stallone w końcu nie robił tego po raz pierwszy.
Rocky Balboa to życiowa rola Stallone i czuje się on w niej zupełnie swobodnie. Burt Young również bardzo dobrze wypada (po raz szósty) w roli Pauliego. Generalnie oklaski należą sie całej obsadzie, która spisała się wyśmienicie (nie licząc nieciekawego występu Tony'ego Burtona w roli Duke'a).
Wszystko to składa się na świetny kawałek kina. Rocky Balboa jest dobry aktorsko, pozbawiony wpadek, a mniej więcej od połowy porywający podobnie jak pierwsze dwie części cyklu. Nie jest jednak filmem wybitnym. Sylvester Stallone uniknął wpadek, ale nie stworzył rewolucyjnego dzieła. To pożegnanie z serią w świetnym stylu, które skierowane jest głównie do tych, którzy darzą ją sympatią.