Robin Hood

Legenda bez duszy

Autor: Marigold

Robin Hood
Czekałam na najnowszą wersję filmu o przygodach Robin Hooda z dużą ciekawością, gdyż od dzieciństwa zaczytywałam się w różnych wersjach legendy o rozbójniku z Sherwood. Lista płac również obiecywała widowisko: Ridley Scott (a jestem jedną z niewielu osób, które cenią Królestwo niebieskie nie tylko za rolę Nortona, lecz także za niezwykły rozmach i widowiskowość), Russell Crowe, którego oglądam z dużą przyjemnością, i jedna z moich ukochanych aktorek – Cate Blanchett.

Obejrzawszy zwiastun, poczułam lekkie zaniepokojenie – Crowe wykrzykujący patetyczne slogany, Robin Hood, który nie jest rozbójnikiem, a powracającym do domu żołnierzem, i lądowanie floty określane przez wielu mianem ”średniowiecznego lądowania w Normandii” nie do końca mnie przekonały. Mimo wszystko postanowiłam pójść do kina. Cóż, nie jest tak źle, jak się spodziewałam, ale nie mogę powiedzieć, że jest dobrze. Po seansie doszłam do wniosku, że chyba nigdy nie oglądałam tak nierównego filmu.

Przede wszystkim Scott nie podarował sobie łopatologii, traktując widza jak totalnego głupka, który nie ma najmniejszego pojęcia o historii czy kulturze – wyjaśniał każdy szczegół, prowadząc oglądających przez oblężenia, bitwy i oprowadzając ich po królewskim dworze jak zagubione we mgle dzieci. Zdecydowanie psuło to odbiór filmu. Co więcej, Robin Hood to niestety film niewykorzystanych elementów – wprowadzono masę wątków, by potem większości nie rozwinąć. Najbardziej boli, że motto przewodnie filmu, "Rise and rise again, until lambs become lions", zostało maksymalnie spłycone i w pewnym momencie porzucone. Szkoda postaci szeryfa z Nottingham, którego na ekranie właściwie nie ma. Tak lubiany przeze mnie Matthew Macfadyen nie miał szans, by pokazać swoje możliwości, pozwolono mu jedynie zabłysnąć lekko na samym końcu. Nie wiadomo, po co reżyser wprowadził do opowieści dzieci, które uciekły z domu i żyją w lesie, kradnąc jedzenie z okolicznych majątków. Przyodziani w dziwne maski młodzieńcy pojawiają się jako swoiste przerywniki akcji, wprowadzając element niepokoju i tajemnicy, którego w żadnym stopniu nie wyjaśniono.

Russell Crowe, w tytułowej roli, również nie zachwyca – grał już dużo lepiej zdecydowanie mniej skomplikowane postaci. Najlepiej wypada, kiedy podaje się za rycerza, pasuje mu ta dostojność, męstwo, kolczuga i zatknięty za pas miecz. Wtedy to był Russell takiej klasy, jakiego pamiętam chociażby z Pana i władcy: na krańcu świata. Cate Blanchett (Marion) zagrała bardzo dobrze, ale nie zachwyciła, udało się jej jednak wprowadzić znakomitą równowagę dla odrobinę nieokrzesanego Robina. Znakomite były dialogi między tymi dwiema postaciami – ogniste dyskusje, cięte riposty, z ekranu aż iskrzyło. Równowagę dla dzielnego wojaka Hooda stanowił zły Godfrey. Jakoś tak się ostatnio dzieje, że Markowi Strongowi przypadają role szwarccharakterów – był już przeciwnikiem Sherlocka Holmesa w filmie Guya Ritchiego, a teraz stawia czoła chłopcom z Sherwood. Szkoda niewykorzystanych bohaterów drugiego planu. Wesoła gromadka Robin Hooda dodawała kolorytu każdej scenie, w której się pokazywała – wtedy aż kipiało od humoru, zabawnych powiedzonek, odradzała się legenda, niestety Will Szkarłatny i spółka pojawili się tylko kilkakrotnie. Mimo krótkotrwałej obecności na ekranie, w pamięć zapadają także Oscar Isaac jako książę Jan, Robert Pugh (pamiętacie Rycarta z Autora widmo?), a przede wszystkim znakomita Eileen Atkins jako Królowa Matka. Fantastyczne były wszystkie minuty, gdy na ekranie mogliśmy podziwiać Maksa von Sydowa, to aktor takiej klasy, że mógłby tylko siedzieć, milczeć i patrzeć w kamerę, a widz i tak dostawałby gęsiej skórki.

Nie chciałabym, abyście odnieśli wrażenie, że Robin Hood to film tylko zły. Kilka scen było naprawdę znakomitych. Stojący na krawędzi klifu łucznicy, którzy wypuszczają grad strzał na wroga to motyw nieco oklepany, ale za to realizacja – piękna! Bardzo zgrabnie zrealizowana scena siania, by ocalić mieszkańców majątku Loxleyów od głodu – i ludzka odwaga, i boska interwencja, wszystko znakomicie wyważone. Przyznaję, że wzruszam się niesamowicie, kiedy widzę konie pędzące w czasie bitwy i łopoczące na wietrze chorągwie – te momenty były znakomite (przywodząc na myśl szarżę wojów Rohanu w czasie bitwy na polach Pelennoru), ale niestety było ich niewiele.

Najbardziej filmowi zabrakło jednak duszy, zabitej przez zbytnią łopatologię. Legendę spłycono, wprowadzając masę niepotrzebnych wątków i postaci (jak ojciec Robin Hooda – kamieniarz-filozof). Jedno zdanie refleksji? Nie wiem, jak to możliwe, że znakomity reżyser, który robi wspaniałe, widowiskowe, by nie rzec epickie obrazy, mając do dyspozycji zespół świetnych aktorów i fantastyczną historię, zdołał zrobić tak bardzo pozbawiony emocji film – losy bohaterów obserwujemy obojętnie, nie angażując się w nie specjalnie. Czekam na wersję reżyserską na DVD, gdyż z moich obserwacji dzieł Scotta wynika, że to będzie wreszcie kompletna i dopracowana historia. No i oczywiście, spodziewajcie się Robin Hooda 2