Resident Evil: Retrybucja
Odchudzanie mózgu w trybie błyskawicznym
Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak
Redakcja: Joanna 'Senthe' FalkowskaWśród znawców twórczości Woody'ego Allena można spotkać się z opinią głoszącą, że co drugi jego film jest udany, co drugi – słabszy. Choć wśród dotychczasowych odsłon ekranizacji najpopularniejszej bodaj gry firmy Capcom brakuje dobrych filmów w ogóle, to w serii tej dostrzec można było podobną tendencję. Nieparzyste części sagi o zombie, Alice i Umbrella Corporation były przynajmniej względnie "znośne", podczas gdy drugi i czwarty film sięgały poziomu dna i to niezwykle mulastego. Można było więc mieć nadzieję, że najnowszy, piąty już obraz w tym cyklu będzie typowym "średniakiem". Niestety, nie jest.
Resident Evil: Retrybucja (brawa dla tłumaczy!) to efekciarski gniot, który nie broni się nawet jako kino rozrywkowe. Warto zaznaczyć, że moja tolerancja na głupotę w kinie jest dość duża – uważam, że niektóre filmy nawet zyskują na idiotyczności fabuły i "wydmuszkowości" postaci. Dobrymi przykładami takich utworów mogą być Sucker Punch, Dom w głębi lasu czy Iron Sky. Kluczowym wyznacznikiem przeważającym o akceptowalności miernoty fabuły jest dobór konwencji. Rzecz w tym, że piąty Resident nie ma żadnego związku z tym, do czego przyzwyczaiły widzów poprzednie filmy.
Więcej, głośniej, bardziej widowiskowo i głupiej – jeśli takie były dążenia reżysera, to udało mu się osiągnąć wszystkie cele. Szkoda, bo gra, na licencji której stworzono tę serię, zasługuje na coś znacznie lepszego (animowany Resident Evil: Degeneracja był światełkiem w tunelu). Dość już jednak o ogólnym wrażeniu. Przejdźmy do konkretów.
Xero boy
Trzeba przyznać, że Paul W.S. Anderson stara się być na bieżąco z trendami. Chcąc odświeżyć serię, sięgnął po metody wypróbowane przez kolegów z branży (i branży macierzystej dla Resiego – gier). W Retrybucji znaleźć więc można między innymi inspiracje filmami o eksperymentach pokroju Cube czy wspomniany Dom w głębi lasu, sceny katastroficzne à la 2012, nanotechnologicznego "chesthuggera" – wyraźnie wzorowanego na alienowym facehuggerze – oraz motywy z wirtualnych hitów. Wśród tych ostatnich szczególnie zapadają w pamięć slajd samochodem niczym na desce w THPS oraz nowy image Jill Valentine wyglądającej jak Nina z Tekkena. Do tego walki w stylu Soul Calibura i inne "zżynki".
Można też odnieść wrażenie, że ludzie z Capcomu zwrócili Andersonowi uwagę na to, że po pierwsze jego filmy dość mocno oddaliły się od pierwowzoru, a po drugie ich gry nieco się zmieniły. Stąd między innymi obecność Las Plagas i postaci takich, jak Leon S. Kennedy czy Ada Wong. Motyw z pasożytem niestety zmarnowano, a bohaterowie... No cóż, Leon jest tutaj "badassem", wzorowanym chyba na Dolphie Lundgrenie, a Adę niby można uznać za seksowną (choć nie tak, jak koleżanki z planu), ale nie ma za grosz tajemniczości. Efekt jest taki, że po chwili radości gracze mogą poczuć rozczarowanie – ja w każdym razie poczułem.
$ $ $
Skoro to już piąta część sagi, to oczywistym jest, że producenci sypnęli monetkami – tudzież książeczki czekowe poszły w ruch. Skoro aktorzy nie mieli za bardzo czego grać, oszczędzono na scenariuszu, a główny producent zasiadł na krześle reżysera, to gdzie poszła cała kasa? Odpowiedź jest prosta: na efekty i muzykę (no, i powiedzmy sobie szczerze: panie Jovovich, Rodriguez i Guillory oraz pan Durand pewnie i tak zaśpiewali niemałe sumki na swoje gaże).
Co do efektów, ich poziom jest dość nierówny. Z jednej strony imponujące scenografie i widowiskowe pojedynki, z drugiej – słabe CGI (z wyjątkami w kilku scenach) "upiększające" przeciętne zdjęcia, słabsze nawet niż w poprzednich częściach. Znacznie lepiej prezentuje się muzyka. Poza utworami ilustracyjnymi, które są należycie stonowane, nie przyćmiewając akcji widocznej na ekranie, pojawiają się też utwory charakterystyczne, zapadające w pamięć. Nie chodzi jedynie o motywy przewodnie znane z cyklu Resident Evil, ale też o kawałki całkiem nowe w soudtracku, w tym przede wszystkim potężny akcent otwierający napisy końcowe.
Niestety, kontynuacja jest niemal pewna. Saga musi mieć swoje zakończenie, którego zapowiedzią jest efekciarski finał Retrybucji. W zasadzie, można doszukać się w tym jednego plusa: skoro cykl zmierzał w kierunku widowiska pozbawionego ambicji w warstwie fabularnej, to oglądanie apokalipsy zombie w skali makro może się sprawdzić. Z drugiej strony w trosce o szare komórki lepiej unikać takich "odmóżdżaczy", a zaobserwowana w dniu premiery frekwencja na sali kinowej zapowiada finansowe fiasko. Jest więc cień szansy, że uda się oszczędzić kilka synaps, które niechybnie przestałyby działać przy oglądaniu szóstej części Residenta. Nie idźcie do kina, a pomożecie zarówno sobie, jak i innym.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Resident Evil: Retrybucja (brawa dla tłumaczy!) to efekciarski gniot, który nie broni się nawet jako kino rozrywkowe. Warto zaznaczyć, że moja tolerancja na głupotę w kinie jest dość duża – uważam, że niektóre filmy nawet zyskują na idiotyczności fabuły i "wydmuszkowości" postaci. Dobrymi przykładami takich utworów mogą być Sucker Punch, Dom w głębi lasu czy Iron Sky. Kluczowym wyznacznikiem przeważającym o akceptowalności miernoty fabuły jest dobór konwencji. Rzecz w tym, że piąty Resident nie ma żadnego związku z tym, do czego przyzwyczaiły widzów poprzednie filmy.
Więcej, głośniej, bardziej widowiskowo i głupiej – jeśli takie były dążenia reżysera, to udało mu się osiągnąć wszystkie cele. Szkoda, bo gra, na licencji której stworzono tę serię, zasługuje na coś znacznie lepszego (animowany Resident Evil: Degeneracja był światełkiem w tunelu). Dość już jednak o ogólnym wrażeniu. Przejdźmy do konkretów.
Xero boy
Trzeba przyznać, że Paul W.S. Anderson stara się być na bieżąco z trendami. Chcąc odświeżyć serię, sięgnął po metody wypróbowane przez kolegów z branży (i branży macierzystej dla Resiego – gier). W Retrybucji znaleźć więc można między innymi inspiracje filmami o eksperymentach pokroju Cube czy wspomniany Dom w głębi lasu, sceny katastroficzne à la 2012, nanotechnologicznego "chesthuggera" – wyraźnie wzorowanego na alienowym facehuggerze – oraz motywy z wirtualnych hitów. Wśród tych ostatnich szczególnie zapadają w pamięć slajd samochodem niczym na desce w THPS oraz nowy image Jill Valentine wyglądającej jak Nina z Tekkena. Do tego walki w stylu Soul Calibura i inne "zżynki".
Można też odnieść wrażenie, że ludzie z Capcomu zwrócili Andersonowi uwagę na to, że po pierwsze jego filmy dość mocno oddaliły się od pierwowzoru, a po drugie ich gry nieco się zmieniły. Stąd między innymi obecność Las Plagas i postaci takich, jak Leon S. Kennedy czy Ada Wong. Motyw z pasożytem niestety zmarnowano, a bohaterowie... No cóż, Leon jest tutaj "badassem", wzorowanym chyba na Dolphie Lundgrenie, a Adę niby można uznać za seksowną (choć nie tak, jak koleżanki z planu), ale nie ma za grosz tajemniczości. Efekt jest taki, że po chwili radości gracze mogą poczuć rozczarowanie – ja w każdym razie poczułem.
$ $ $
Skoro to już piąta część sagi, to oczywistym jest, że producenci sypnęli monetkami – tudzież książeczki czekowe poszły w ruch. Skoro aktorzy nie mieli za bardzo czego grać, oszczędzono na scenariuszu, a główny producent zasiadł na krześle reżysera, to gdzie poszła cała kasa? Odpowiedź jest prosta: na efekty i muzykę (no, i powiedzmy sobie szczerze: panie Jovovich, Rodriguez i Guillory oraz pan Durand pewnie i tak zaśpiewali niemałe sumki na swoje gaże).
Co do efektów, ich poziom jest dość nierówny. Z jednej strony imponujące scenografie i widowiskowe pojedynki, z drugiej – słabe CGI (z wyjątkami w kilku scenach) "upiększające" przeciętne zdjęcia, słabsze nawet niż w poprzednich częściach. Znacznie lepiej prezentuje się muzyka. Poza utworami ilustracyjnymi, które są należycie stonowane, nie przyćmiewając akcji widocznej na ekranie, pojawiają się też utwory charakterystyczne, zapadające w pamięć. Nie chodzi jedynie o motywy przewodnie znane z cyklu Resident Evil, ale też o kawałki całkiem nowe w soudtracku, w tym przede wszystkim potężny akcent otwierający napisy końcowe.
Niestety, kontynuacja jest niemal pewna. Saga musi mieć swoje zakończenie, którego zapowiedzią jest efekciarski finał Retrybucji. W zasadzie, można doszukać się w tym jednego plusa: skoro cykl zmierzał w kierunku widowiska pozbawionego ambicji w warstwie fabularnej, to oglądanie apokalipsy zombie w skali makro może się sprawdzić. Z drugiej strony w trosce o szare komórki lepiej unikać takich "odmóżdżaczy", a zaobserwowana w dniu premiery frekwencja na sali kinowej zapowiada finansowe fiasko. Jest więc cień szansy, że uda się oszczędzić kilka synaps, które niechybnie przestałyby działać przy oglądaniu szóstej części Residenta. Nie idźcie do kina, a pomożecie zarówno sobie, jak i innym.
Tytuł: Resident Evil: Retribution
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Zdjęcia: Glen MacPherson
Obsada: Milla Jovovich, Sienna Guillory, Wentworth Miller, Ali Larter, Michelle Rodriguez, Shawn Roberts, Bingbing Li
Kraj produkcji: Kanada, Niemcy, USA
Rok produkcji: 2012
Data premiery: 14 września 2012
Dystrybutor: UIP
Reżyseria: Paul W.S. Anderson
Scenariusz: Paul W.S. Anderson
Zdjęcia: Glen MacPherson
Obsada: Milla Jovovich, Sienna Guillory, Wentworth Miller, Ali Larter, Michelle Rodriguez, Shawn Roberts, Bingbing Li
Kraj produkcji: Kanada, Niemcy, USA
Rok produkcji: 2012
Data premiery: 14 września 2012
Dystrybutor: UIP
Tagi:
Ali Larter | Bingbing Li | Michelle Rodriguez | Milla Jovovich | Paul W.S. Anderson | Resident Evil: Retribution | Resident Evil: Retrybucja | Shawn Roberts | Sienna Guillory | Wentworth Miller