» Fragmenty książek » Requiem dla Europy

Requiem dla Europy


wersja do druku
Requiem dla Europy
Wysypisko. Krążą o nim legendy. To anus mundi naszej umierającej cywilizacji. Ministerstwo Wszystkich Kultur zwozi tam z muzeów i zbiorów prywatnych dzieła sztuki oraz stare manuskrypty. Palą je i niszczą, jako wytwór ery kolonialnej i seksualnego rasizmu. Nie wszystko ulega jednak unicestwieniu. Część skarbów udaje się przejąć ludziom z wysypiska. To prawdziwe źródło ich potęgi. Amerykanie i Japończycy są gotowi przejść na piechotę przez ocean, żeby kupić choćby odcisk kciuka Cezanne'a i innych. Jest tam także cała masa technicznego złomu. Może z czasem uda mi się z tego sklecić motolotnię. Taaaak! Mały samolocik, przelecę na nim nad Psychawiorem i z góry pokażę babom wała. Takiego jak z Ułan Bator do Lizbony. Nie zestrzelą mnie, nie mają z czego. Wszystko, co choć z wyglądu przypominało artylerię przeciwlotniczą, dawno trafiło pod prasy – dodaję sobie ducha.

Zoo zostało daleko za plecami. Wchodzę w sieć uliczek, których zupełnie nie znam. Staram się tylko trzymać kierunek ma Tetlow. Niestety muszę przejść przez kwartały miasta w całości opanowane przez muzułmanów ze wszystkich państw, gdzie rządzą mułłowie i szariat. To niebezpieczne. Ci ludzie nienawidzą nas najbardziej, ale innej drogi nie ma. Musiałbym okrążyć cały Berlin, żeby dostać się tam przez w miarę bezpieczne osiedla Hindusów i Chińczyków. A wszędzie krążą patrole, nie wspominając już o tym, że do wieczora będzie mnie skręcało z głodu. Staram się iść pewnie, zdecydowanym krokiem, z marsową miną. Liczę na to, że mój mundur wywoła odpowiednie wrażenie. Umundurowany białas maszerujący w pełnym blasku dnia przez dzielnicę fanatyków. Na pewno ma jakąś misję i oczywiście niewidoczną obstawę. To się chyba sprawdza, ścigają mnie zaciekawione spojrzenia brodaczy, ale na razie nic się nie dzieje. Maszeruję przez jakieś dwadzieścia minut wśród ludzi i ulic przeniesionych tu jakby wprost z Bagdadu. Z zacienionych bram patrzą na mnie siedzący w kucki starcy. Widzę kobiety przypominające żywe, poruszające się bele burych szmat. Zaskoczeni handlarze baraniny na mój widok przestają na chwilę oganiać od rojów much swój towar rodem z krainy kangurów. Dostają go od rządu gratis i mają dzielić się zyskiem z Państwem. Nie wiem, czy to robią, bo nie wyglądają raczej na urodzonych idiotów. Idę, trochę zaskoczony spokojem. Na razie tylko jeden siedzący na dywaniku starzec wymachuje w moją stronę wyschniętą jak konar ręką. Nie przechodzę jednak na drugą stronę ulicy. Bez okazywania strachu mijam go o dwa metry. Bezzębny staruch pluje mi na nogawkę białą śliną. Jego zmętniałe od żaru pustyni oczy pałają nienawiścią. Może wcale nie chciał tu przyjeżdżać? Może rodzina oderwała go od ukochanych kóz i przyciągnęła na siłę do Europy, żeby brać jego emeryturę?

Po chwili wchodzę w ulicę usłaną setkami pustych puszek po skondensowanym mleku, które rząd hojną ręką rozdaje nowym obywatelom Europy. Nie wiem, czy urządzają tu mleczne sabaty, czy ekspozycja ma świadczyć o dostatku i zaradności mieszkańców. Największa sterta kolorowych puszek z uśmiechniętą krówką leży pod słupem latarni. Wisi na niej nadpalony manekin ze strzępami amerykańskiej flagi na piersiach. Gdyby tylko wiedzieli, że większość tego mleka sprowadza rząd za ostatnie rezerwy złota właśnie stamtąd. Połowa miasta poszłaby z dymem. Wiem o tym dobrze, ponieważ sam odbyłem kilka kursów z kontenerami masła i mleka z dalekiej Oklahomy. Kurwa! Też bym tak chciał. Chlać amerykańskie mleko i nienawidzić Amerykanów.

Puszki odtrącane moimi stopami toczą się z głuchym brzękiem po chodniku. Hałas przyciąga wzrok kilkunastu par czujnych oczu. Dzieciaki patrzą na mnie z wraków samochodów stojących wzdłuż ulicy. Zaczynają coś wrzeszczeć, jest niedobrze – ogarnia mnie strach.
Arabskie dzieci to najbardziej okrutne drapieżniki Berlina. Zasadzki innych malców to raczej zabawa. Te naprawdę mogą zabić. Zawsze napadają całą gromadą i nie wolno wtedy się bronić, bo natychmiast zatłuką cię w świętym gniewie ich rodzice. Można tylko uciekać. Przyspieszam kroku, lecz wiem, że nie mogę biec – to na pewno sprowokuje atak. Pocą mi się dłonie. Nie mogę sobie darować, że nie zapytałem staruszki, jak bezpiecznie dojść do ulic, którymi zbieracze wożą swój towar. Słyszę potępieńczy zgrzyt zardzewiałych zamków w drzwiach wraków. Nie oglądam się za siebie, idę jeszcze szybciej, rozglądając się za drogą ucieczki. Wrzask z tyłu nabiera mocy, przeradza się w hasło do ataku. Już prawie zrywam się do biegu, kiedy z bocznej bramy wytacza się wóz ciągnięty przez chudego, sparszywiałego konia. Zwierzę wzięło zbyt wielki rozpęd i teraz nie może wyhamować, żeby wejść w zakręt. Wóz zarzuca tyłem, coś z rezonującym łoskotem spada na ulicę. Koń tłucze kopytami po śliskim asfalcie, roztrącając puszki. Na wozie z piramidą mebli, pralek i lodówek stoi w rozkroku wymachujący batem Arab. Co chwila rzemień ze świstem spada na koński grzbiet oraz ściągnięty lejcami do tyłu kark. Koń siada bezradnie na zadzie, krzycząc ludzkim głosem z pyskiem rozdartym wędzidłem. Wściekły Arab tłucze batem już zupełnie na oślep. Dobiegam do konia i łapię za wędzidło przy jego chrapach. Miota się jeszcze bardziej. Jest ślepy od mojej strony i oszołomiony bólem, rzuca łbem jak oszalały. Na szczęście udaje mi się poklepać go kilka razy po mokrej grzywie oraz pod żuchwą. Staram się mówić do zwierzaka spokojnym głosem, dając jednocześnie woźnicy znaki, żeby przestał go wreszcie bić. Arab przestaje, miota tylko jakieś przekleństwa. Koń chrapie ciężko, coraz ciszej i ciszej. Nareszcie uspokaja się trochę i usiłuje podnieść się z jezdni. Arab zeskakuje z wozu, z rozmachu uderza go w zapadnięty bok pięścią. Koń z jękiem dźwiga się na tylne nogi, zwieszając łeb. Jakby zastanawiał się, po co właściwie wstał, zamiast skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. Woźnica w brązowym burnusie przygląda mi się przez chwilę. Później dotyka końcem bata mojego ramienia i pokazuje na tył wozu. Otacza nas chmara dzieciaków, jednak on krzyczy na nie groźnie. Zawiedzione, oddalają się na bezpieczną odległość. Zdaje się, że mam na razie ochronę przed straszną gromadką ludzkich piranii.

Za wozem leży na chodniku srebrne aluminiowe pianino. Teraz rozumiem, o co chodzi. Żaden z jego ziomków bez opłaty nie kiwnie nawet palcem, żeby mu pomóc załadować je z powrotem. Patrzą tylko ciekawie z otwartych okien, zwabieni zamieszaniem. Arab stuka końcem bata w pudło instrumentu. Kiwam głową, myśląc, że będzie musiał je przecież gdzieś wyładować. Zabiorę się z nim i w ten sposób wydostanę się bezpiecznie z tej okolicy. Stawiam pianino na podstawę, jest ciężkie niczym pełen skarbiec Alibaby. Nie wiem, jak wtaszczymy je na wóz. Zwłaszcza że woźnica stoi i ani myśli pomóc.

Pokazuję na skrzynię wozu i pianino, facet mamrocząc coś pod nosem włazi na pakę i spuszcza stamtąd długą, szeroką deskę. Mam po niej wepchnąć pianino, a on złapie je na górze. Zapieram się plecami, skrzynia pianina posuwa się centymetr po centymetrze. Arab wydziera się z wozu, ale nawet nie próbuje złapać za pudło. Pot zalewa mi oczy, pcham uparcie, przekręcając się do przodu – jak zwolnię, pianino zjedzie z powrotem na chodnik. Krzyczę do niego, podtrzymując ciężar ostatkiem sił. W końcu chwyta za pudło i wciąga je na skrzynię. Dyszę ciężko niczym jego skatowana chabeta. Kiedy woźnica zeskakuje z wozu, mówię:
– Tetlow, pomogę ci z rozładunkiem, jeśli jedziesz w tamtą stronę. Rozumiesz, na Tetlow, tam, gdzie wysypisko – powtarzam, pokazując ręką kierunek.
Człowiek mruczy coś, wydaje mi się, że się zgadza. Czekam, aż wdrapie się na kozioł. Chcę wgramolić się za nim. Chwytam za dwa żelazne uchwyty, stawiam stopę na piaście koła, drugą na drewnianym stopniu przy burcie wozu. Podciągam się i widzę, jak na moją stopę na stopniu spada ciężki stalowy klucz. Widok jest tak szokujący i niespodziewany, że rejestruję to – ale nie czuję żadnego bólu. Wiszę jeszcze przez sekundę, dopóki dłonie nie puszczają uchwytów. Później spadam jak granitowy głaz prosto na plecy.

Dopiero kiedy wygięty grzbiet uderza o twardy chodnik, do mózgu dociera paroksyzm bólu. Teraz gna niczym ognisty promień od palców stopy do biodra, kręgosłupa i dalej. Wiję się po chodniku jak krojona dżdżownica. Dziki, przeszywający spazm odebrał mi nawet głos. Mogę tylko pojękiwać skargą skrzywdzonego zwierzęcia. Męka trwa piekielną wieczność. Stopniowo zmysły sparaliżowane szokiem zaczynają odbierać dźwięk. Słyszę śmiech, rechot i piski wydobywające się z gardeł dużych i małych. Przez załzawione od cierpienia oczy widzę dzieciaki klepiące się po brzuszkach i udach. Jeden malec wije się nawet po chodniku, naśladując wiernie moje ruchy. Dorośli, którzy nagle pojawili się nie wiadomo skąd, podrygują w dystyngowanej wesołości. Nie widzę tylko twarzy woźnicy, który stał się nagle bohaterem dnia.

Potężny klucz trafił mnie tam, gdzie palce łączą się ze stopą. Gdyby nie gruba skóra trzewików, zmiażdżyłby je na miazgę. Nie mam pewności, czy delikatne kości nie popękały. Próbuję nimi poruszyć. W tej samej chwili czerwona płachta zasłania mi oczy. Przez chwilę leżę nieruchomo czekając, aż przeminie nowy atak bólu. Woźnica tymczasem trzaska z bata i krzycząc coś do ludzi, rusza. Kilka kobiet żegna bohatera, wydając spod grubych zasłon wibrujące dźwięki. Ludzie znowu śmieją się z udanego żartu. Jestem więc jedynym smutnym facetem na całej ulicy. Do potwornego bólu, powracającego co kilka sekund falą pożaru, dołącza wizja pogotowia z niedouczonymi lekarkami, a później aresztowania z kilkuletnią odsiadką. Postanawiam za wszelką cenę wstać z chodnika. Najpierw na czworaka – długo zbieram siły przed kolejnym ruchem. Potem odbijam się gwałtownie obiema dłońmi od chodnika i wracam do pionu. Stoję na jednej nodze, utrzymując równowagę dzięki podskokom. Przetrącona stopa wisi w powietrzu niczym bolesne wahadło. Zaczynam kicać w kierunku odległej o kilka metrów ściany, gdy nagle jakiś rozbawiony gówniarz popycha mnie w plecy. Staję na bezwładnej stopie. Robię kilka kroków i półprzytomny, opieram się twarzą o chropowaty mur. Dyszę ciężko, gapiąc się na wiszący but oraz rosnącą powoli ciemną plamę na spodniach. Zamykam znowu oczy, wdychając zapach wapna z nieczułej ściany. Uciekam stąd do chłodnych, bezpiecznych piwnic domku babci, gdzie chowałem się przed światem każdego upalnego lata. Ale to nie jest schronienie. Tłum gęstnieje, patrzą na mnie setki oczu, szmer rozmów narasta. Jestem jak zając we wnykach. Ten tłum będzie się gapił na moją agonię nawet przez kilka dni. Do chwili, kiedy zabije mnie gangrena albo zgarnie muzułmańska milicja.

Obok uderza w ścianę pusta puszka. Następna odbija się od niej z blaszanym brzękiem. Uświadamiam sobie nagle straszną prawdę. Nie zgarnie mnie milicja i nie zabije gangrena. Nie zdążą. Najpierw puszki, później zgniłe owoce, wreszcie polecą kamienie. Nie dociągnę pod tą ścianą do wieczora... na pewno nie. Widziałem już kamienowanych ludzi. Jeżeli tłumu nie poniosą emocje i oprawcy nie celują zbyt często w głowę, może tylko łamanie kołem sprawia jeszcze większe cierpienie.
Chłopaki, zaraz u was będę. Boję się, ale to tylko jedna chwila i zaraz jestem – staram się opanować. Mam w czaszce płytkę po wypadku na szybowcu. Przeklinałem ją przez całe lata. Przez to świństwo nie mogłem latać na hipersonicznych myśliwcach. Teraz ta płytka jest przepustką do naszej knajpy pod białymi chmurami. Wystarczy, że oprę się na jednej nodze, ugnę ręce w łokciach i uderzę lewą stroną głowy z całej siły w mur. Adieu, bando – nie będziecie mieć zabawy. To ja będę na was patrzył, kiedy zabraknie w końcu darmowego żarcia w całej Europie i zaczniecie polować na siebie. Wtedy przyniosę wam na skrzydłach śnieg, mróz i zarazę. Albo nie. Nie podniosę dla was tyłka ze stołka barowego – pieprzę was!

Uginam łokcie. Jestem spokojny, odchylam do tyłu głowę. Grudki tynku oddalają się jak zapomniane, odległe archipelagi. Biegnie pomiędzy nimi mała czarna mrówka, zbyt zajęta swoimi sprawami, żeby dostrzec moje istnienie. Tylko poczekam, aż przejdzie – niech mała wróci do domu i powie innym o jasnym dniu, jaki widziała na zewnątrz.

Ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Chcesz sobie rozbić łeb? Zaczekaj, i tak niedługo my to zrobimy – mówi po europejsku głos z lekkim tylko akcentem orientu.
Odwracam się. Człowiek ma na sobie śnieżny burnus. Jest wysoki i przystojny, z orlim nosem nad czarną brodą. Patrzy na mnie z dziwnym, jakby cynicznym uśmieszkiem.
– Dlaczego tacy jesteście? Pomagałem wam, wszyscy tu wam pomagali – mówię.
– Jesteś lotnikiem, prawda? Może nas ratowałeś, a może bombardowałeś moje miasto.
Nie odpowiadam, nie mam zamiaru się tłumaczyć.
– To nieważne, nie chcę z tobą rozmawiać, niewierny. Masz przejść do końca ulicy. Jeśli przewrócisz się wcześniej, ja odejdę... to wystarczy. Postawiłem na ciebie dużo pieniędzy. Lecz nie będzie dla mnie wielkim zmartwieniem, jeśli wygra je któryś z moich muzułmańskich braci. Nie życzę ci powodzenia, bo jeśli tam dojdziesz, twoje piekło będzie jeszcze gorsze. Dłużej będziesz tkwił w grzechu. Jesteście obelgą dla prawdziwego Boga. Ruszaj, przeklęty – kończy, pokazując odległe skrzyżowanie dłonią, z której zwiesza się muzułmański różaniec.

Konam z bólu, ale muszę oderwać się od ściany. Przypominam sobie wszystkie historie z wojen światowych, kiedy ludzie z urwanymi stopami parli dalej w ataku na bagnety. Teraz! Odpycham się od ściany, rozchylam ramiona i stawiam stopę na chodniku. Idę, trzymając się płomiennego blasku dnia niczym zdezelowany robot. Szkło, drut kolczasty, ostrze brzytwy... stopa nie potrafi zdefiniować doznań, więc miesza wszystkie bodźce i zmienia w tętniący cierpieniem koktajl. Obok kłębią się dzieci, ale przez dudnienie krwi w uszach nie słyszę ich krzyków.
– Dante, ty egzaltowana cioto. Weź moją nogę, a zobaczysz, czym jest piekło! – mówię czy też myślę na głos.

Po kilkunastu krokach skala bólu została chyba przekroczona. Popadam w odrętwienie. Teraz płonie we mnie coś, co było dla mnie zawsze obce – straszliwa nienawiść do tych ludzi. Gdybym miał ręczny granat, bez wahania cisnąłbym go za siebie, prosto w te roześmiane gęby. Koniec ulicy zbliża się na szczęście z każdym krokiem. Już widzę każdy szczegół na wózku ciągniętym przez białego osła, kłusującego przez skrzyżowanie. Jeszcze dwie ocienione, wionące chłodem bramy i dojdę tam. Tak bardzo chciałbym usiąść na jezdni... tak bardzo. Królestwo za minutę słodkiego bezbolesnego spokoju! Potykam się, tłum krzyczy. Udaje mi się złapać równowagę. Zupełnie nie czuję teraz stopy, jakbym maszerował na starym drewnianym prawidle. Po jęku zawodu domyślam się, jak obstawiali. Bez wątpienia w tym wyścigu jestem fuksem. Może tylko facet w bieli postawił na to, że doczłapię do mety.
– Dojdę, zarobisz swoje pieniądze – mówię na głos.
A później bez fanfar i wstęgi staję chwiejnie na skrzyżowaniu.
– Miałem rację, niewierny. Pomagał ci sam szatan, nie mogło być inaczej. Nie wyjawię ci, psie, swojego imienia. Dam ci imię swojego śmiertelnego wroga. Jest potężny, kiedy je wyjawisz, nikt nie podniesie na ciebie kamienia. Nie możesz dzisiaj zginąć, bo twój szatan zemści się na mnie. Dlatego to robię, wieprzojadzie – pieprzy bez sensu zwycięzca w bieli, wciskając mi do kieszeni kartkę z arabskim gryzmołem.

Wyciągam ją, zwijam w kulkę i rzucam na chodnik.
– Jeśli dopadnie cię mój szatan, to masz duży problem. Twoje męki będą liczne niczym ziarna piasku Sahary. Poza tym to moje rodzinne miasto i nie potrzebuję waszej zgody, żeby po nim chodzić – odpowiadam, nieprzytomny z bólu i wściekłości.
– Naprawdę oślepił cię szatan, jesteś głupcem – stwierdza facet i odchodzi, a za nim cały tłum.
Stoję jeszcze przez chwilę. Potem kuśtykam do rogu ulicy, opieram się plecami o ścianę i patrząc w niebo, odpoczywam. Mój instynkt szuka jakiegoś rozwiązania. Cholera, w tym tempie dojdę na wysypisko za dwa, trzy dni. W dodatku przez torsje po ucieczce z komisji straciłem cały zapas wody. Mam zgruchotaną stopę. Zaraz dopadnie mnie osłabiające pragnienie i jestem w środku wrogiego terytorium. Czuję się tu jak umundurowany esesman z tłustą golonką w łapie pod Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Może ktoś mi jednak pomoże? Poda wodę lub chociaż jakiś kij do podparcia.
Zaczynam rozglądać się za przechodniami. Nie ma ich tu wielu. Ulica w przeciwieństwie do “mlecznej” jest prawie opuszczona. Pewnie dostali nowe przydziały. Przecież wystarczy, że zgłoszą władzom petycję o niedogodnych warunkach życia. Widzę dwie kobiety taszczące na głowach wielkie paki z symbolem Europejskiego Centrum Pomocy – wianuszkiem ludzików trzymających się za ręce. Defiluje przed nimi grubawy facet w czarnym turbanie. Staram się zwrócić ich uwagę, kiwając głową oraz gestykulując. Szybko odwracają ode mnie wzrok. Inni także omijają mnie, przyspieszając kroku i mrucząc coś z gniewem. Pewnie boją się, że szklanka wody dana białasowi wywoła gniew sąsiadów. Ja się nie bałem. Nie wiem, ilu z nich mój olbrzym uratował od głodu i chorób.
– Dobra, nowi obywatele Oświeconej Europy! Dzięki za pomoc! – krzyczę, odrywając się od ściany.

Po kilkudziesięciu krokach, przypominających senny koszmar seryjnego mordercy noworodków, znajduję w końcu kawałek deski. Jest trochę za krótka, ale od biedy może zastąpić laskę. Teraz z dechą marsz jest o wiele łatwiejszy. Nie muszę opierać całego ciężaru ciała na obolałej stopie. Stukam deską o jezdnię, maszerując najszybszym tempem, na jaki mnie stać. Od kiedy pomyślałem o wodzie, pragnienie męczy mnie coraz bardziej. W dodatku stopa szybko puchnie i przestaje mieścić się w bucie. Niedobrze, jeśli kość jest pęknięta, nie przyjmą mnie do pracy. Pozostanie mi żarcie w śmietniku i nadzieja, że zrośnie się bez zakażenia. Nie wrócę jednak prosić Anaka o pomoc. Tyle dla mnie zrobił, mając głęboko gdzieś opinię swojej klienteli o naszej przyjaźni. Nie mogę także narazić Dagny, a tym bardziej zjawić się na lotnisku. Nie wiem, kto jeszcze ze starej paczki tam został – oprócz Steve'a. To świetny lotnik, ale przy tym niezły cykor. Pewnie zaraz wezwałby karetkę, a później dostałby zawału na wiadomość, że ścigają mnie gliny. To wszystko odpada. Jednak niezależnie od tego, co mnie spotka, nie zgłoszę się dobrowolnie na komisariat. Jak doczepią mi do resocu sprawę karną za ucieczkę – czyli przynajmniej cztery lata robót – nie będę musiał udawać świra w parku Zoo. Uśmiechnięty lub smutny Hubert Jugenmann z samolocikiem z papieru, zielonym glutem u nosa i śliną w kącikach ust. Koledzy będą wołać: Patrzcie, ten idiota chciał się odlać i znowu nie rozpiął rozporka – myślę, starając się zapomnieć o kompromitującej plamie na spodniach.

Od niewesołych refleksji odrywa mnie odległy jeszcze dźwięk silnika. Dostrzegam w oddali policyjną budę z zielonym półksiężycem, wyłaniającą się z bocznej wąskiej uliczki. Nie ucieknę daleko na obolałej stopie. Padam błyskawicznie na chodnik, przewracam się na prawy bok z dłonią pod głową. Leżę bez ruchu, upodobniając się do klasycznego zalanego w trupa tubylca. To nam wolno, nawet część przydziału żywności możemy odbierać w wódzie. Możemy upijać się wszędzie. Byle nie w knajpach, gdzie jest tabu – czyli wszystkich – oraz okolicach meczetów, pod groźbą chłosty w szariackim sądzie. Nie widziałem tu meczetu. Mogę więc leżeć choćby do końca kadencji Wielkiej Matki. Buda zbliża się coraz bardziej, podjeżdża do mnie powoli. Słyszę męskie arabskie głosy, nic jednak nie widzę, symulując “białe gały” gościa w delirium. Po chwili z wnętrza patrolowca dobiega głośny śmiech, silnik nabiera obrotów i patrol oddala się. Oddycham z ulgą, moje zmoczone spodnie były dla glin argumentem nie do obalenia. Dały mi zwycięstwo jak poker z ręki. Jeśli nawet zastanawiali się, co tu u diabła robi zachlany autochton, to i tak nie chciało im się dotykać degenerata, żeby go sprawdzić lub zatrzymać. Dla pewności leżę sobie jeszcze na słoneczku, nie kusząc losu. Z muzułmańską milicją nie ma żartów, z aresztowanym białasem mogą właściwie zrobić, co zechcą, zanim przekażą go rządowej policji. Często zdarza się, że nie oddają go wcale. Mija mnie obojętnie kilku przechodniów. Po dziesięciu minutach plażowania koło mojej twarzy pojawia się pierwszy szczur. Stoi pół metra dalej, jego wąsiki drżą czujnie, badając otoczenie. Przestępuje nerwowo na różowych stópkach, wahając się, czy podejść bliżej. Zza jego pleców wyłania się drugi, trzeci podchodzi od strony stopy. Są zdezorientowane, ponieważ nie śmierdzę wódą i nie zalatuję rozkładem, w dodatku mam otwarte przytomne oczy. Nie boję się ich. W porównaniu do tych, jakie widziałem w Indiach, te gryzonie to niegroźne karzełki.

Pierwszy szczur podchodzi bliżej. Ludzkie wargi i nos, kawior i ostrygi szczurzego wykwintnego stołu, to pokusa silniejsza od strachu. Kiedy zwiadowca jest prawie na odległość buziaka, dmucham mu w pysk. Ucieka z piskiem, reszta zamiera w wyczekiwaniu. Małe czy nie, nie chcę mieć takiej maskotki w nogawce. Pora wstać. Wtedy dostrzegam dwu chłopców w burnusach. Byli w gromadzie, która chciała mnie zlinczować. Chowają się za stertą pralek dwieście metrów w głąb ulicy, tam, skąd przyszedłem. Śledzili mnie przez cały czas. Postanawiam nie przejmować się nimi. To tylko dwóch szczeniaków, zwyczajna zabawa w detektywów, nic więcej – tłumaczę sobie.

Idę dalej. Wszędzie piętrzą się wyrzucone przez okna potrzaskane meble, wanny i ścienne telewizory. Wiele domów nosi ślady pożarów, w żadnym nie ma ani jednego całego okna. Porozbijane szyby lśnią niczym diamenty w czarnej oprawie wypalonych mieszkań. I te sterty ogryzionych baranich kości, które leżą dosłownie wszędzie, tworząc barykady grozy. Lśnią wśród nich wygotowane na zupę czaszki owiec i kóz, niczym po uczcie wielkiej armii Hannibala.

Ród nomadów opuścił swoje stare zużyte pastwisko i przeniósł się na nowe tereny. Może do Wiednia lub Berna czy Pragi – kto wie? To bez znaczenia. I tak autochtoni już nie mogą tu powrócić. Autonomia muzułańska nie przewiduje zwrotów. Gdzie raz rządził szariat, niewiernemu nie wolno plugawić powietrza dłużej niż przez siedem dni. A nie widziałem jeszcze takiego, który chciałby w takim miejscu przebywać dłużej niż piętnaście minut.

Pragnienie pali mnie coraz bardziej, ale boję się wejść do opuszczonych mieszkań w poszukiwaniu działającego kranu. Jeżeli ktoś tu został i zobaczy, jak wchodzę bez niczyjej zgody do domu muzułmanina, mogą mi całkiem legalnie odrąbać prawą dłoń.

Po chwili do udręki pragnienia i rwącej stopy dołącza nowy cios. Tabliczki, których nikomu nie chciało się zerwać, są tylko po arabsku. Po starych, z łacińskimi nazwami ulic, pozostały jedynie jaśniejsze plamy na tynku. Serce tłucze mi się z niepokoju – zabłądziłem! Jestem stąd, ale nigdy nie znałem dobrze tej części miasta. Zresztą po ukończeniu szkoły średniej w ogóle rzadko tu bywałem. Studia w Madrycie. Później przez całe lata prowizorka tam, gdzie nowe lotnisko, aż do ślubu. Rodzice żyli od lat w swoim idyllicznym domku pod Golssen. Mieszkali tam, dopóki nie zabrała ich zmutowana ebola, przywleczona z Togo przez wolontariuszy, którym pomagali zbierać odzież dla Afryki. Służby sanitarne zniszczyły chemikaliami domek wraz z ogródkiem. Sprzedałem później działkę z odkażoną ruiną i razem z Agnes zamieszkaliśmy w odległej części stolicy. W tej dzielnicy byłem może dwa razy w życiu, dwadzieścia kilka lat temu. Starając się trzymać kierunek na Tetlow, wchodzę na osiedle z niższą zabudową urozmaiconą pojedynczymi ogrodzonymi willami. Pytanie o drogę nie ma sensu. Jeśli ktoś w ogóle zna tu europejski, i tak nie odpowie. Mogę za to tylko dostać po gębie. Mija mnie właśnie muzułmańska rodzina z Pakistanu, mężczyzna łypie groźnie. Za nim maszerują okręcone szczelnie w bure gałgany jego kobiety. Szybko odwracam głowę. Gdybym patrzył na nie o sekundę za długo, mąż mógłby rzucić się na mnie z nożem. Idąc ze wzrokiem wbitym w parkan, potykam się o krawężnik. Ból ze spuchniętej stopy wbija mi w kręgosłup niczym rozżarzony pręt. Jęczę przez chwilę, znowu ogarnia mnie wściekłość.
– Macho w portkach z kalesonów grubej Berty! Wolałbym przelecieć rolkę papy niż te twoje kociaki – syczę i wtedy przypomina mi się ostatni papieros.
Grzebię nerwowo w kieszeni. O w śmigło! Jest, nawet się nie złamał. Znajduję też kilka zapałek przyklejonych do kartonika z napisem: NIE PIJ MLEKA! ODDAJ SZKLANKĘ MALCOM! Pod hasłem zagłodzone dziecko wyciąga chude rączki. Pocieram zapałką o draskę i nic. Druga bucha smrodliwym dymkiem i to wszystko, na co ją stać. Kolejne zachowują się rozmaicie. Jedne budzą nadzieję zielonym błyskiem, z innych fosfor osypuje się niczym stary tynk. Konam z niepokoju, zostały tylko dwie.
– Mały, kiedy zarobię na wysypisku, kupię u Etiopczyków cały litr. Oddam go do Komitetu. Tylko nie wypij go od razu, bo dostaniesz skrętu kiszek – obiecuję dziecku, z trwogą przykładając ostatni łepek do draski.

Bucha płomieniem! Przypalam papierosa i znowu staję się człowiekiem. Patrzę na niebieską chmurę unoszącą się w ciepłym powietrzu. Niczym dżinn uwolniony z moich płuc, przenika przez dżunglę liści bluszczu pnącego się po parkanie. Lekko kręci mi się w głowie. Uwielbiam palić. Gdyby nie Wielka Matka i szaleństwo świata, pewnie skonałbym na raka w naszej lotniczej klinice w Karlovych Varach. Wszystko jest względne. Nigdy nie wiemy, czy los nas krzywdzi, czy próbuje ratować sposobami, które nas przerażają – dumam, zaciągając się dymem.
W głębi ulicy dostrzegam znowu dwóch chłopców. Mam ogon, nie opuścili mnie. Moją uwagę przykuwa jednak coś innego. Ulicą nadjeżdża żółta ryksza. Gna na złamanie karku, podskakując na dziurach w asfalcie. Kolarz ciśnie pedały, jakby ktoś cygarem przypalał mu tyłek. Teraz widzę, że to mokry od potu biały. Zaciągam się nerwowo papierosem. Kiedy rozpędzona ryksza zbliża się na dziesięć metrów, wychodzę na jezdnię i podnoszę rękę, jakbym chciał zatrzymać taksówkę.
– Kolego, jak na Tetlow? – pytam, wyciągając szyję.
Rykszarz unosi spocone czoło.
– Odpierdol się! – krzyczy zdyszany.
Widzę jeszcze czarną, upierścienioną dłoń jego pasażera uniesioną w niecierpliwym geście i ekspres pokazuje mi swój tył, ozdobiony numerem pojazdu w otoczce napisu: “Baza Cho tay”.
– Dzięki, stary – mówię cicho, dopalając papierosa.
Może przestraszył się tej deski? Trzeba było rzucić ją pod parkan – podpowiada mi z nadzieją wewnętrzny głos. Nie, po prostu był złamanym kutasem – odpowiadam mu, ruszając w dalszą drogę.

Papieros ukoił nerwy, lecz wzmógł pragnienie. W us¬tach czuję gorzki, suchy smak, pieką mnie oczy. Stopa pulsuje jednostajnie, jakby tam przeprowadziło się zażenowane tym wszystkim serce. Muszę jakoś ją ochłodzić, inaczej chyba rozerwie but. Jeżeli go zdejmę, już nie da się go założyć. Będę musiał maszerować w skarpetce, a to jest jeszcze gorsze. Przez chwilę zastanawiam się czy się na nią nie odlać. To sprawdzona metoda. Zresztą i tak śmierdzę uryną. Podejmuję już ekstremalną decyzję, kiedy z dalekiego świata słyszę niewiarygodny okrzyk:
– Wodaaaa! Wodaaa!
Słucham z niedowierzaniem.
– Pieprzona fatamorgana ma płodne dni, więc suka kusi wędrowców – mówię na głos.
Jednak okrzyk nie jest mirażem. Rozbrzmiewa jeszcze raz, głośno i wyraźnie. Następnie ten sam przeciągły ton w innym języku, później jeszcze w innym, dla spragnionego to nieistotne. To hasło jest zrozumiałe dla wszystkich. Jak słowo “matka”, jak ląd dla marynarza po długim rejsie wśród wichrów i burz. Woda! Moja deska postukuje w szalonym rytmie, staram się kuśtykać na pięcie. Wchodzę w ciemny zaułek, zawalony piramidą automatów do gier liczbowych. Po chwili wychodzę na ulicę, której wylot zasłania sterta opon. Za wrakiem spalonego autobusu dostrzegam źródło okrzyku – chłopca.

Jest bardzo drobny. Trudno powiedzieć, ile ma lat, może dziewięć, a może dwanaście? Do pleców ma przytroczoną na grubym powrozie wielką glinianą amforę z miedzianym kranikiem u dołu. Z ucha amfory zwiesza się żelazny łańcuszek z kubkiem. Te amfory świetnie chłodzą wodę, mają jednak wadę – są cholernie ciężkie. Chłopiec jest Europejczykiem. Dlatego wołał po francusku i niemiecku oraz w zniekształconym języku Unii. Ugina się pod ciężarem glinianego naczynia. Na zapadniętej piersi, w koszulce z napisem: “Dywany Alego”, ma drewnianą półeczkę ze skrętami haszyszu lub innego gówna. Chłopiec stoi u wylotu bramy, której strzegą dwa ryczące u jej sklepienia lwy z herbami Luksemburczyków. Z jej wnętrza gapi się na mnie trzech siedzących na piętach facetów w białych burnusach. Nie pytam o cenę, nie pytam o nic. Łapię za kubek i niczym z odwłoku jakiegoś owada, toczę do kubka przezroczysty płyn. Chłodna woda, ożywczy pokarm Matki Ziemi wypełnia moje łapczywe usta. Pierwszy haust rozlewa się po brodzie i marynarce. Krztuszę się. Opanowuję zachłanność i piję teraz powoli, bez pośpiechu.

Rozkosz kończy się na widok odrapanego dna kubka. Muszę mieć jeszcze jeden, by ochłodzić spuchniętą, rozpaloną gorączką stopę. Wyciągam dłoń do kranika. W tej chwili mały odwraca się twarzą do mnie. Zatacza się lekko, gdy wzburzona woda w amforze wytrąca go z równowagi, kołysząc drobnym ciałem na boki.
– Najpierw zapłać – żąda chłopiec.
– Dobrze, masz dwadzieścia centów. Dziesięć za ten i biorę jeszcze jeden kubek – odpowiadam, grzebiąc po kieszeniach.
– Trzydzieści za jeden – pada z bramy w całkiem niezłym europejskim.
To facet w czerwonym zawoju, robi wrażenie szefa interesu. Wysokość kwoty oszałamia mnie. Mam wszystkiego sześćdziesiąt pięć centów, zostanę bez grosza.
– Jak to trzydzieści za jeden? Tyle kosztuje butelka gazowanej mineralnej – odpowiadam zdziwiony.
Dyrektor amfory bawi się różańcem z pestek granatu, cedzi, nie patrząc na mnie:
– A co myślisz, białasie? Wszyscy widzieli, jak pijesz w porządnej firmie. Teraz ten kubek musimy wymienić. Nikt po tobie nie weźmie do ust wody z parszywego kubka.
Jestem wściekły, chociaż od początku spodziewałem się zaczepek.
– Słuchaj, synu pustyni. Tyle to mogła kosztować woda w namiocie twojego dziadka. My tu mamy jej jeszcze sporo, nawet wy nie zdołacie wypić jej całej. Daję trzydzieści za dwa kubki i ani centa więcej – odpowiadam w miarę opanowanym głosem.

Ta riposta chyba wywołała jakiś skutek, chłopak nie protestuje, a oni milczą, kiedy napełniam naczynie. Polewam stopę wodą. Ulga jest natychmiastowa, ból co prawda nie mija zupełnie, ale spada o kilka kresek na mojej skali cierpień. Wyciągam z kieszeni trzy dziesiątki i daję monety chłopcu.
Chcę odejść stąd jak najszybciej. Odwracam się, ale to nie koniec – bałem się tego.
– Ty, biały, zapłać za wodę. Wtedy możesz iść – zatrzymuje mnie głos z bramy.
– O co wam chodzi? Przecież zapłaciłem. Nie pieprzcie mi, że tego nie widzieliście.
– Widziałem, jak dajesz napiwek chłopakowi, a zapłatę przyjmuję ja. I tylko ja – mówi spokojnie facet w zawoju.
Zatyka mnie.
– Słuchaj, nie dałem się oszukać nawet na bazarze w Marakeszu. Więc i ty nie próbuj. Szanuj swoje prawa, synu pustyni. Dostałeś pieniądze, trzydzieści centów – mówię, czując wzbierający strach i gniew.
Jest ich trzech, a ja jestem sam z przetrąconą stopą. Facet w zawoju dźwiga leniwie tyłek z pięt, pozostali podnoszą się także.
– Chłopak jest mój, bo zapłaciłem za niego. Ale ma prawo brać napiwki, żeby się wykupić... to jego forsa. Szanuję swoje prawa, biały obdartusie... masz zapłacić sześćdziesiąt centów i wynoś się stąd – cedzi przez zęby.
To, co słyszę, jest tak niewiarygodne, tak niesłychane, że nie mogę znaleźć słów. Stoję, kiwając się na zdrowej nodze, próbuję złapać oddech. Słowa wzbierają jak mętna, wzburzona woda. Nagle gniew przerywa tamę. Nie panuję nad sobą.
– To niewolnik? Co ty bredzisz, wielbłądzi ryju? Jesteś, kurwa, w Europie! A nie na swojej zapchlonej pustyni... wypieprzajcie stąd ze swoimi prawami. Tu jest cywilizacja, ciemna bando! – krzyczę jak oszalały, wbijając paznokcie w drewno deski.
Następuje coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Beduini ryczą ze śmiechu.
– Chłopiec powinien być w szkole! – wykrzykuję, nie dbając już o to, że mogą mnie zabić. Tylko dolałem paliwa do ognia. Teraz po prostu ich skręca. Berber w zawoju nawet nie przejął się śmiertelną obrazą, klepie się ze śmiechu po udach. Nie jestem dla niego mężczyzną ani w ogóle człowiekiem. Jego kumpel z lewej, okryty chustą w czarną kratę, z trudem kleci zdanie, przerywając i krztusząc się ze śmiechu.
– Biały w śkule, biały w śkule... być świnia w haremie – rozbawia kolegów.
Ten z głębi bramy pokazuje palcem na moje spodnie.
– Patrzcie, tu jest cywilizacja i szcza się w spodnie. Brudne gównojady pieprzą w śmietnikach swoich ojców.
Dalej gada coś po arabsku, chwyta ich nowy atak ryku. Mam na twarzy płomień, przez ciało przebiegają gwałtowne dreszcze.
– Dosyć – szef podnosi do góry rękę.
Milkną w ciągu sekundy. Beduin podchodzi do mnie, zatrzymuje się w przyzwoitej odległość. Mówi, jakby przemawiał do wypełnionego po brzegi wychodka.
– Teraz masz zapłacić sto euro. Jeżeli mi je dasz, za obrazę obetnę ci tylko jęzor. Rozumiesz?
Chłopiec szybkim ruchem nogi wykopuje mi nagle deskę z ręki, ledwo udaje mi się utrzymać równowagę.
– Co tak się gapisz, białasie? Wyciągaj portfel, bo oprócz jęzora za każdą brakującą dziesiątkę obetnę ci jeden palec – cedzi, podchodząc coraz bliżej.

Bez pośpiechu wyciąga z fałd burnusa półmetrowy oksydowany hadżar. To moje ostatnie chwile, to musiało kiedyś w końcu przyjść. Już się nie boję... ogarnia mnie lodowaty spokój. Facet jest dwa metry przede mną, drugi zachodzi mnie od lewej strony. Wszyscy chłopcy w niebie będą się ze mnie nabijać, jeśli dam się zarżnąć Arabom jak baran. Mój umysł przełącza się na polecenia dyktowane przez czysty instynkt. Ramię wypełnia siła, jakby było wspomagane kilkoma innymi. Bez żadnego ostrzeżenia walę jak piorun prosto w uśmiechnięty pysk – z całą mocą strachu, upokorzenia i bólu. Beduin pada bezwładnie jak szmaciana lalka. Leży wyprostowany z hadżarem w ręku. Widzę jego owłosione łydki i szare gacie do kolan. Rzucam się na jego kumpla, który nie próbuje nawet się bronić. Okładam go obiema pięściami jak oszalały, dopóki jego twarz nie zmienia się w krwawą masę. Moja ofiara zaczyna popiskiwać jak przetrącone szczenię, pada na kolana. Chcę go rozszarpać, ale nie mam już sił. Gonię uciekającego na czworaka, dopóki brocząc krwią ze zmasakrowanej twarzy, nie zrywa się do oślepłego biegu.

Wstaję z kolan, ociekając śliną i barbarzyństwem. Ból sprawia mi nieskończoną rozkosz.
Pozbawiony resztek człowieczeństwa, pragnę jednego: rozerwać gardło ostatniemu gnojowi. Berber w bramie wywraca oczy niczym bezgłośny cień rodem z niemego kina. Przywarł rozwartymi ramionami do muru, jakby chciał wtopić się w cegły. Siny od szoku, bełkoce coś, jakby zobaczył pustynnego dżinna zemsty.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.