Póki co jednak czytelnicy dalej śledzą losy Obi-Wana i Anakina. Po odwiedzeniu Kamino, akcja przenosi się na kolejną ze znanych z filmów planet – Naboo. Lub raczej niedaleko niej – na jej księżyc, Ohma-D'un, który mieli zasiedlić... gunganie. O tych z kolei słuch zaginął, a Republika zaczęła podejrzewać, że w całą sprawę muszą być zamieszani Separatyści. Dwóch mistrzów (Kenobi i Glaive) wraz z padawanami zostaje więc wysłanych na miejsce w celu oceny sytuacji. Czeka na nich kilka niespodzianek...
Po pięciu kolejnych zeszytach, w które zaangażowany był John Ostrander, nastał czas najwyższy na zmianę scenarzysty. Tym razem za sterami historii zasiadł Haden Blackman i chyba nikomu z tego powodu nie będzie przykro. Początkowo nie wyróżnia się niczym szczególnym – po raz kolejny widzimy Obi-Wana i Anakina, ponownie wracamy na Naboo. Tu Blackman postanowił zagrać odważniej, używając jak silnika swojej opowieści gunganów, ba! wysyłając ich nawet w kosmos, na pobliski księżyc. Po dotarciu nań, bohaterowie trafiają na istne cmentarzysko pobratymców Jar Jara (nie oszukujmy się – tu następuje demoniczny śmiech sporej części, wreszcie usatysfakcjonowanych, fanów) i dalej jest już tylko z górki. Szybko i płynnie wprowadzony do gry zostaje Durge, a następnie Asajj Ventress, powodując ogólne zamieszanie i ostrą potyczkę pomiędzy bohaterami.
Obok dynamicznej akcji autorzy postanowili rozwinąć nieco wprowadzone do serii postaci. Postanowiono od razu skorzystać z najnowszego "nabytku" komiksów Republic, wprowadzonych w The Battle of Kamino ARC-trooperów. Jedna z takich jednostek została dołączona do misji na Ohma-D'un, szybko rozwijając z Obi-Wanem więź opartą na wzajemnym szacunku wojowników. Głębsza relacja zachodzi również pomiędzy wspomnianym A-17, a Anakinem, który chce nadać mu imię, uznając go tym samym za coś więcej, niż głosi obiegowa opinia o seryjnie produkowanych klonach. Sam Anakin również jest tu czymś więcej niż papierowym dwuwymiarowym padawanem – wewnętrzny konflikt, powodowany wyborem między uczuciami a obowiązkiem, rośnie w nim tak naprawdę już od poprzedniego zeszytu. W tym kontekście ciekawy jest również zabieg rozpoczynający oba zeszyty monologami Skywalkera w formie listu do Padmé. The New Face of War nie pozostaje również bez kilku humorystycznych wstawek ("You should be dead. Wear a helmet next time."), które sprawiają, że komiks czyta się lżej.
Tomás Giorello stanął na wysokości zadania przy tworzeniu oprawy graficznej The New Face of War. Rysunki co prawda nie epatują starannością wykonania w takim stopniu, jak prace Jan Duursemy, jednak są estetyczne i bardzo dobrze wspomagają całość historii. Mimo niedociągnięć na niektórych planszach, Giorello zagwarantował mroczny klimat, oraz ekspresywnych bohaterów – wielkość i siła tchną z postaci Durge'a, tajemniczość zaś z Asajj Ventress.
Póki co dostaliśmy kilka przecinek przez Wojny Klonów. Szczerze powiedziawszy przydałby się teraz jakiś dłuższy wątek, który zacząłby łączyć fabuły kolejnych komiksów w większą i spójną całość. Jest na to nadzieja, jako że zapowiedź kolejnego zeszytu to znów Haden Blackman i znów pojedynek Obi-Wana Kenobiego z Asajj Ventress.