» Artykuły » Inne artykuły » Redaktorzy oceniają - kwiecień 2013

Redaktorzy oceniają - kwiecień 2013

Redaktorzy oceniają - kwiecień 2013
W okresie od 1 do 30 kwietnia 2013 roku w Dziale Książkowym opublikowane zostały 22 recenzje, których średnia ocen wyniosła 7,00.

Czytać:




"Gilbert Norrell uważa siebie za jedynego żyjącego angielskiego maga i czuje się zobowiązany, żeby poinformować o tym wszystkich mieszkańców Zjednoczonego Królestwa. Dlatego też bez najmniejszych skrupułów rozpędza podających się za adeptów tajemnej sztuki dżentelmenów z Yorku – przy pomocy spektakularnego zaklęcia udowadnia im, że magia nie zginęła, a jej zgłębianie nie jest jednoznaczne z nudną nauką historii. Pan Norrell, pomimo swego ponuractwa, szybko staje się przyjacielem ministrów i lordów, którzy dostrzegają potencjał jego sztuki. Jego pozycja wydaje się pewna, dopóki w Londynie nie pojawia się Jonathan Strange – młody, pogodny i sympatyczny mężczyzna, który szybko daje dowody ogromnej mocy. Dwóch czarodziejów wyznacza sobie wyjątkowo ważne zadanie – mają zamiar wskrzesić angielską magię. Zaraz po tym, jak pomogą pokonać Napoleona, oczywiście.

Jonathan Strange i pan Norrell to książka, która sprawia wrażenie całkowicie, absolutnie przemyślanej. W tej wielkiej historii nie ma miejsca na przypadek, nie ma miejsca na chaos. Tę zegarmistrzowską precyzję Susanny Clarke można dostrzec w powoli rozwijającej się fabule. Kiedy czytelnik oswoi się z gburowatą postacią Norrella i jej dziwactwami oraz zacznie dostrzegać pierwsze tajemnice wykreowanego przez pisarkę świata, ta odwraca jego uwagę przez nagłe pojawienie się Strange'a. Szybko okazuje się, że to jeden z ulubionych chwytów Clarke: uwielbia podsuwać odbiorcy rozwiązania drobnych zagadek, kiedy ten jednak próbuje podążyć za nitką do kłębka, natychmiast pojawia się kluczowy zwrot akcji. Tak dzieje się pod koniec części drugiej, Jonathana Strange'a, a w tomie trzecim, Johnie Uskglassie, staje się wręcz normą.

Pewien intelektualny chłód, spokojne podejście do historii opowiedzianej przez Clarke, pozwoli czytelnikowi dostrzec szczegóły jej dzieła, które w innym wypadku mogłyby pozostać niezauważone. A to byłaby niepowetowana strata, gdyż, śmiem twierdzić, to one stanowią najważniejszą treść Jonathana Strange'a i pana Norrella. Głównym tematem powieści są rzeczy przeoczane, umykające, pozornie nieważne. Norrell nie potrafi dostrzec perfidii swoich podwładnych, Strange nie zauważa oddalającej się od niego żony, żaden z nich nie widzi wyraźnych oznak magii złośliwego elfa. Dzięki wtłoczeniu tej opowieści z dosyć fundamentalnym przesłaniem w okowy całkowicie skonwencjonalizowanej epoki wiktoriańskiej, autorka uzyskuje zaskakujący kontrast. Bohaterowie, którzy poszukują zespolenia z niesforną, pochodzącą od natury magią, próbują odnaleźć ją w starych księgach.

Początków brytyjskiego dziewiętnastego wieku nie da się opisać nie wpadając w charakterystyczną manierę, której podstawami są wszechobecna i przesadzona uprzejmość (w dialogach) oraz duża szczegółowość opisu. Clarke doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jej język nie jest jednak konwencjonalny, dzięki sporej dawce angielskiego humoru i zdrowego dystansu nabiera on życia, a w niektórych fragmentach staje się wręcz jednym z bohaterów tekstu. Nie można przemilczeć także bardzo obszernych przypisów, które są podstawowym składnikiem warsztatu pisarki. Najczęściej stanowią one wtrącone do głównej osi fabuły krótkie baśnie, doskonale budujące klimat.

Jonathan Strange i pan Norrell to przykład powieści godnej zapamiętania – nietuzinkowej i zupełnie wyjątkowej. Wielka historia wskrzeszenia angielskiej magii przytłacza ogromem, wielością poruszanych wątków, mnogością różnych obliczy; czasami bawi, czasami przeraża, czasami szokuje. I choć potrafi być nużąca, to trudno wyobrazić sobie, żeby ktoś nie uległ jej urokowi – o jego jakość dbają w końcu prawdziwi dżentelmeni, nieprawdaż?"
.

Bartosz 'Zicocu' Szczyżański




"Królestwo Fells stoi na skraju upadku. Rozdarte przez zwalczające się wzajemnie, podzielone historycznymi zaszłościami i sprzecznymi interesami stronnictwa, z młodą, otoczoną przez skaczących sobie do gardeł doradców królową i osłabioną armią, musi stawić czoło zarówno zagrożeniom zewnętrznym, jak i tym czyhającym wewnątrz jego granic. Wszystko wskazuje na to, że jeśli czarownicy, mieszkańcy dolin oraz klany nie połączą sił, państwo upadnie.

Wiele historii, zwłaszcza fantasy, jest opartych na motywie nadchodzącej zagłady, jednak w Karmazynowej Koronie oddano go w sposób godny uznania. Podczas lektury czuć, że zagrożenie jest niemalże namacalne, gotowe spaść na głowy bohaterów w najmniej spodziewanym momencie. Że każdy spiskuje tutaj przeciwko wszystkim innym, prowadzi sekretne przygotowania, ma własne cele i metody na ich osiągnięcie. Świetnie poprowadzona intryga polityczno-społeczna z poprzedniego tomu została tutaj rozwinięta w sposób, który jednocześnie zaskakiwał (patrz chociażby motyw morderstw w Fellsmarchu, których wyjaśnienie jest jednym z ciekawszych zwrotów akcji w serii) i przykuwał do lektury, a zarazem tworzył fundament dla ewentualnego ciągu dalszego. Gdyby autorka zdecydowała się na nowy cykl, królestwo Fells dostarczyłoby jej dostatecznie dużo dobrego materiału.

Nieco gorzej prezentuje się akcja. Owszem, pędzi wartko przed siebie, praktycznie co rozdział dzieje się coś interesującego i zaskakującego, a sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, jednak nieco zbyt często pojawia się tu rozwiązanie typu deus ex machina. Także bohaterom niejednokrotnie zdarzyło się nagle wyciągnąć zza pazuchy przedmiot bądź informację, które natychmiast rozwiązywały dany problem. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby autorka wcześniej zasygnalizowała, że postać trzyma jakiegoś asa w rękawie. W czasie lektury natrafić można również na kilka niedopatrzeń w stylu: "Czym żywią się potwory od setek lat zamieszkujące starożytne, niemal nieodwiedzane grobowce?", gdzie przez brak szerszych wyjaśnień autorka skazuje czytelnika na gdybanie.

Od strony technicznej i językowej książce nie można wiele zarzucić. Duże, wyraźne litery układają się w poprawne gramatycznie zdania. Jedynie od czasu do czasu te ostatnie są nieco zbyt suche, wręcz szkolne, by już po chwili brzmieć zdecydowanie lepiej. Sprawia to wrażenie, jakby autorka pisała niektóre fragmenty w gorszej kondycji, potem robiła sobie przerwę i wracała do lepszego stylu, który uczynił z drugiego tomu tak pasjonującą lekturę. Choć można też się zastanawiać, czy to przypadkiem tłumaczka nie miała miejscami problemów z przekładem.

Podsumowując (bo cóż to za recenzja bez słowa "podsumowując!"): czytelnikom cyklu nie muszę polecać tej książki, pewnie już dawno mają ją na półce. Jeśli zaś ktoś dotąd nie miał z twórczością Chimy wiele wspólnego, to powinien dać jej szansę. Król demon był lekturą średnią, ale z każdym kolejnym tomem warsztat autorki oraz prezentowane przez nią pomysły ulegały poprawie, by osiągnąć szczyt przy okazji Karmazynowej korony. Dla fanów odrobinę sztampowego, ale wartościowego fantasy – pozycja obowiązkowa"
.

Łukasz 'Salantor' Pilarski




"M. John Harrison pisze w sposób szczególny. Światło opowiedziało nam trzy historie rozgrywające się w rożnych okresach czasu i mające rożnych bohaterów. Trakt Kefahuchiego, anormalność jego wytworów i małość bohaterów wobec nieodgadnionych mechanizmów nim rządzących były motywami przewodnimi. W kontynuacji Światła, Nova Swing, pisarz zastosował podobny zabieg: w obu utworach pozornie niezwiązane ze sobą wątki z teraźniejszości i dalekiej przyszłości splatają się powoli w jeden. Nie oznacza to jednak, że ubywa zagadek i pytań – wręcz przeciwnie. Poprzez każdy zamknięty rozdział i zakończenia obydwu powieści Harrison wskazuje na nieuchronną tajemniczość i niezrozumiałość wszechświata. W Pustej Przestrzeni, trzeciej powieści osadzonej w tym uniwersum, czyni to z mistrzowskim wręcz kunsztem.

Język M. Johna Harrisona prezentuje niezwykle wysoki poziom – dawno nie zdarzyło mi się czytać tak doskonale napisanego utworu. Jest jednak specyficzny i być może nie przypadnie do gustu tym, którzy preferują raczej prostotę. Sporo w nim eklektyzmu, przeplatania poetyckich opisów z twardymi, naukowymi, wręcz bezdusznymi terminami. Technobełkot jest jednak dozowany z pewnym wyczuciem. Często zarzuca się fantastyce naukowej, szczególnie tej, która pełna jest zrealizowanych marzeń transhumanistów, że stosowane w narracji naukowe terminy są używane na siłę i nie wnoszą żadnych wartości do samego tekstu. W Pustej Przestrzeni rola trudnej terminologii jest dobrze przemyślana. Tam, gdzie wkracza nauka, także ta fikcyjna lub niezrozumiała, znika człowiek, przestając mieć rację bytu. Gdy M. John Harrison sięga po mechanikę kwantową albo inżynierię genetyczną, bohaterowie są celowo dehumanizowani, stają się tylko przedmiotami i opisuje się ich niemal jak przedmioty. Podkreśla to małość postaci względem zdarzeń, których są świadkami.

Autor jest daleki od zachwycania się futurystycznymi wizjami – skupia się przede wszystkim na ludziach, ich subiektywnym postrzeganiu rzeczywistości i zagubieniu w świecie. Gdy jednak już z rzadka sięga po widowiskowość, robi to z zapierającym dech w piersiach rozmachem (warto tu choćby przywołać sceny walki kosmicznej, w której jeden z okrętów dosłownie przebija na wylot całą zamieszkałą planetę).

Czy warto przeczytać Pustą Przestrzeń? Jeśli podobały wam się Światło i Nova Swing – tak. Jeśli wyłącznie Światło, a nie Nova Swing – tym bardziej. Nie zalecam jednak zabierania się do lektury, jeśli wcześniej nie pozna się obu poprzednich części. Pusta Przestrzeń to książka inspirująca, skłaniająca do refleksji, szczególnie dla tych, którzy spoglądają w przyszłość z entuzjazmem. Może okazać się dla nich kubłem zimnej wody. Pokazuje obcość inaczej niż powieści Lema czy Wattsa, zaskakująco świeżo. Prawdziwa uczta dla wyobraźni"
.

Bartosz 'Aravial Nalambar' Dawidowski


Unikać:




"Typowo amerykańskie kino akcji ma pewien urok. Jeśli ma się ochotę na odrobinę rozrywki oraz odpowiednie nastawienie, dobrze zrealizowany obraz pełen eksplozji, pościgów, scen walki i tanich sentencji nie musi odrzucać. W przypadku literatury nie jest jednak tak prosto. Tu nie ma eksplozji, które odciągnęłyby uwagę od nielogiczności i absurdów. Filmowe sztuczki tu nie wystarczą, a z filmu akcji klasy B zrobi się literatura bez klasy. Doskonale strasznym przykładem na to jest Brainman autorstwa Dominika W. Rettingera.

Początek nie zwiastuje aż takiej katastrofy. Inteligentny, zdobywający stypendia naukowe student biologii, Nick Gowin, zakochuje się nagle i niezwykle intensywnie w Susan, blond piękności o niezbyt miłym usposobieniu i jeszcze gorszym partnerze. John Clondike to gwiazda uniwersyteckiej drużyny futbolu amerykańskiego, a jednocześnie osobnik bogaty i arogancki. We wszystko wmieszana jest jeszcze Rosa, niepokorna "kumpela" wzdychająca po cichu do Nicka. W pewnym momencie dochodzi do starcia, które staje się punktem zwrotnym nie tylko dla nich, ale i całej Ziemi. Kosmiczny zbieg okoliczności sprawia bowiem, że w tym samym miejscu pojawiają się mieszkańcy wojujących ze sobą planet O i Zet. Obdarzeni niezwykłymi mocami Nick i Jack początkowo nie wchodzą sobie w drogę, lecz konfrontacja jest nieunikniona.

Aby nie było zbyt prosto, historia przedstawiana jest przez profesora z planety O, który opowiada ją swoim studentom. Zabieg ten miał zapewne ułatwić autorowi prezentowanie informacji o kosmicznym konflikcie pomiędzy lubującymi pokój mieszkańcami jego planety a żądnymi władzy podwładnymi czterech Brainmanów z planety Zet. Na pierwszy plan wysuwają się jednak satyryczne zamiłowania rzeczonego profesora, który krytykuje rozlegle i mało oryginalnie ziemski ustrój z jego nierównościami i słabościami. Jak na geniusza, oryginalności w tym niewiele. Naigrawa się także z samych ludzi i ich skłonności do oddawania się emocjom (szaleńcze zakochanie Nicka nadaje się do tego aż nazbyt dobrze). Satyra tu przybiera formy groteskowe lub jest prezentowana z gracją cepa. Jedynymi ostojami znośnego humoru są rodzice Nicka i ich zabawne komentarze dotyczące rodzicielstwa. To jednak zdecydowanie zbyt mało.

Komiczne jest natomiast propagowanie przez tę niezwykle inteligentną rasę pseudonaukowego mitu o tym, że ludzie wykorzystują jedynie niewielką część swojego mózgu. Dziwne jest także to, że w konflikcie nie wykorzystują swych krystalicznych ciał zdolnych ponoć do podróży w czasie i przestrzeni. Nielogiczności i absurdy nie są rzadkością także w przypadku "ziemskiej" części fabuły. Od włazów wentylacyjnych, które pozwalają dostać się na supernowoczesną łódź podwodną, przez wybuch nuklearny w rowie oceanicznym, który nie robi wielkiej szkody okrętowi znajdującemu się w tym samym rowie, aż po dźwiękową broń, które nie radzi sobie ze szkłem, oraz odpornych na techniki manipulacji mieszkańców Harlemu. Mamy nawet zmartwychwstanie.

Bainman to powieść słaba pod większością względów. Całkiem niezły pomysł oraz przebłyski w postaci humorystycznych sytuacji i dość dobrego zwieńczenia fabuły toną w odmętach absurdów i schematów. Jedno z głównych założeń fabuły to stek pseudonaukowych bzdur, co w przypadku powieści przynależącej do gatunku science fiction jest niedopuszczalne. Lekturę książki Dominika W. Rettingera można polecić wyłącznie osobom, które chcą się przekonać, czy rzeczywiście jest aż tak źle."


Jakub 'Qbuś' Nowak
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.