» Artykuły » Inne artykuły » Redaktorzy oceniają - czerwiec 2013

Redaktorzy oceniają - czerwiec 2013

Redaktorzy oceniają - czerwiec 2013
W okresie od 1 do 30 czerwca 2013 roku w Dziale Książkowym opublikowano 20 recenzji, których średnia ocen wyniosła 6,45.

Czytać:




"W Lunapolis nie ma nic ważniejszego niż sztuka. Artystami są tu wszyscy: nie tylko poeci, malarze, śpiewacy, tancerze czy architekci, ale także sprzedawcy, naukowcy, kucharze oraz... złodzieje i mordercy. Wszystko to spowodowane jest swego rodzaju odgórnymi dyspozycjami – nad miastem czuwają potężni Przedksiężycowi, którzy obiecali jego mieszkańcom tajemnicze Przebudzenie, zastrzegli jednak, że dostąpią go tylko nieliczni, wybrani spośród ludności całego globu. Ci, którzy odpadli w wyniku wyścigu do doskonałości, eliminowani są podczas następujących co jakiś czas Skoków – w ich wyniku trafiają do światów z przeszłości niszczonych przez szalejącą entropię. W końcu pojawia się ktoś, kto tej brutalnej rzeczywistości nie akceptuje i postanawia rzucić Przedksiężycowym wyzwanie.

Wystarczy przyjrzeć się powyższemu akapitowi nieco bliżej, aby dostrzec, że niewiele ma on wspólnego ze streszczeniem fabuły Przedksiężycowych – to raczej opis uniwersum, w którym Anna Kańtoch tekst osadziła. Podczas dyskusji o tej powieści trzeba zwrócić jednak uwagę na jeden niezwykle ważny fakt – w jego kontekście fabuła i świat oznaczają dokładnie to samo. Lunapolis jest niezwykle bogate, a najważniejszą – choć nienazwaną wprost – aktywnością bohaterów tekstu jest jego odkrywanie. Dlatego też odwiedzają nieprzerwanie poruszającą się restaurację, podróżują mechanicznym ptakiem, przy pomocy czasowej windy [q]zjeżdżają"
do pozostawionych w przeszłości pobratymców i wybierają się na wycieczkę po potężnym Archiwum. Wątek anarchistycznej działalności młodego malarza Finnena, szarej, niepasującej do barwnej rzeczywistości Kairy oraz ich przyjaciół długo jest przez Kańtoch zaniedbywany i staje się ciekawy dopiero w tomie drugim, ale trudno uznać ten fakt za wielką wadę Przedksiężycowych. Książka, dzięki nieokiełznanej wyobraźni autorki jest kolażem głęboko zapadających w pamięć scen – a że składa się z krótkich, dynamicznych rozdziałów, to jej lektura jest wręcz uzależniająca. Intensywność literackich przeżyć spada mniej więcej w połowie drugiej części, co spowodowane jest stopniowym rozszerzaniem narracji (coraz więcej miejsca Kańtoch poświęca dwóm pobocznym wątkom opowieści) i nieco rozczarowuje, ale bogactwo Lunapolis i tak jest olbrzymią zaletą Przedksiężycowych. Jeżeli lubicie Dobrze Skonstruowane Miasto Jeffreya Forda, to będziecie tekstem urzeczeni.

Warto spojrzeć na świat powieści jako na pewien zestaw idei, nie tylko tych związanych z wielką wyobraźnią pisarki, ale także filozoficznych czy socjologicznych. Społeczeństwo Lunapolis jest wspólnotą zdegenerowaną w sposób paradoksalny – do jego zepsucia doprowadziło pragnienie doskonałości. Całkowite zautomatyzowanie przemysłu miało dać ludziom czas na rozwijanie pasji. Okazało się jednak, iż człowiek zostawiony sam sobie może zapomnieć o jakichkolwiek wartościach. Stąd taplający się w zepsuciu młodzi, których duszoinżynierowie uczynili pięknymi, zdrowymi i silnymi, stąd rozmiłowani w zbrodni art-złodzieje i art-mordercy. Początkowo gdzieś na obrzeżach całej opowieści, zaś w późniejszych rozdziałach już całkiem wprost Kańtoch opisuje spektakularny upadek tej sztucznej konstrukcji. Przedksiężycowi to nie tylko poczynania grupy śmiałków oburzonych obrazem zastanej rzeczywistości – to także opis zapadającego się pod własnym ciężarem gmachu, którego fundamentem jest źle rozumiana wolność.

Przedksiężycowi to powieść, którą każdy szanujący się fan polskiej fantastyki powinien znać. Drugi tom, choć nie tak ekscytujący jak pierwszy, udowadnia, że Anna Kańtoch jest dziś jedną z najlepszych i najciekawszych rodzimych twórców literatury. Jeżeli jeszcze nie znacie jej prozy, koniecznie przeczytajcie Przedksiężycowych – to doskonała okazja do nadrobienia poważnych zaległości.[/q]

Bartosz 'Zicocu' Szczyżański





"Oddział Cartwright na New Quebec walczy, bo nie ma innego wyboru. Ostatni żołnierze Unii pozostawieni na Bagnie starają się jak najbardziej zaszkodzić potężnym wrogom. Przez długi czas wyglądało na to, że armia o nich zapomniała. Jednak kiedy dochodzi do niespodziewanego kontaktu ze Sztuczną Inteligencją, władze Unii błyskawicznie przypominają sobie o ledwo żywych partyzantach. I choć ci liczą na zasłużony odpoczynek, nie zaznają nawet chwili wytchnienia – żołnierskie obowiązki wzywają.

Punkt cięcia to space opera niemal doskonała. Michał Cholewa zaczyna opowieść spokojnie, ale szybko przechodzi do potężnego uderzenia. I choć nie jest to może trzęsienie ziemi w stylu Hitchcocka, to później napięcie ani przez chwilę nie spada. W powieści jest wszystko, czego miłośnik militarnej fantastyki naukowej może oczekiwać: wielkie kosmiczne bitwy i partyzanckie potyczki, polityczne tarcia na szczytach władzy i wywiadowcze finty. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że Cholewa bezustannie zaskakuje czytelnika – kiedy ten jest już pewien, że przejrzał na wylot zamiary pisarza, autor serwuje mu kolejny zwrot akcji. Tak naprawdę do końca dokładnie nie wiadomo, o co w tych wszystkich potyczkach chodzi. Na szczęście Punkt cięcia nie irytuje, a bawi. Finał przynosi natomiast olbrzymią satysfakcję i zdecydowanie zaostrza apetyt na kolejny tom cyklu.

W poprzedniej recenzji narzekałem na kreację postaci – ta poprawiła się zdecydowanie. Marcin Wierzbiński nie jest już miałkim, nudnym żołnierzem, który zbyt wiele czasu spędzał na rozmyślaniach, a zbyt mało na działaniu. Stał się twardszy, ciekawszy, bardziej zadziorny, a akcja ratowania Niemi, której się podjął, to nie tylko doskonale zaplanowana i napisana scena, ale także widoczny symbol zmian zaszłych w protagoniście. Brisbane, tak intrygujący w Gambicie, pozostaje jedną z najbardziej zagadkowych postaci całego cyklu. Tym, co stanowi istotną różnicę w porównaniu do tomu pierwszego, jest zdecydowanie ciekawszy drugi plan. Sokole Oko, Wunderwaffe i Niemi stają się bohaterami z krwi i kości, z którymi czytelnik naprawdę się zżywa. A że do tego wszystkiego dochodzą jeszcze poddani Imperium z admirałem Liao Tzu na czele? Naprawdę trudno mieć wobec Cholewy zarzuty związane z dramatis personae.

Punkt cięcia to świetny tekst. Szalone tempo i liczne zwroty akcji sprawiają, że od lektury zwyczajnie nie da się oderwać, a kolejny podstępy autora czynią z powieści wielką zagadkę, której rozwiązania wygląda się z wielką niecierpliwością. Jeżeli poszukujecie literatury bezlitośnie mordującej czas, to najnowszy tekst Michała Cholewy będzie idealnym wyborem. Polecam!"


Bartosz 'Zicocu' Szczyżański





"Joyland to, w porównaniu do ostatnich powieści Kinga, takich jak Pod kopułą czy Dallas '63 powieść dość krótka, mająca ledwie 336 stron. Odczuwalne okazuje się to pod koniec historii – autor po mistrzowsku i w swoim stylu snuje opowieść, dokładając kolejne cegiełki i rozbudowując tło, po czym okazuje się, że czytelnik ma za sobą dwie trzecie książki, a zagadka, stanowiąca w domyśle clue całości, stoi w miejscu. W tym momencie, nagle, pojawia się zwrot akcji, natomiast intryga, dotycząca poszukiwania mordercy z pewnym duchem w tle, nabiera tempa aż do udramatyzowanego finału. Podobnie sprawa wygląda z przewijającym się wątkiem fantastycznym – jest zasygnalizowany na początku i później znika, by pojawiać się raz na kilkadziesiąt stron i przypominać czytelnikowi, że jakiś wątek nadnaturalny w tej powieści się pojawia. Trudno powiedzieć czy to wada, bo w niczym nie ujmuje to opowieści, a dostarcza autorowi wygodnego wytłumaczenia kilku wydarzeń, które w innym wypadku mogłyby wypaść "nierealistycznie". Tylko czy to wystarczające uzasadnienie dla stosowania fantastyki? Po lekturze całości przez chwilę zastanawiałem się, jak Joyland wypadłby bez tego wątku, gdyby King całość musiał skleić wyłącznie mainstreamowo – i wydaje mi się, że powieść niewiele lub nic by na tym nie straciła, a czytelnik nie miałby wrażenia, że fantastyka jest tutaj dołożona nieco na doczepkę.

Jednak te gdybania nie mają nic do rzeczy, kiedy przechodzi się do tego co Kingowi wychodzi najlepiej: tworzenia opowieści oraz obudowania jej świetnym tłem. Tym razem czytelnik zanurzy się w latach 70. widzianych z perspektywy młodych studentów, próbujących dorobić na studia w wesołym miasteczku – jednym z tych małych, nienależących do wielkich firm, jakich setki znajdowały się ówcześnie w Stanach Zjednoczonych, którego obsługi i slangu (punkt dla tłumacza!) będzie uczył się razem z bohaterami powieści. Autor buduje całość poprzez drobne szczegóły – uwagę o coraz większej popularności telewizyjnych kaznodziejów, wtrącenie o zmieniającym się nastawieniu społecznym do marihuany, czy skrótowy opis codziennego życia pracowników wesołego miasteczka. Udanie wypadają również wątki romantyczne oraz ten dotyczący umierającego dziecka. W pierwszym King, nie popadając w banał, przedstawia uczuciowość młodego człowieka oraz siłę z jaką jest on w stanie przeżywać swoje pierwsze zawody oraz uniesienia miłosne. Jest to przyjemna odmiana po szczątkowych i niewiarygodnych popłuczynach po relacjach, które można znaleźć w wielu romansach. Z kolei ten drugi wątek pokazuje, że King potrafi także wzruszać.

Joyland to w wykonaniu mistrza horroru pierwszorzędna powieść obyczajowa, jak zwykle z pieczołowicie nakreślonym tłem obyczajowym i bohaterami, którzy przykuwają uwagę – tutaj nawet te drugoplanowe postacie wzbudzają w czytelniku emocje. Jednak jest to kolejna książka tego autora, w której wątek fantastyczny, mocno zaakcentowany na początku powieści, później schodzi na dalszy plan i wydaje się wręcz przeszkadzać w budowaniu opowieści. Co nie zmienia faktu, że to świetny utwór Kinga – tylko nie dla fanów szeroko pojętej grozy."


Bartłomiej 'baczko' Łopatka



Unikać:




"Nowojorska fotografka Edie Miller robi zdjęcia w muzeum. Przypadek sprawia, że jest świadkiem morderstwa kustosza i kradzieży starożytnego naszyjnika. Kiedy mordercy zdają sobie sprawę, że pozostawili świadka, życie Edie staje się zagrożone. Pomóc może jej jedynie brytyjski naukowiec, Caedmon Aisquith, który nie tylko zna się na tajemnicach historii, ale także ma za sobą karierę w brytyjskim wywiadzie. Jego wiedza i przeszkolenie przydadzą się parze wielokrotnie, gdyż na jej życie będą nastawać fanatyczni chrześcijanie, dowodzeni przez emerytowanego pułkownika piechoty morskiej, Stanforda J. MacFarlene'a. A stawką w tej grze będzie nie tylko życie pary bohaterów, ale i przyszłość świata.


Powieść Chloe Pavlov nie zaskakuje czytelnika ani razu. Jest jedynie kompilacją starych i mało oryginalnych pomysłów na ciekawą książkę. Skrzyżowanie przygód Indiany Jonesa z twórczością Dana Browna nie jest przecież czymś nowym. Nikogo raczej nie zaskoczy poszukiwanie przez parę bohaterów informacji u starego profesora, zamieszkałego (oczywiście!) w Cambridge. Nikogo ani na chwilę nie zaniepokoi ich częste ocieranie się o niemal pewną śmierć. Jak bowiem na poważnie wziąć kolejne nieprawdopodobne perypetie dwójki bohaterów, serwowane nam przez autorkę? Jest to po prostu niemożliwe, nawet darząc ogromną miłością tego typu literaturę, którą Pavlov stara się naśladować.


Poza nieprzekonywającymi rozwiązaniami fabularnymi, książka nie zachwyca także pod innymi względami. Pasjonaci historycznych zagadek poczują się srodze zawiedzeni słabym rozwinięciem, było nie było, bardzo obiecującego wątku biblijnej Arki Przymierza. Niezależnie od tego, czy ktoś wierzy w jej istnienie, samo przedstawienie różnych koncepcji jej poszukiwania, lub po prostu wymyślenie ciekawych zagadek przeszłości, mogłoby bardzo pomóc. Nic takiego tu jednak nie ma, a proponowane przez Pavlov łamigłówki, które stawia przed bohaterami, są na żałośnie niskim poziomie. Trudno powiedzieć, czy prezentowany w powieści średniowieczny wiersz jest zaczerpnięty z historii literatury angielskiej, czy też nie, ale jego tajemnicza symbolika nie niesie ze sobą żadnych wyzwań. Aluzje są czytelne od razu, a całość wytłumaczenia zwyczajnie banalna. Podobnie ma się sprawa z katedralnym witrażem, gdzie zawarto informacje dotyczące ukrycia artefaktu. Czytelnik może poczuć się dowartościowany, bo wpada na rozwiązanie szybciej niż dwójka bohaterów. I to właściwie jedyny plus.


Jedyną próbą odautorskiego wkładu jest wątek romansowy, rozgrywający się pomiędzy głównymi bohaterami. Niestety, również nieudaną. Nowatorskie wydaje się być jedynie umieszczenie go w książce przygodowej, bo sam składa się ze stereotypów, opisanych w romansach dość bogato. Od pierwszych chwil widać wyraźnie te inspiracje, przy czym są one mocno sztampowe, wyraźnie zapożyczone z najgorszych wzorców tego gatunku. To mężczyzna jest w ciągu rozwoju wydarzeń w powieści tym lepszym, mądrzejszym, wiodącym kobietę za sobą. Pozorna niezależność Edie nijak ma się do jej postawy i przemyśleń na temat towarzysza ucieczki, jakie autorka serwuje nam dość często, próbując owym wątkiem romansowym łatać dziury fabuły i wypełniać wszelkie inne niedostatki swej książki. Niestety, jest ona tak słaba, że nic nie jest w stanie jej pomóc."


Krzysztof Dominik 'daft_count' Mroczko
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.