Rebellion #11-14. Small Victories

Autor: Grzesiek 'SethBahl' Adach

Rebellion #11-14. Small Victories
Jeżeli mam być całkowicie szczery, nie mam bladego pojęcia, dlaczego Rebelia okazała się klapą. Pierwsze dwa wątki serii miały wszystko, czego przez znakomitą większość czasu brakowało Empire, którą zastąpiła: solidną fabułę, estetyczną kreskę, klimat i wiele w przemyślany sposób nakreślonych postaci. Mimo tego, po półrocznej wizycie Rebelii w zamrażarce, zastąpiły ją The Clone Wars, które z kolei ustąpiły miejsca Invasion.

Trzeba jednak przyznać, że fabularnie Drobne zwycięstwa to najsłabsza, bo najbardziej klasyczna z trzech wydanych do tego momentu miniserii. Po salwowaniu się ucieczką do nadprzestrzeni pod koniec My Brother, My Enemy, rebelianci wyskoczyli z niej nieoczekiwanie w 11. zeszycie serii, trafiając przypadkowo na imperialną stację paliw. Czekając w kolejce do "dystrybutora" wraz z licznymi niszczycielami, dowództwo wpada na pomysł zniszczenia stacji: część załogi rebelianckiego statku, będzie musiała oddać życie kreując dywersję, podczas gdy pozostali - w kilka osób - rozprawią się z systemami obrony i tysiącami żołnierzy, pokonując przy tym własny strach i słabości.

W skrócie: biznes, problemy i dylematy, o których czytaliśmy już wielokrotnie, a niewielkim pocieszeniem z punktu widzenia oryginalności jest fakt, że z czasem ciężar napędzania akcji przesuwa się z filmowych herosów na szaraków. Z drugiej strony, trzeba jednak przyznać, że po początkowej czkawce opowieść nabiera tempa, a zainteresowanie rośnie i z każdą stroną coraz trudniej się od niej oderwać. To zadziwiające, ile w oczach czytelnika mogą zwojować ciekawi i jaskrawi bohaterowie, gdyż zainteresowanie na pewno nie wynika z nieszablonowości fabuły – wszystkie zwroty akcji i główne "punkty programu" oraz ostateczny rezultat działań scenarzysty można przewidzieć bez pudła.

Trochę czasu minęło, zanim udało mi się przyzwyczaić do dość chaotycznej i miejscami kulfoniastej kraski Colina Wilsona, lecz należy przyznać mu, iż dobrze oddał atmosferę tak całej wyprawy, jak i jej co groźniejszych momentów. Imponujący jest również rozmach niektórych kadrów – robiących wrażenie bez uciekania się do przytłaczania czytelnika dwustronicowymi obrazkami. Dobrze spisał się też kolorysta, używając feerii barw dla podkreślenia spektakularności bitew kosmicznych, jednocześnie stosując stonowaną gamę kolorów tam, gdzie była bardziej naturalnym rozwiązaniem.

Mnóstwo akcji, sympatyczni bohaterowie, niesympatyczni przeciwnicy w otoczce oklepanej fabuły – "średni" to najlepsze słowo określające Drobne zwycięstwa. Mimo iż komiks ma swoje momenty, można też odnaleźć irytujące zgrzyty w teoretycznie solidnych elementach – jak choćby dialogi, które tu i tam brzmią sztucznie, a nie najwyższych lotów tłumaczenie im nie pomaga.

W efekcie dostajemy komiks, który nie jest słaby, ale równocześnie wymaga czasu i pozytywnego nastawienia czytelnika, by się do niego przekonać. Szkoda, że jedną z jego większych zalet jest fakt, iż w żadnym momencie nie przeszło mi przez myśl, że jest przygrywką do kolejnego odcinka Wektora.