» Literatura » Komiksy » Rebellion #01-05. My Brother, My Enemy

Rebellion #01-05. My Brother, My Enemy


wersja do druku

Kontynuacja serii Empire

Redakcja: Grzesiek 'SethBahl' Adach

Rebellion #01-05. My Brother, My Enemy
Zaopatrzenie Sojuszu Rebeliantów jest w opłakanym stanie, dlatego też Luke Skywalker i Wedge Antilles zmuszeni są przeprowadzić desperacką zasadzkę na imperialny konwój. W międzyczasie strateg Rebelii, Jorin Sol, niedawno uratowany z rąk Imperium przez Skywalkera, powoli powraca do zdrowia na statku flagowym rebelianckiej floty. Okazuje się jednak, że rany Sola, wywołane imperialnym więzieniem i przesłuchaniami, sięgają bardzo głęboko. Kiedy odzyskuje przytomność, braki w zaopatrzeniu szybko stają się najmniejszym ze zmartwień Luke'a. Gdyby tego było mało, kryzys nabiera dla niego wymiaru bardziej osobistego, gdy otrzymuje zakodowaną wiadomość od imperialnego oficera Janeka Sunbera, człowieka, którego znał całe lata temu jako Tanka, swojego bliskiego przyjaciela...

Nazwy w bezkresnym wszechświecie produktów z logiem Star Wars nie zobowiązują. Warto o tym pamiętać, gdy sięga się na przykład po książki Czarny Lord. Narodziny Dartha Vadera i Opowieści z Imperium albo komiksy z cyklu Empire bądź Republic. Myli się bowiem ten, kto sądzi, że w danym tytule zawiera się kwintesencja zawartości; w rzeczywistości rzadko tak bywa. Licząca sobie czterdzieści zeszytów seria Empire wbrew pozorom nie opowiadała o Imperium, lecz przede wszystkim o walce z nim, czyli jak łatwo się można domyślić – o Rebeliantach. Dlaczego o tym mówię? Gdyż odpowiedzialni za dział Star Wars włodarze Dark Horse Comics w pewnym momencie zdecydowali się dać wyraz prawdzie i zmienić nazwę Empire na Rebellion. Czy poszły za tym inne zmiany? Absolutnie nie. Rebellion to nic innego jak bezpośrednia kontynuacja poprzedniego cyklu, o czym dobitnie świadczy pierwsza miniseria My Brother, My Enemy.

Największym problemem dotyczącym tej opowieści jest fakt, że wrzuca nas od razu na głęboką wodę. Owszem, z napisów we wstępie dowiadujemy się mniej więcej "co i jak", ale jeśli ktoś nie zapoznał się wcześniej z ostatnimi zeszytami Empire, będzie miał spore trudności z wejściem w "nową" historię – dzięki temu zabiegowi psychologiczny efekt przemianowania cyklu całkowicie zanika. No dobrze, ale jaka ta historia właściwie jest? Nie ukrywam, że pierwsze trzy części są świetne, inteligentnie "skomponowane" i dają sporo do myślenia. Dzięki dobrze zarysowanym postaciom, zajrzeniu im do głów i niejednoznacznym sposobom postrzegania Imperium i Rebelii przez różne osoby, otrzymujemy coś naprawdę godnego uwagi. Niestety, czwarta i piąta część My Brother, My Enemy zupełnie rujnują opowieść, pogrążając ją w odmętach schematyczności i spłycając wszystkich bohaterów po kolei, może z jednym wyjątkiem. Dość rzec, że na końcu doczekamy się wielkiego happy endu w gwiezdnowojennym stylu, który przynajmniej w tym wypadku mógł – ba, powinien – zostać zarzucony.

Nie cierpię sytuacji, gdy za rysunki w jednej miniserii odpowiadają dwie osoby. Do tej pory nie widziałem żadnego komiksu, w którym takie rozwiązanie przyniosłoby cokolwiek dobrego – i tak jest też tutaj. Na całe szczęście dysproporcja dotyczy tylko jednego numeru (autorstwa Michela Lacombe'a), gdyż większość grafiki stworzył Brandon Badeaux, który, w mojej opinii, jest przedstawicielem klasy średniej wśród rysowników. Jego prace, charakteryzujące się lekkim rozmazem, niczym wybitnym się nie wyróżniają. Z jednej strony wiernie oddają emocje malujące się na twarzach bohaterów, a z drugiej zaś, te same twarze sporządzone są często według jakiegoś schematu; oblicze Luke'a w wielu scenach jest niemalże identyczne obliczu Janeka Sunbera. Dodatkowym problemem jest niemożność rozpoznania w głównych bohaterach pokroju tegoż Luke'a, Lei, czy Wedge'a, postaci znanych z filmów. Da się to jednak przeboleć – bądź co bądź nie tylko Badeaux ma z tym ogromne kłopoty. Podczas czytania komiksu denerwowała mnie jeszcze jedna rzecz. O ile dwa pierwsze zeszyty zostały zaopatrzone w interesującą, bogatą w szczegóły grafikę, o tyle dwa ostatnie były w porównaniu do nich po prostu wybrakowane, pozbawione smaczków i ciekawego tła, jak gdyby artysta musiał pracować w sporym pośpiechu. Wzmacnia to tylko niekorzystne ogólne wrażenie końcówki My Brother, My Enemy.

Postanowiłem poświecić kawałek recenzji omówieniu najgorszego elementu w całej miniserii: kolorom. Barwy są soczyste, acz przybrudzone, i do pewnego stopnia pastelowe. Nie zawsze taka mieszanka jest zła (o czym zaświadczy kolejna miniseria), niemniej w połączeniu z kreską Badeux kolory kłują w oczy i psują klimat, zniechęcając do czytania. Trudno przejść do porządku dziennego nad barwami mocno i nienaturalnie odcinającymi się od tła, szczególnie – i znowu – w dwóch ostatnich numerach My Brother, My Enemy.

Był już najgorszy element, teraz więc czas na najlepszy, a mianowicie klimat. Mimo nie do końca dobrych rysunków i irytującej kolorystyki, praktycznie przez cały czas czujemy, że mamy do czynienia z uniwersum Star Wars. Co ważne, nie tylko tą jego częścią wykreowaną w powiązaniu z Klasyczną Trylogią. Bardzo mi się spodobało, że w komiksie pojawiają się dawne okręty Separatystów, zmodyfikowane przez obie strony konfliktu do własnych celów. Chodzi tu głównie o przemienioną na transporter wojskowy fregatę typu Munificent oraz niszczyciel/lotniskowiec typu Providence ("Niewidzialna Ręka" była jednym z nich) służący Rebelii za okręt flagowy, Rebel One. Miło dostrzec konsekwencję w działaniach twórców komiksów, którzy wprowadzają do Galaktycznej Wojny Domowej okręty z przeszłości, co jest ze wszech miar logiczne w sytuacji doskwierających braków w sprzęcie wojskowym. Kolejnym przyjemnym widokiem są komandosi Rebelii, bardzo mocno stylizowani na ulubieńców Karen Traviss oraz pojawiający się na jednym kadrze, ledwo widoczny w tle, legendarny TIE Defender.

Wielka szkoda, że twórcom My Brother, Me Enemy wystarczyło dobrego materiału tylko na trzy z pięciu komiksów. Cały zespół pracujący nad tą miniserią, w tym rysownik, kolorysta i scenarzysta, znacznie obniżyli swój poziom w dwóch wieńczących akcję zeszytach, co kolejny raz potwierdza przypuszczenia, że w Dark Horse Comics panuje bardzo zły zwyczaj wyznaczania artystom nierealnych terminów. Rezultat jest taki, że gdy chcą go dotrzymać, najzwyczajniej w świecie partaczą swoją robotę. Wydaje mi się wielce nieprzypadkowym, że jednym z najlepszych komiksów Star Wars ostatnich lat jest The Path to Nowhere z cyklu Dark Times, który powstawał przez jedenaście miesięcy. Wracając do tematu – Rebellion być może nie zaczyna się błyskotliwie, ale jest w sumie dość przyzwoitym tworem, szczególnie jeśli przymknie się oko na parę niedoskonałości i jest się wielbicielem ery, kiedy Rebelia toczyła desperackie boje z Imperium Galaktycznym. Ponieważ ja nie zaliczam się do tej grupy szczęśliwców, bardzo mnie cieszy, że w następnej miniserii opuścimy towarzystwo Luke'a i Lei na rzecz bardziej interesujących postaci. Po pewnym czasie naprawdę można mieć dość oglądania twarzy Skywalkera.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Galeria


6.5
Ocena recenzenta
7.5
Ocena użytkowników
Średnia z 2 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie grają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Star Wars: Rebellion Volume 1. My Brother, My Enemy TPB
Scenariusz: Rob Williams
Rysunki: Brandon Badeaux, Michael Lacombe
Wydawca oryginału: Dark Horse Comics
Data wydania oryginału: 7 marca 2007
Liczba stron: 128
Okładka: miękka
Druk: kolorowy
Cena: 14,95 USD



Czytaj również

Rebellion #06-10. The Ahakista Gambit
Oryginalnie o Rebelii i zdradzie
- recenzja
Punisher Max #10
Oko za oko, ząb za ząb
- recenzja
Uncanny X-Force #3: Inny Świat
A było tak dobrze...
- recenzja
Wektor #2
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.