Reamde

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Reamde
Dzień 0

Zamek Hundschüttler
Elphinstone, Kolumbia Brytyjska
Cztery miesiące później

– Wujku? Opowiedz mi o... – Zula zawahała się, spuściła wzrok, zacisnęła zęby i dzielnie pobrnęła dalej: – ... o tej apostrofo...
– Apostrokalipsie – dokończył Richard.
Trochę przy tym okaleczył słowo, które trudno było wypowiedzieć nawet na trzeźwo – a on przecież większość dnia przesiedział w zamkowej gospodzie. Na szczęście ogólny zgiełk maskował jego kłopoty z wymową. Był ostatni znośny tydzień sezonu narciarskiego. Wszystkie pokoje w zamku zostały zarezerwowane i opłacone z ponadrocznym wyprzedzeniem. Zula i Peter mogli tu przyjechać tylko dlatego, że Richard udostępnił im do spania rozkładaną sofę w swoim apartamencie. Wśród gości gospody przeważali ludzie bardzo z siebie zadowoleni, którzy robili stosowny do swojego zadowolenia hałas.
Schloss Hundschüttler był ośrodkiem narciarskim, w którym zamiast wyciągów pracowały ratraki – dieslowskie pojazdy gąsienicowe wywożące gości na trasy. Narciarstwo ratrakowe miało zupełnie inny charakter od popularnego w rejonie Aspen tradycyjnego narciarstwa opartego na nowoczesnych wyciągach i futurystycznych kolejkach linowych. Było również tańsze i mniej efektowne od narciarstwa wspomaganego śmigłowcami, ale prawdziwi narciarscy twardziele uważali je za bardziej satysfakcjonujące. Przy śmigłowcu warunki musiały być idealne, a cała eskapada zaplanowana z wyprzedzeniem; ratrak dopuszczał możliwość improwizacji. Nieco prymitywny, z lekka radziecki styl wypadów przesiąkniętym dieslowskimi oparami ratrakiem odrzucał grono hiperbogatych zwolenników przepychu i helikopterów, składające się w równych częściach z naprawdę rewelacyjnych narciarzy oraz zamożnych półgłówków, których zamarznięte zwłoki zaściełały potem zbocza Everestu.
Te zagadnienia stanowiły dla Richarda i Cheta odległą przeszłość: minęło piętnaście lat, odkąd postanowili zgłębić takie plemienne podziały wśród narciarskich zapaleńców, żeby stworzyć spójny biznesplan dla zamku Hundschüttler. Z ich analizy wziął się styl i wystrój Schlossu, który – gdyby celowali w inny segment rynku – musiałby być bardziej szpanerski i ociekać luksusem. Świadomie postawili na naśladownictwo małych, lokalnych, raczej niewyszukanych ośrodków narciarskich w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie nawet kolejki i wyciągi budowali miejscowi rzemieślnicy, którzy przy okazji byli fanatykami sportu. Hundschüttler celowo nie błyszczał i nie udawał korporacyjnych kurortów, jakich pełno było po południowej stronie granicy; ba, nie przypadłby do gustu nawet większości narciarzy – przez co ci, którzy decydowali się doń przyjechać, tym bardziej go doceniali, bo mieli wrażenie, że przez samą obecność w nim zaliczają się do elity.
W kącie siedziała grupka pięciu lub sześciu wprost absurdalnie wyśmienitych narciarzy – przedstawicieli producentów nart, teraz już pijanych w trupa, ponieważ przez cały dzień szusowali w śnieżnym puchu, rozsypując prochy przyjaciela, który przedawkował ten sam lek, który zabił Michaela Jacksona. Przy innym stoliku siedzieli Rosjanie: mężczyźni po pięćdziesiątce, jeszcze częściowo poubierani w narciarskie kombinezony, w towarzystwie młodych kobiet, które w ogóle nie jeździły na nartach. Młody aktor filmowy, nienależący może do pierwszej ligi, ale cieszący się w ostatnim okresie niezwykłą popularnością, wypoczywał z trojgiem nieco mniej atrakcyjnych znajomych. Przy barze tradycyjna zbieranina przewodników, tubylców i mechaników, zwrócona plecami do gości, oglądała mecz hokejowy z wyciszonym dźwiękiem.
– Apostrokalipsa tak się ma do obecnych zmian w T’Rainie, jak traktat wersalski do drugiej wojny światowej – odparł Richard, celowo przedrzeźniając styl Wikipedii i licząc na to, że Zula z Peterem załapią żart.
Zula okazała uprzejme zainteresowanie, dowcip natomiast całkowicie umknął Peterowi, który od chwili, gdy przed piętnastoma minutami wszedł do baru – ogorzały od wiatru, opalony i zachwycony całodniowym szaleństwem na snowboardzie – nie odrywał wzroku od swojego iPhone’a. Zula – podobnie jak Richard – nie przepadała za nartami, dlatego z wypadu do Elphinstone zrobiła sobie pracowity urlop i po kilka godzin dziennie spędzała w apartamencie podpięta do serwerów Korporacji 9592 bezpośrednim łączem światłowodowym, które Richard, nie bacząc na astronomiczne koszty, kazał przeciągnąć do zamku. Tymczasem Peter okazał się naprawdę ostrym snowboardzistą. Zula twierdziła, że po ro-zjeździe poświęcił masę czasu na poszukiwania w specjalistycznych sklepach desek przystosowanych do jazdy w głębokim puchu, aż w końcu przed dwoma tygodniami wybrał i kupił w Vancouver taką, którą teraz traktował jak stradivariusa; niewiele brakowało, żeby na noc zabierał ją do łóżka. Zula była nawet trochę zazdrosna.
Zaplanowali długi weekend. Wyjechali z Seattle zaraz po tym, gdy Zula wyszła z pracy, i w korkach wspięli się na przełęcz Snoqualmie, skąd większość narciarzy rozjechała się na boki, do ośrodków z wyciągami. W coraz bardziej elitarnym towarzystwie przecięli cały stan w poprzek aż do Spokane, gdzie skręcili na północ, ku granicy, którą przekroczyli godzinę przed północą w Metaline Falls. Przez kolejną przełęcz zjechali do Elphinstone i skręcili w biegnącą na południe wyboistą, kiepsko oznakowaną i krętą górską drogę wspinającą się do zamku. Ten plan podróży wcale nie wydał im się szalony, co kolejny raz uświadomiło Richardowi, że jest już starszym panem. Wiedząc, że do niego jadą, nie odchodził od komputera, nieustannie szacując, którą z niebezpiecznych dróg przemierzają w tym akurat momencie – tak jakby Zula była częścią jego ciała, która samowolnie się oddaliła i wymagała nadzoru. Chyba tak to jest być rodzicem, pomyślał. I choć było to niedorzeczne, wrócił myślami do ro-zjazdu. Gdyby Zuli i Peterowi faktycznie przytrafił się po drodze wypadek, to później, kiedy na ro-zjeździe po wielokroć opowiadano by jego historię, dokładając ją jak cegłę do muru wiedzy rodzinnej, rozmawiano by głównie o Richardzie – co zrobił, kiedy się dowiedział, czy zachował spokój, czy podjął właściwe decyzje, z jaką ulgą Zula powitała go w szpitalu. Morał był z góry wiadomy: rodzina dba o siebie nawet... nie, nie „nawet” – zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych, i składa się z dobrych, mądrych, kompetentnych ludzi.
Liczył się z tym, że będzie musiał ich szukać w śnieżycy, na śliskich i krętych drogach, przymierzał się już nawet do wciągnięcia spodni narciarskich na piżamę, żeby wyjechać na poszukiwania, kiedy przyjechali dokładnie o zapowiedzianej godzinie, drażniąco modnym, kanciastym samochodem Petera – i nagle Richard, zamiast postrzegać ich jako szalone, zbłąkane dzieciaki, zobaczył w nich nadludzi z telefonami wyposażonymi w GPS i Google Maps.
Teraz znów szykowali się do drogi. Peter, który chciał do maksimum wykorzystać czas na stoku, przejeździł całe poniedziałkowe popołudnie i tego samego dnia wieczorem zamierzał wyruszyć z powrotem do Seattle.
Kiedy podszedł do stolika i usiadł obok Zuli, Richard w pierwszej chwili wybaczył mu zaaferowanie iPhone’em, myśląc, że sprawdza prognozy pogody i warunki drogowe. Do czasu, aż Peter zaczął wklepywać wiadomości.
Chłopak przyczepił się do Zuli jak rzep do psiego ogona. Richard cały czas sobie powtarzał, że Zula nie jest głupią dziewczyną i Peter z całą pewnością ma jakieś wyjątkowe cechy, które jednak ze względu na jego nieporadność towarzyską nie rzucają się w oczy.
Zula patrzyła na wuja zza dużych, niezgrabnych okularów, czekając na wyjaśnienie bardziej konkretne niż żart z traktatem wersalskim. Richard wyszczerzył zęby w uśmiechu i rozparł się w obszernym skórzanym fotelu. Gospoda idealnie nadawała się do opowiadania historii, zwłaszcza historii dotyczących T’Rainu. Richardowi tak bardzo spodobał się szkic sali biesiadnej na dworze Dwinnów narysowany przez jednego ze specjalizujących się w średniowieczu projektantów, że wynajął tego samego człowieka do zaprojektowania jej repliki na żywo, w Schloss Hundschüttler. Młody architekt, bez doświadczenia w projektowaniu prawdziwych konstrukcji, po skończonych studiach wylądował na rynku zmasakrowanym przez krach w nieruchomościach i bezskutecznie szukał pracy w świecie rzeczywistym, aż trafił do działu kreatywnego Korporacji 9592. Tam kazano mu zapomnieć wszystko, czego się uczył o Koolhaasie i Gehrym, i zgłębić tajniki średniowiecznej architektury drewnianej, jaką mogłyby stworzyć fikcyjne niby-krasnoludy. Zbudowanie tej sali w zamku sprawiło mu ogromną frajdę, ale użeranie się z wykonawcami, pilnowanie budżetów i zdobywanie pozwoleń w prawdziwym świecie przekonało go, że jednak dobrze zrobił, ograniczając się do praktykowania swojej sztuki w wyimaginowanych krainach.
– Napotykam jej ślady w starym kodzie Plutona – powiedziała Zula. – D’uinn – przeliterowała.
– Zaczęło się od tego, że zatrudniliśmy dona Donalda jako naszego pierwszego Kreatywa, ale okazało się, że nie ma czasu, żeby pracować przy naszym projekcie.
– Podobno wolał prowadzić dyskusje o charakterze bardziej ogólnym – wtrąciła Zula.
– To prawda. A ja musiałem do nich zakuwać. Czytałem Josepha Campbella, Junga...
– Dlaczego akurat Junga?
– Archetypy. Toczyliśmy wtedy poważną debatę o rasach istot zamieszkujących T’Rain. Wysuwano argumenty przeciwko wykorzystaniu elfów i krasnoludów, tak jak to robią wszyscy inni.
– Czy to były powody natury... twórczej? Czy raczej kwestia ochrony własności intelektualnej?
– Bardziej to drugie, chociaż odrzucenie standardów także z twórczego punktu widzenia miałoby swoje zalety. Fajnie byłoby stworzyć nowy, oryginalny zestaw ras bez powiązań z Tolkienem i europejską mitologią.
– Chińscy programiści...
– A nie, zdziwiłabyś się. To, o czym myślisz, to politycznie poprawne, uniwersyteckie podejście do sprawy...
– „Elfy i krasnoludy, litości! Jak można być takim eurocentrykiem?”.
– Otóż to. Jednakże w pewnym sensie co najmniej równie protekcjonalne wobec Chińczyków jest założenie, że ponieważ pochodzą z Chin, to na pewno nie będą się potrafili identyfikować z elfami i krasnoludami.
– Jasne, rozumiem.
– Don Donald, kiedy go już ściągnęliśmy, przedstawił jednak całkiem rozsądne argumenty na potwierdzenie tezy, że elfy i krasnoludy nie są jakimiś tam przypadkowymi rasami, które możemy sobie dowolnie wymienić na wymyślone przez nas, lecz najprawdziwszymi archetypami.
– Jak starymi?
– Jego zdaniem do rozszczepienia elfy/krasnoludy doszło w czasach, gdy człowiek z Cro-Magnon współistniał w Europie z neandertalczykiem.
– Coś takiego... Przecież to są dziesiątki tysięcy lat!
– No właśnie. Nie wiemy nawet, czy istniał już wtedy język.
– Aż się człowiek zastanawia, czego by się dogrzebał w afrykańskim folklorze.
Richard nie od razu zrozumiał, co czego pije Zula.
– Chodzi ci o to, że w Afryce mogła być jeszcze większa różnorodność... tych...
– Hominidów. Mogło ich być więcej i mogły być starsze.
– Być może. Tak czy inaczej, mniej więcej na tym zakończyły się wstępne pogadanki DeKwadrata i świat przekazaliśmy w ręce...
– Szkieletora.
– Tak jest. Tylko że wtedy go tak nie nazywaliśmy, bo był jeszcze grubasem.
Nagle Richard poczuł ukłucie niepokoju na myśl o tym, że Peter może na bieżąco relacjonować ich rozmowę na Twitterze. Albo wrzucać ją na żywo na wideoblog. Ale Peter myślami był zupełnie gdzie indziej: co rusz zerkał ku drzwiom wejściowym i spinał się nerwowo, gdy ktoś przez nie wchodził.
Richard przeniósł wzrok z powrotem na Zulę (zrobił to z pewną przyjemnością, chociaż była to przyjemność czysto wujowska, w żadnym razie nie obleśna) i mówił dalej:
– Devin dostał pierdolca. Oficjalnie zaczął pracę dwa tygodnie przed naszym pierwszym spotkaniem w firmie i kiedy się na nim zjawił, przyniósł tej grubości plik papierów zapisanych pomysłami na sagi historyczne, oparte na przedstawionych przez dona Donalda zgrubnych założeniach. Samo spotkanie nie miało właściwie sensu, było zwykłą formalnością: powiedziałem mu, żeby kontynuował pracę, i zatrudniłem stażystkę do katalogowania i indeksowania jego twórczości...
– Kanonu – wtrąciła Zula.
– Zgadza się: takie były początki Kanonu. To dlatego musieliśmy zatrudnić Geraldine. Tyle tylko, że na tym etapie wszystko jeszcze było płynne i na razie niczego nie udostępnialiśmy fanom. Tempo rozrostu całej tej dokumentacji trochę nas przerażało i w miarę upływu czasu wszyscy ­zaczęliśmy dostawać gęsiej skórki; wrażenie było takie, jakby Devin zagarnął nasz świat i próbował z nim uciec. Zmieniliśmy więc zasady współpracy, i to, mówię to bez cienia dumy, ze skutkiem wstecznym: ogłosiliśmy, że program pisarzy‑rezydentów funkcjonuje w cyklu rocznym i że kiedy rok Devina się skończy, nadal będzie cenionym współpracownikiem T’Rainu, ale autorstwem materiałów będzie się dzielił z następnym pisarzem-rezydentem.
– Którym okazał się DeKwadrat.
– Nieprzypadkowo. Devin całkowicie zdominował T’Rain, przeciętny pisarz utonąłby w zalewie wyprodukowanych przez niego papierów. Był tylko jeden autor, który miał (a) porównywalną z Devinem renomę w świecie literatury fantasy, oraz (b) prawo pierwszeństwa...
– Był z wami wcześniej.
– Otóż to. Wprawdzie krótko, w sam raz tyle, żeby obsikać wszystkie drzewa w okolicy, ale to i tak było bardzo dużo.
– Hej! – Peter ruchem głowy wskazał wejście do restauracji. – Właśnie przed chwilą zobaczyłem znajomego!
Mężczyzna w płaszczu wszedł z parkingu i rozglądał się po sali, szukając miejsca.
– Przyjaciel? – zainteresował się Richard.
– Znajomy – poprawił go Peter. – Pójdę się przywitać.
– Kto to? – zainteresowała się Zula, ale Peter już wstał i skierował się do stolika przy kominku, gdzie nowo przybyły właśnie usiadł.
Richard patrzył, jak intruz mierzy Petera wzrokiem. Po jego twarzy nie było znać ani zaskoczenia, ani oznak rozpoznania. Z pewnością nie odmalowało się też na niej zadowolenie. Przybysz spodziewał się, że zastanie tu Petera; umawiali się esemesami. Peter skłamał.
Richard postanowił siłą pchnąć rozmowę na dawny tor. Peter go niepokoił, a instynktowną reakcją na niepokojące go sprawy było odcięcie się od nich murem i wyczekanie, aż nabrzmiały problem zagrozi stabilności muru. Wtedy wystarczyło sięgnąć po młot.
– Ściągnęliśmy ich obu tutaj – powiedział.
– Do zamku?
– Tak. Wtedy jeszcze tak nie wyglądał, to było przed przebudową w stylu Dwinnów. Przyjechali w lecie, kiedy atmosfera jest tu zupełnie inna. Sprowadziliśmy kucharzy z Vancouver, żeby nam gotowali, i urządziliśmy tu abdykację Szkieletora, coś w rodzaju oficjalnego przekazania obowiązków DeKwadratowi. Wtedy właśnie wydarzyła się apostrokalipsa.
***
– Nie można nie zdumiewać się koncepcją ogłoszenia abdykacji w celu popchnięcia pracy naprzód – zauważył don Donald, kiedy przechadzali się po tarasie, sączyli piwo i oswajali się z panoramą Gór Selkirka. – Czy nie stosowniejsze byłoby w tym wypadku określenie „koronacja”?
Richard pogubił się w tych dwóch zdaniach już na samym początku, darował więc sobie próby ich analizowania i tylko obserwował twarz DeKwadrata. Donald Cameron miał wówczas pięćdziesiąt dwa lata, ale wyglądał starzej z zaczesanymi do tyłu srebrzącymi się siwizną włosami i imponującym kinolem, obrzmiałym od bogatej w płyny diety wiekowego college’u w Cambridge, w którym mieszkał przez mniej więcej pół roku. Miał jednak zdrową, różową cerę i mnóstwo werwy, zapewne dzięki żwawym spacerom wokół zamku na wyspie Man, gdzie spędzał drugą połowę roku. Parę godzin wcześniej wprowadził się do swojego apartamentu, chwilę odpoczął, odbył jeden z tych swoich żwawych spacerów i dosłownie przed trzydziestoma sekundami wyszedł na taras, gdzie natychmiast obskoczyło go chyba ze czterech czubów, którzy zajmowali wystarczająco wysoką pozycję w łańcuchu pokarmowym Korporacji 9592, żeby czuć, że mają prawo mu się naprzykrzać. Richard wiedział doskonale, że większość z nich trzyma w pokoju całe stosy książek Camerona w nadziei na zdobycie autografu autora i że będą mu się podlizywać do chwili, gdy odważą się go o to poprosić.
– Może trzeba wymyślić nowe słowo – zasugerował Richard, zanim któryś z wielbicieli Camerona zdążył się roześmiać, albo, co byłoby jeszcze gorsze, wdać się z nim w błyskotliwą wymianę zdań.
– Widzę, że zauważył pan moją słabość.
– Bardzo na nią liczymy.
DeKwadrat uniósł jedną brew.
– No proszę, już zaczynamy pracować? Można by pomyśleć, że to czysto towarzyskie spotkanie.
Żartował jednak, co dał do zrozumienia porozumiewawczym mrugnięciem i ruchem głowy wskazującym...
Richard odwrócił się i uskoczył przed puchnącą w błyskawicznym tempie gromadą fanów witających Devina Skraelina. Przyszło mu do głowy, że Devin mógł dyskretnie wyglądać zza firanek w swoim pokoju i czekać, aż don Donald wyjdzie na taras – żeby sam mógł się pojawić jako ostatni. Jak zwykle towarzyszyło mu dwoje „asystentów”, którzy wydawali się zbyt starzy i apodyktyczni, żeby zasługiwać na to miano. Richardowi udało się wcześniej ustalić, że „asystentka” jest w rzeczywistości prawniczką specjalizującą się w prawie autorskim, „asystent” zaś redaktorem, który stracił pracę w niedawnym kataklizmie na rynku wydawniczym, a obecnie pełnił u boku Devina rolę wziętego w jasyr skryby.
– Dziękuję – powiedział Richard. – Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, jeśli pan pozwoli.
– Już nie mogę się doczekać!
Richard ruszył na spotkanie Devina, ale drogę zastąpił mu „Nolan” Xu – chyba najbardziej fanatyczny wielbiciel Devina na świecie. Do niedawna tkwił uwięziony za chińską granicą z powodu kłopotów z wizą i wymianą pieniędzy, ale mniej więcej od roku coraz częściej – i na coraz dłużej – zapuszczał się na Zachód. Można by się spodziewać, że człowiek zajmujący taką pozycję jak on uda się prosto do Vegas, on jednak, z powodów osobistych i biznesowych, które trudno byłoby od siebie rozdzielić, wolał jeździć po konwentach miłośników science-fiction i fantasy.
Richard stanął w miejscu i z daleka obserwował przebieg spotkania. Devin zrzucił dwieście jedenaście funtów (w każdym razie taką właśnie liczbę podawał na swojej stronie internetowej sześć godzin temu) i wprawdzie pozostał człowiekiem zwalistym, ale już nie tak otyłym, żeby przyciągać powszechną uwagę. Traktował Nolana z należytym szacunkiem, ale najdalej co pięć sekund zerkał ukradkiem w stronę dona Donalda. Gdyby Richard był przypadkowym obserwatorem, wysnułby wniosek, że jeden z pisarzy jest zabójcą, a drugi jego przyszłą ofiarą. Trudno jednak byłoby stwierdzić, który jest którym.
Profesor Cameron kontynuował uprzejme i kulturalne rozmowy do chwili, gdy uznał, że jest gotów zauważyć Devina. Wtedy bowiem wspiął się na palce w ręcznie szytych mokasynach, okręcił w miejscu i ­zamaszystym krokiem (inaczej nie dało się tego określić) przemierzył taras, wyciągając do rywala rękę na powitanie.
– Jakby miał go na własność... – mruknął Richard.
– Co, Schloss? – spytał Chet, który kręcił się po tarasie bez szczególnego celu. Cała jego wiedza o literaturze fantasy ograniczała się do faktu, że można z niej czerpać inspirację do malowania mikrobusów.
– Nie. T’Rain.
***
Kolację podano w sali bankietowej, standardowym wytworze bawarskiej architektury. Stoły zestawiono krótszymi bokami, tworząc z nich jeden bardzo długi blat. „Jak w pizzerii Shakey’s Pizza Parlour!”, skomentował ten widok Devin. „Jak stół profesorski w Trinity College”, powiedział DeKwadrat. Richard – jedyna osoba na sali, mająca okazję jadać w obu wzmiankowanych powyżej miejscach – docenił celność obu spostrzeżeń, więc – jak na uprzejmego gospodarza przystało – przytaknął obu ich autorom, starając się zarazem zamaskować narastający niepokój, co się stanie, kiedy usiądą naprzeciw siebie. Miejsca zostały bowiem odgórnie przydzielone. Richard miał zasiąść u szczytu stołu. Obok niego usiedli Devin z jednej strony i profesor Cameron z drugiej. Nolan zajął miejsce obok tego drugiego, by móc się z zachwytem wpatrywać w tego pierwszego. Obok Devina wylądował Pluton – zgodnie z teorią, że don Donald będzie się czuł swobodniej, mając w polu widzenia niedorzecznie inteligentnego maniaka komputerowego o wybitnie ograniczonych talentach towarzyskich. Pluton w dodatku siedział przodem do wychodzącego na taras okna, dzięki czemu w chwilach nudy mógł się do woli napawać widokiem gór wznoszących się po drugiej stronie doliny.
Tyle, jeśli chodzi o ludzi, którzy znajdą się w zasięgu głosu i słuchu Richarda; dalej rozkład gości układał się wzdłuż stołu wedle wydumanej przez kogoś hierarchii. Potrawy były wzorowane na środkowoeuropejskiej kuchni myśliwskiej, w autorskiej interpretacji zgromadzonego w zamku przez lata personelu kulinarnego. I tak, na przykład, pochodząca z hodowli sarnina miała certyfikat stwierdzający brak prionów, co dawało gwarancję, że Korporacja 9592 nie kopnie w kalendarz za dziesięć czy dwadzieścia lat, gdy całą wierchuszkę wykończy choroba szalonych krów. Lista win wykonywała dyplomatyczny ukłon lub dwa w stronę rodzącego się dopiero ­przemysłu winiarskiego Kolumbii Brytyjskiej, po czym jednym susem przeskakiwała na południe od granicy. DeKwadrat poczynił celne spostrzeżenie na temat sympatycznego wytrawnego rieslinga z Horse Heaven Hills; Devin zamówił dietetyczną colę. Wszyscy wyrażali zaciekawienie zamkiem i tym, jak to się stało, że Richard z Chetem go wybudowali. Richard wyjaśnił, że Schloss zbudowano z elementów trzech różnych zameczków z Alp Austriac­kich, wykupionych na własność przez najprawdziwszego austro-węgierskiego barona. Baron ów kazał je następnie spławić Dunajem do Morza Czarnego, skąd, opłynąwszy pół świata, trafiły do ujścia Columbii. Płynąc dalej w górę rzeki, dotarły do miejsca, gdzie przeładowano je na wagoniki wąskotorowej kolejki górniczej (obecnie już nieistniejącej – śladem jej torów biegła dziś ścieżka rowerowa i trasa narciarska) obsługującej kopalnię należącą do ich właściciela.
A potem Richard nacisnął szybkie przewijanie w przód – do momentu odkrycia zamku przez Cheta i Richarda i długiej rehabilitacji. Pominął wszystko, co miało związek z gangami motocyklowymi i pieniędzmi z narkotyków, ponieważ te tematy omówiono szczegółowo w haśle w Wikipedii, które wszyscy obecni czytali, a niektórzy zapewne nawet współtworzyli. Pod koniec lat osiemdziesiątych w przemyt marihuany wkradła się przemoc – albo może po prostu Richard dopiero po trzydziestce zaczął dostrzegać mroczne aspekty biznesu, które w rzeczywistości towarzyszyły mu od początku. Wycofał się z interesu, wrócił do Iowa i zaczął studiować turystykę i hotelarstwo na Iowa State University.
Od tego momentu dalsza historia zamku była już na tyle uczesana, że mógł ją śmiało przedstawić w cywilizowanym towarzystwie. Po paru miesiącach poszedł po rozum do głowy i dał sobie spokój ze studiami: przecież można po prostu zatrudnić odpowiednich ludzi. Wrócił do Kolumbii Brytyjskiej i razem z Chetem na serio wzięli się za remont zamku.
Gawędzili sobie w ten sposób sympatycznie, sącząc lekkie aperitify, pogryzając kolorowe przystawki i jedząc zupę, w miarę jednak jak kolacja się przeciągała i na stół wjechały potrawy bardziej przypominające główne dania (w towarzystwie czerwonego wina), Richard coraz bardziej miał ochotę jednym szarpnięciem zerwać plaster i przejść do rzeczy. Oficjalnym celem spotkania (i kolacji) było uroczyste zakończenie rocznego kontraktu Devina w roli pisarza-rezydenta i przekazanie pałeczki donowi Donaldowi, który ukończył wreszcie trylogię-która-stała-się-tetrakaidekalogią i był gotowy przeznaczyć trochę czasu historii i „biblii” T’Rainu.
W ostatnich trzech miesiącach wydajność Devina osiągnęła tak zatrważająco wysoki pułap, że w Korporacji 9592 powstał wydzielony wątek e-mailowy (temat: „Devin Skraelin jest postacią z prozy Edgara Allana Poe”) obfitujący w linki do stron internetowych opisujących zaburzenie psychiczne zwane „grafomanią”. Doprowadziło to do sytuacji, którą w żargonie nazwano „opóźnieniem Kanonu”: pracownicy odpowiedzialni za weryfikację twórczości Devina i włączanie jej do Kanonu nie nadążali za nim. Wedle jednej (wyjątkowo paranoicznej) koncepcji, było to ze strony Devina celowe działanie. Z całą pewnością był jedynym człowiekiem przy stole, który miał w głowie pełny obraz świata, ponieważ tego samego dnia o dziewiątej rano dostarczył najnowszą, liczącą tysiąc stron porcję materiałów – przysłał ją e-mailem ze swojego pokoju w północnej wieży. Nikt nie miał dość czasu, żeby zrobić z nią coś więcej niż pobieżnie przejrzeć. Devin miał więc pewną przewagę nad resztą biesiadników.
Dyskusja o zamku Richarda w naturalny sposób doprowadziła do rozmowy o znajdującym się na wyspie Man zamku dona Donalda, który również poddano gruntownej renowacji. Widząc tu dla siebie szansę, Richard zaryzykował gambit:
– Ma pan tam gabinet? – zapytał. – Dobre miejsce do pisania?
– Czy dobre? Wręcz doskonałe! – odparł profesor, po czym przystąpił do opisania pokoiku w wieży, z którego „w pogodny dzień roztacza się widok na zachód aż po Donaghadee i na północ do Cairngaan”. Obie te nazwy wymówił w sposób tak autentyczny, że wzdłuż stołu rozszedł się wyraźnie widoczny dreszczyk zmysłowej przyjemności.
Profesor dodał jeszcze, że zamek po remoncie jest miejscem „zarazem autentycznym i zdatnym do zamieszkania, którą to równowagę niełatwo jest uzyskać” i tylko czeka na jego powrót.
– Devin dostarczył panu mnóstwo pracy – wtrąciła Geraldine Levy, siedząca obok Plutona królowa Kanonu. – Zastanawiam się, czy jest jakiś szczególny aspekt T’Rainu, któremu chciałby pan poświęcić uwagę z pierwszego rzędu.
– W pierwszym rzędzie – poprawił ją Cameron po krótkich zmaganiach z sensem pytania. – To bardzo dobre pytanie, na które jednak nie mogę ­odpowiedzieć wprost. Jak zapewne pani wiadomo, pracuję w ten sposób, że pierwszy szkic tekstu tworzę w języku, którym mówią bohaterowie, i dopiero po jego zakończeniu przekładam go na angielski. – Niczym czołg obracający wieżyczkę okręcił się na krześle i wziął na cel Devina. – Mój współpracownik, co zrozumiałe, preferuje metodę bardziej... bezpośrednią. I wydajniejszą.
– Podziwiam pańskie wyczyny z językami i w ogóle – odparł Devin. – Ale ma pan rację: ja po prostu... idę na żywioł.
– Dlatego wasz świat – DeKwadrat kontynuował obrót, aż zwrócił się bezpośrednio do Richarda – na razie jest w ogóle pozbawiony języka. Zafascynowała was geologia... – Skinął na Plutona. – Uznaliście ją za fundament. Ja bym zaczął od słów i języka, i na nich budował całą resztę.
– W tej chwili ma pan wolną rękę, doktorze Cameron – przypomniał Richard.
– Prawie wolną. Wprowadzono już bowiem pewne... – Cameron znów spojrzał na Devina. – Pewne neologizmy. Widuję w dziełach pana Skraelina słowa, których nie w ma w słownikach języka angielskiego. Oczywiście nazwa świata, T’Rain, sama się w tym miejscu narzuca. Ale także nazwy ras: K’Shetriae, D’uinn. Mogę z nimi pracować; muszę je tylko wkomponować w fikcyjne języki, których gramatykę i leksykę z przyjemnością opracuję i udostępnię... pannie Levy.
Moment zawahania przed „panną” pozwolił mu zerknąć na palec serdeczny lewej ręki i stwierdzić, że jest pusty.
Panna Levy była panną wyłącznie dlatego, że w stanie Waszyngton lesbijki nie mogą zawierać małżeństw, ale postanowiła nie wnikać w szczegóły.
– To by było coś kapitalnego – przyznała. – W tej chwili część językowa Kanonu to wielka czarna pustka.
– Z przyjemnością pomogę. Mam jednak kilka pytań.
– Słucham.
– K’Shetriae, nazwa rasy elfów. Jest dziwnie podobna do słowa „kszatrija”, nieprawdaż?
Wszyscy w pobliżu zrobili wielkie oczy – wszyscy poza Nolanem. Siedzący w połowie długości stołu Premjith Lal, szef jednego z Działów Dziwactw, zastrzygł uchem.
– Rzeczywiście! – Nolan z uśmiechem pokiwał głową. – Teraz, jak pan o tym wspomniał... Łudząco podobna!
– Zechciałbyś to wyjaśnić? – poprosił Richard.
– Premjith! – zawołał Nolan. – Jesteś kszatriją?
Premjith pokiwał głową; siedział za daleko, żeby wziąć udział w rozmowie, ale złapał się oburącz za uszy i naciągnął je, nadając im wydłużony, szpiczasty kształt.
– To hinduska kasta – wyjaśnił Nolan. – Kasta wojowników.
– Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy ten, kto wymyślił taką nazwę rasy, nie słyszał przypadkiem wcześniej słowa „kszatrija” w innym kontekście, a potem, szukając na chybił trafił egzotycznej zbitki fonemów, zaczerpnął je z pamięci, wyobrażając sobie przy tym, że wpadł na oryginalny pomysł.
Richard bardzo starał się nie patrzeć na Devina, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś wcisnął mu łom do ucha i kopnął weń z całej siły. Po chwili wszystkie oczy spoczęły na pąsowiejącym Devinie. Dla zyskania na czasie napił się coli, poprawił serwetkę, po czym podniósł wzrok i z przekonaniem odparł:
– Istnieje skończona liczba fonemów i ich połączeń, które można wykorzystać do tworzenia słów w obcych językach. Jakąkolwiek nazwę wymyś­limy, zawsze będzie przypominała nazwę kasty, imię boga albo określenie projektu irygacyjnego w jakimś zakątku świata. Nie lepiej się z tym pogodzić i robić swoje?
Premjith z trudem, ale jednak usłyszał słowa Devina.
– Na świecie jest około stu milionów kszatrijów, którzy poczują się tym zdeprymowani – wytknął.
Nie był wcale zły, był... zdeprymowany. Richard zanotował sobie w pamięci, żeby wyciągnąć go gdzieś na sushi i wypytać, czy dostrzega inne poważne wady T’Rainu, o których nie przyszło mu do głowy nikomu powiedzieć.
– Sto milionów... – powtórzył Devin na tyle cicho, że Premjith go nie usłyszał. – Założę się, że pięć lat po uruchomieniu T’Rainu będziemy mieli więcej K’Shetriae niż jest kszatrijów na świecie.
– Skoro o tym mowa... – wtrącił don Donald. – Jeśli mnie pamięć nie myli, słowo to jest pisane z apostrofem pomiędzy wielką literą K i wielką literą S. mam rację?
– Tak, zgadza się – przytaknął Devin. Zerknął na Geraldine, która pokiwała głową.
– Apostrofu używa się na oznaczenie elizji.
– Pominiętej litery – wyjaśnił Pluton. – Jak „o” w słowie „couldn’t”. – Prychnął. – To drugie „o”, ma się rozumieć!
– Otóż to – mówił dalej Donald. – Zastanawiam się, dlaczego S w K’Shetriae jest wielką literą. Czy należy z tego wnioskować, że Shetriae to osobny wyraz? Odrębna nazwa własna? A jeśli tak, to czym jest to K z apostrofem? Jakimś... przedimkiem?
– Czemu nie? – powiedział Devin.
Widząc, że zdobycz chwyciła przynętę, DeKwadrat zadowolił się chwilą dyskretnej ciszy, ale Pluton nie wytrzymał:
– No czemu nie? Czemu nie?!
Richard mógł tylko patrzeć, tak jakby oglądał lawinę, która na przeciwległym zboczu doliny zaraz zagarnie narciarza.
– Jeżeli to przedimek, to co oznacza T z apostrofem w „T’Rain”? D z apostrofem w słowie „D’uinn”? Ile jest przedimków w tym języku?
Cisza.
– Może te K, T i D to nie przedimki, lecz jakieś inne części mowy?
Cisza.
– A może apostrof nie oznacza wcale elizji?
Cisza.
– Jeśli tak, to co oznacza?
Richard miał dość.
– Fajnie wygląda – powiedział. – Po prostu.
Don Donald spojrzał na niego z błyskiem fascynacji w oku. Richard widział, jak za jego plecami z ludzi schodzi napięcie. Co za ulga.
– Słucham, Richardzie?
– Posłuchaj, Donaldzie. Jesteś jedynym człowiekiem w tej branży, który ma te wszystkie dawne języki w małym palcu. Wszyscy poza tym zwyczajnie zmyślają; dlatego kiedy komuś zamarzy się jakieś egzotyczne słowo, to wrzuca do niego apostrof albo dwa, skleja litery, które zwykle nie chodzą w parze, tak jak Q i Z... I z czymś takim właśnie mamy tu do czynienia.
Cisza, ale innego rodzaju.
– Mam świadomość, że niespecjalnie pasuje to do twojego M.O. – dodał Richard.
– M.O.?
– Modus operandi.
– Mhm – mruknął don Donald.
– Jeżeli chcesz wymyślać języki, to sobie nie żałuj – dodał Devin.
– Mhm.
Richard zerknął na Geraldine, która myślała tak intensywnie, że znad jej praktycznej fryzurki unosiły się smużki dymu.
– Panie Olszewski? – odezwał się w końcu Cameron. – Mogę tu postawić wulkan?
– Tutaj?!
– Tak. W miejscu tej posiadłości.
– Ma pan na myśli jakiś konkretny typ wulkanu?
– Powiedzmy... Etna. Zawsze mi się podobała.
– Mowy nie ma – odparł Pluton. – To młody, bardzo aktywny stratowulkan. Góry Selkirka nie są aż tak aktywne sejsmicznie. Występujące tu podłoże skalne...
– Nie miałoby to sensu – don Donald uciął i podsumował coś, co zapowiadało się jako długa i nużąco szczegółowa wycieczka po świecie wulkanologii. – Wystąpiłaby niespójność.
– I to jaka!
– Obawiam się, że w kwestii tych wszystkich apostrofów mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją. Prawdą jest, że mój kolega po fachu powstrzymał się od mnożenia neologizmów, konieczne jednak było wymyś­lenie nazw samego świata i jego mieszkańców. W niektórych sytuacjach, takich jak K’Shetriae, po apostrofie następuje wielka litera; w innych, takich jak D’uinn, mamy po apostrofie małą literę. Ta sytuacja wymaga jakiegoś spójnego wytłumaczenia, jeżeli mam prowadzić swoje prace w sposób, do jakiego jestem przyzwyczajony.
Niewypowiedziana na głos groźba nie uszła uwagi Richarda.