Pył snów. Część 1

Rozdział 1

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Pył snów. Część 1
Żałosnym upokorzeniem jest nie to, co koc odsłania, ale to, co ukrywa.

Król Letheru, Tehol Jedyny


Na zarośnięte gęstym zielskiem podwórze martwej wieży Azath w Letheras przybyła wojna. Stada jaszczurek zaatakowały od strony brzegu rzeki i, znalazłszy obfitość niezwykłych owadów, wpadły w szał żerowania.
Najdziwniejszym z tajemniczych insektów był gatunek dwugłowych chrząszczy. Cztery jaszczurki zauważyły podobne stworzenie i otoczyły je kręgiem. Owad dostrzegł zagrożenia nadciągające z dwóch stron i wykonał ostrożny półobrót, po to tylko, by spostrzec dwa następne. Na ten widok padł na ziemię, udając martwego.
To nie okazało się skuteczne. Jeden z gadów, jaszczurka, z biegającego po ścianach gatunku o szerokiej paszczy i oczach w złote cętki, skoczyła do ataku i połknęła insekta.
Podobne sceny powtarzały się na całym podwórzu. Straszliwa rzeź zapowiadała zagładę gatunku. Tego wieczoru los wyraźnie nie sprzyjał dwugłowym chrząszczom.
Niemniej jednak, ofiary nie zawsze są tak bezbronne, jak mogłoby się z początku wydawać. Ta rola ma w naturze efemeryczny charakter i zjadani mogą z czasem pożreć zjadających w niekończącym się dramacie walki o byt.
Samotna sowa, nażarta już mięsem jaszczurek, była jedynym świadkiem fali śmierci, która nadeszła na dole. Z paszcz wijących się w śmiertelnych konwulsjach gadów wyłaniały się groteskowe kształty. Okazało się, że groźba zagłady wisząca nad dwugłowymi chrząszczami wcale nie jest tak bliska, jak wydawało się jeszcze przed paroma chwilami.
Jednakże sowy, jako jedne z najmniej inteligentnych ptaków, nie zważają na podobne lekcje. Ptaszysko gapiło się na wydarzenia, a jego wielkie oczy były puste. Nagle jednak poczuło w brzuchu poruszenie wystarczająco silne, by oderwać jego uwagę od żałosnego spektaklu śmierci, masy bladych, jaszczurczych brzuchów pokrywających ciemną glebę. Nie pomyślało o zjedzonych jaszczurkach; nawet spoglądając wstecz, nie uświadomiło sobie, jak ospale niektóre z nich umykały przed jego szponami.
Sowę czekała długa noc pełna bolesnych wymiotów. Choć była głupia, od tej chwili na zawsze wyrzekła się jedzenia jaszczurek.
Świat udziela lekcji subtelnych albo – jeśli zajdzie taka potrzeba – prostych i brutalnych, by mogli je pojąć nawet najbardziej tępi uczniowie. Jeśli nie zdołają tego zrobić, zginą. Jeśli zaś chodzi o tych inteligentnych, nic rzecz jasna nie może usprawiedliwić braku zrozumienia.

***
Noc w upalnym Letheras. Kamień ociekał potem. Woda w kanałach robiła wrażenie lepkiej i całkowicie nieruchomej, jej powierzchnia była dziwnie płaska i nieprzejrzysta od opadającego na nią pyłu i odpadków. Owady tańczyły nad nią, jakby szukały własnego odbicia, ale gładka patyna nic nie ujawniała, pochłaniając światło gwiazd oraz krwawy blask pochodni niesionych przez uliczne patrole. Skrzydlate stworzonka tańczyły bez chwili wytchnienia, jakby oszalały od gorączki.
Pod mostem, po stromych, skrytych w mroku brzegach, łaziły świerszcze przypominające błyszczące, opasłe krople oleju. Nieszczęsne owady chrzęściły pod stopami dwóch postaci, które podeszły do siebie i skuliły się w ciemności.
– Nigdy by tam nie wlazł – stwierdził pierwszy człowiek ochrypłym szeptem. – Ta woda śmierdzi. Popatrz, nie ma na niej żadnych zmarszczek ani nic. Przekradł się na drugi brzeg, na nocne targowisko, gdzie będzie mógł szybko zniknąć.
– Zniknąć – mruknęła druga postać, kobieta, unosząc ściskany w urękawicznionej dłoni sztylet i przyglądając się jego ostrzu. – To było niezłe. Jakby mógł to zrobić. On albo ktokolwiek z nas.
– Myślisz, że nie potrafi się owinąć, tak jak my?
– Nie miał na to czasu. Cały czas zwiewa. To panika.
– Na to wyglądało – zgodził się jej towarzysz, ale potem pokręcił głową. – Nigdy nie widziałem nic równie... rozczarowującego.
Kobieta schowała sztylet.
– Wykurzą go z kryjówki. Wróci na tę stronę i wtedy go capniemy.
– To głupie. Naprawdę myślał, że uda mu się zwiać?
Po paru chwilach Śmieszka znowu wyjęła sztylet i wpatrzyła się w jego klingę.
Siedzący obok Rzezigardzioł wzniósł oczy ku niebu.
***
Flaszka wyprostował się i skinął na Koryka, nakazując mu podążyć za sobą. Przyglądał się z rozbawieniem, jak barczysty półkrwi Seti przepycha się przez tłum, zostawiając za sobą ślad pełnych oburzenia spojrzeń i przełkniętych w pół słowa przekleństw. Rzecz jasna kłopoty im raczej nie groziły, ponieważ było oczywiste, że cholerny cudzoziemiec ich właśnie szuka. Instynkt na całym świecie podpowiadał ludziom to samo i nikt nie miał ochoty zaczepiać Koryka.
Szkoda. Warto by było to zobaczyć. Flaszka uśmiechnął się pod nosem na myśl o tłumie rozjuszonych nabywców atakujących łypiącego złowrogo barbarzyńcę, by obalić go na ziemię ciosami bochnów chrupiącego chleba i bulwiastych jarzyn.
Z drugiej strony jednak nie mieli czasu na podobne rozrywki. Przynajmniej nie w tej chwili, gdy znaleźli zbiega. Tarcz i Corabb zajęli pozycje w zaułku za szynkiem, by uniemożliwić ściganemu ucieczkę tylnym wyjściem, a Możliwe i Masan Gilani weszli na dach na wypadek, gdyby ich cel stał się nagle kreatywny.
Spocony Koryk podszedł do niego. Łypał złowrogo spode łba, zgrzytając zębami.
– Żałośni zasrańcy – mruknął. – Skąd się bierze ta żądza wydawania forsy? Targowiska są głupie.
– Uszczęśliwiają ludzi – sprzeciwił się Flaszka. – A jeśli nawet nie uszczęśliwiają, pozwalają im się chwilowo nasycić, co pełni tę samą funkcję.
– To znaczy jaką?
– Powstrzymuje ich przed wywoływaniem kłopotów – wyjaśnił. – Tych niebezpiecznych – dodał, widząc, że Koryk marszczy czoło i spogląda na boki. – Takich, które się zdarzają, gdy ludność ma czas myśleć, naprawdę myśleć. No wiesz, gdy ludzie zaczynają sobie uświadamiać, że to wszystko jest gówno warte.
– To brzmi jak jedno z przemówień króla. One zawsze mnie usypiają, tak samo jak ty teraz, Flaszka. To gdzie on właściwie się schował?
– Jeden z moich szczurów przycupnął u podstawy poręczy...
– Który?
– Mała Śmieszka. Ona nadaje się do tego najlepiej. Nie spuszcza z niego paciorkowatych oczek. Usiadł za stolikiem w rogu, tuż pod zamkniętą okiennicą. Nie wygląda na to, żeby mógł przez nią uciec. Krótko mówiąc, zapędziliśmy go w kozi róg.
Koryk zasępił się jeszcze bardziej.
– To chyba zbyt łatwe, nie?
Flaszka podrapał się po porastającej twarz szczecinie, przestąpił z nogi na nogę, a wreszcie westchnął.
– Ehe, zdecydowanie zbyt łatwe.
– Idą Balsam i Gesler.
Obaj sierżanci podeszli do nich.
– Co tu robimy? – zapytał Balsam, wybałuszając oczy.
– Nie zwracajcie na niego uwagi, znowu ma atak – odezwał się Gesler. – Chyba czeka nas walka, i to paskudna. On nie podda się łatwo.
– Jak wygląda plan? – zapytał Koryk.
– Chmura ruszy przodem, żeby go wypłoszyć. Jeśli spróbuje uciec tylnymi drzwiami, capną go wasi kumple. Jeśli wlezie na dach, to samo. Podejrzewam jednak, że ominie napastnika i popędzi do drzwi frontowych. Tak ja bym zrobił na jego miejscu. Chmura jest wielki i wredny, ale niezbyt szybki. Na to właśnie liczymy. Zaczekamy tu we czwórkę na skurczybyka i załatwimy go, a Chmura stanie w drzwiach, by odciąć mu drogę odwrotu.
– Wygląda na niespokojnego i wkurzonego – odezwał się Flaszka. – Ostrzeż Chmurę. Może się zdecydować na atak.
– Jak tylko usłyszymy odgłosy walki, wpadamy do środka – odparł Gesler.
Złotoskóry sierżant poszedł za przyjacielem, by przekazać mu instrukcje. Balsam stał obok Koryka z oszołomioną miną.
Ludzie wchodzili do szynku i wychodzili z niego, jakby był burdelem szybkiej obsługi. Nagle w tłumie pojawił się Chmura, znacznie wyższy od niemal wszystkich tubylców. Twarz miał czerwoną, a brodę jeszcze czerwieńszą, jakby całe jego oblicze stanęło w płomieniach. Mężczyzna poluzował miecz w pochwie i ruszył ociężale w stronę drzwi. Ludzie schodzili mu pośpiesznie z drogi. Spotkał w wejściu jakiegoś tubylca, złapał go za koszulę i cisnął za siebie. Biedny dureń pisnął z bólu, padając twarzą na bruk niespełna trzy kroki od czekających Malazańczyków. Wił się z bólu, unosząc ręce do okrwawionego podbródka.
Chmura wtargnął do szynku, a Gesler podążył w stronę wejścia, przechodząc nad leżącym obywatelem.
– Wszyscy do drzwi – wysyczał. – Szybko!
Flaszka pozwolił Korykowi ruszyć przodem, zaczekał nawet na Balsama, który omal nie poszedł w drugą stronę, nim Gesler pociągnął go za sobą. Jeśli miało dojść do walki, mag wolał zostawić nieprzyjemną robotę towarzyszom. W końcu wykonał już zadanie, odnajdując zbiega.
W lokalu eksplodował chaos. Rozległ się trzask łamanych mebli, zdziwione głosy oraz krzyki przerażenia. Usłyszeli głuchy łoskot i z drzwi buchnęły białe kłęby. Potem nadeszły kolejne trzaski pękających mebli i donośny huk. Ktoś wypadł sprintem z obłoków dymu.
Mężczyzna uderzył łokciem w szczękę Koryka. Półkrwi Seti zwalił się na ziemię jak ścięte drzewo.
Gesler uchylił się przed pięścią akurat na czas, by spotkać uderzające w górę kolano. Trzask przypominał odgłos zderzających się ze sobą kokosów. Zbieg machnął nogą, kreśląc szalony ­piruet, a sierżant zatoczył się do tyłu i klapnął na bruk. Oczy mu się zaszkliły.
Balsam cofnął się z przeraźliwym wrzaskiem, sięgając po krótki miecz. Flaszka skoczył w stronę Dalhończyka i złapał go za rękę. Ścigany wyminął ich, zmierzając w stronę mostu. Biegł szybko, ale chwiejnie.
Z szynku wypadł Chmura. Z nosa płynęła mu krew.
– Nie złapaliście go? Cholerni idioci, spójrzcie na moją gębę! Oberwałem na darmo!
Obok potężnie zbudowanego Falarczyka przepychali się goście. Wszyscy kasłali, a z oczu ciekły im łzy.
Gesler wstał chwiejnie i pokręcił głową.
– Ruszajmy za nim – wymamrotał. – Miejmy nadzieję, że Rzezigardzioł i Śmieszka trochę go spowolnią.
Dwaj pozostali żołnierze wyłonili się zza budynku i przyglądali się całej scenie.
– Corabb, zostań z Korykiem i spróbuj go ocucić – rozkazał Tarcz. Potem podszedł do pozostałej czwórki i wszyscy razem podjęli pościg.
– Mogłem go załatwić! – oznajmił Balsam, spoglądając ze złością na Flaszkę.
– Potrzebny jest nam żywy, ty idioto – warknął mag.
– Naprawdę? – zdumiał się Dalhończyk, otwierając szeroko oczy.
***
– Popatrz! – wysyczał Rzezigardzioł. – Tam biegnie!
– Paskudnie utyka – zauważyła Śmieszka, chowając sztylet do pochwy. – Zajdziemy go z obu stron i zaatakujemy kostki.
– Świetny pomysł.
Mężczyzna skierował się na lewo, a kobieta na prawo. Oboje przykucnęli przy końcu pomostu po swojej stronie mostu i wytężyli słuch. Szurający nogą zbieg zbliżał się z każdą chwilą. Ze skraju targowej ulicy na drugim brzegu dobiegły krzyki. Ścigany przyśpieszył kroku.
W odpowiedniej chwili, gdy cel dotarł do końca mostu i wbiegł na bruk, dwoje malazańskich żołnierzy wyskoczyło z ukrycia i każde z nich złapało uciekiniera za jedną nogę.
Cała trójka zwaliła się na ulicę.
Po paru chwilach, pośród wywarkiwanych przekleństw, wbijanych w ciała kciuków i rozpaczliwych kopniaków, zjawili się pozostali łowcy. Wspólnymi siłami udało się obezwładnić zbiega.
Flaszka podszedł bliżej, spoglądając na jego zarumienioną, posiniaczoną twarz.
– Doprawdy, sierżancie. Z pewnością wiedziałeś, że nie masz szans.
Skrzypek przeszył go wściekłym spojrzeniem.
– Popatrz, co zrobiłeś z moim nosem! – zawołał Chmura, łapiąc go za rękę. Najwyraźniej miał ochotę ją złamać.
– Rzuciłeś w szynku zadymiacza, tak? – zapytał Flaszka. – Cóż za marnotrawstwo.
– Wszyscy za to zapłacicie – burknął Skrzypek. – Nie macie pojęcia...
– On zapewne ma rację – wtrącił Gesler. – To jak będzie, Skrzypek? Mamy cię tu trzymać przez całą wieczność czy pójdziesz z nami spokojnie? Czego przyboczna chce, to i dostanie.
– Łatwo ci mówić – wysyczał saper. – Popatrz na Flaszkę. Czy wygląda na zadowolonego?
Mag skrzywił się wściekle.
– Nie jestem zadowolony, ale rozkaz to rozkaz, sierżancie. Nie możesz tak po prostu uciec.
– Szkoda, że nie wziąłem paru przebijaczy – odciął się Skrzypek. – To by załatwiło sprawę. Dobra, możecie mnie puścić. Zresztą chyba mam skręcone kolano. Gesler, masz szczękę z granitu. Wiedziałeś o tym?
– To jej zawdzięczam ten piękny profil.
– To Skrzypka ścigaliśmy? – zainteresował się nagle Balsam. – Bogowie na dole, zbuntował się czy co?
– Już wszystko w porządku, sierżancie – uspokoił przełożonego Rzezigardzioł, klepiąc go po ramieniu. – Przyboczna chciała, żeby Skrzypek zrobił odczyt, nic więcej.
Flaszka się skrzywił.
Nic więcej. Jasne, to drobiazg. Nie mogę się doczekać.
Podnieśli pojmanego zbiega, nie puszczając go na wszelki wypadek, i ruszyli z powrotem do koszar.
***
Pod nadprożem drzwi martwej Azath wisiał podłużny kształt, szary i widmowy. Wydawał się pozbawiony życia, ale rzecz jasna było to mylne wrażenie.
– Moglibyśmy rzucać kamieniami – zaproponowała dziewczynka. – One nocą śpią, prawda?
– Przeważnie – odparł Pędrak.
– Może, jeśli będziemy cicho.
– Może.
– Kamienie? – zapytała Sinn, wiercąc się nerwowo.
– Jeśli trafisz, obudzą się i wypadną na zewnątrz czarnym rojem.
– Nigdy nie znosiłam os. Odkąd pamiętam. Na pewno kiedyś mnie użądliły, nie sądzisz?
– A kogo nie użądliły? – odparł chłopiec, wzruszając ramionami.
– Mogłabym je po prostu podpalić.
– Nie czarami, Sinn, nie tutaj.
– Chyba mówiłeś, że dom nie żyje.
– Tak mi się zdaje. Ale podwórze może żyć.
Dziewczynka rozejrzała się wkoło.
– Ludzie tu kopali.
– Będziesz kiedyś rozmawiała z kimś oprócz mnie? – zapytał Pędrak.
– Nie.
To jedno słowo było niewzruszone i niezmienne, nie zachęcało do dalszej dyskusji na ten temat.
Chłopiec przyjrzał się jej.
– Wiesz, co się wydarzy dziś w nocy, prawda? – zapytał.
– Nic mnie to nie obchodzi. Nie będę w pobliżu.
– To nieważne.
– Jeśli schowamy się w domu, może nic nas nie sięgnie?
– Niewykluczone – przyznał Pędrak. – Ale wątpię, by talia działała w ten sposób.
– Skąd wiesz?
– Nie wiem, ale wujek Keneb opowiadał, że ostatnim razem Skrzypek mówił o mnie, a ja wtedy właśnie skakałem do morza i nie było mnie w kajucie. A mimo to świetnie wiedział, co robię.
– A co robiłeś?
– Szukałem nachtów.
– Ale skąd wiedziałeś, że tam będą? To nie ma sensu, Pędrak. Zresztą co z nich za pożytek? Nie robią nic poza łażeniem za Withalem.
– I polowaniem na małe jaszczurki – dodał z uśmiechem chłopiec.
Sinn nie dała się jednak zbić z tropu.
– Patrzę na ciebie i myślę... Mockra.
Pędrak nic na to nie odpowiedział. Ruszył ostrożnie przed siebie po nierównych kamiennych płytach pokrywających ścieżkę, wbijając spojrzenie w gniazdo os.
Sinn podążyła za nim.
– Ty jesteś tym, co nadejdzie, prawda?
– A ty nie? – żachnął się.
Dotarli do progu i się zatrzymali.
– Myślisz, że drzwi są zamknięte?
– Psst.
Pędrak skulił się i przekradł pod olbrzymim gniazdem. Gdy już był za nim, wyprostował się powoli i sięgnął ku klamce. Złamała się w jego dłoni. W powietrze buchnął obłoczek trocin. Chłopiec obejrzał się na Sinn, ale nic nie powiedział. Ponownie spojrzał na drzwi i popchnął je lekko.
Drewno pękło pod jego dotykiem jak opłatek. Na ziemię znowu posypały się trociny.
Pędrak uniósł ręce i pchnął drzwi z całej siły.
Bariera rozpadła się w obłokach pyłu i kruchych drzazg. Metal upadł z brzękiem na podłogę tuż za wejściem. Po chwili chmura zniknęła w środku.
Pędrak przeszedł przez stertę zbutwiałego drewna i zniknął w półmroku.
Po chwili Sinn podążyła za nim. Szła szybko, pochylając się nisko.
***
Ukryty w półmroku pod niemal uschniętym drzewem na podwórzu Azath porucznik Pryszcz odkaszlnął. Pewnie powinien zawołać dzieciaki, ale w ten sposób zdradziłby swą obecność, a choć, gdy chodziło o rozkazy kapitana Milutka – formułowane w celowo niejasny sposób przywodziły na myśl cienką warstwę palmowych liści maskującą wilczy dół z zaostrzonymi kołkami na dnie – nie mógł być niczego pewien, podejrzewał, że powinien zachować tajemnicę podczas śledzenia dwojga bachorów.
Poza tym dokonał już kilku odkryć. Sinn wcale nie była niemową. To mała, uparta krowa. Cóż za szok. Co więcej, kochała się w Pędraku. To było słodkie. Słodkie jak żywica, razem z gałązkami i uwięzionymi owadami. Dorosły mężczyzna mógłby się od tego rozpuścić i spłynąć ściekiem do bezdennego morza sentymentalizmu, gdzie dzieci bawiły się beztrosko, a od czasu do czasu uchodziło im na sucho morderstwo.
Różnica polegała na tym, że Pryszcz miał świetną pamięć. Przypominał sobie własne dzieciństwo z najdrobniejszymi szczegółami i gdyby mógł się cofnąć do własnej przeszłości, zdzieliłby solidnie w łeb zasmarkanego głąba, jakim wówczas był. A na widok jego zdumionej, urażonej miny powiedziałby coś takiego:
– Lepiej się do tego przyzwyczaj, mały Pryszczu, bo pewnego dnia spotkasz mężczyznę zwanego Milutkiem...
Tak czy inaczej, myszy czmychnęły do domu Azath. Może coś się tam z nimi policzy i jego zadanie zakończy się w satysfakcjonujący sposób. Ogromna stopa liczącego sobie dziesięć tysięcy lat olbrzyma opadnie raz, a potem drugi. Plask, plask, jak śmierdzące jagody. Z Pędraka zostanie mokra plama, a z Sinn kleks.
Bogowie, nie, wina wtedy spadnie na mnie!
Pryszcz warknął pod nosem i ruszył za nimi.
Spoglądając wstecz, doszedł do wniosku, że powinien był pamiętać o tym cholernym gnieździe os. A przynajmniej zwrócić na nie uwagę, gdy popędził ku drzwiom. Niestety, nie zrobił tego i walnął w nie czołem.
Nagle rozległo się gniewne brzęczenie. Gniazdo zakołysało się i uderzyło go w głowę po raz drugi.
Nadeszło rozpoznanie sytuacji, uświadomienie jej sobie, a za nimi zrozumiała w tym przypadku ślepa panika.
Pryszcz odwrócił się błyskawicznie i rzucił do ucieczki.
Eskortę zapewniało mu około tysiąca rozjuszonych os czarnych.
Sześć użądleń mogło powalić konia. Porucznik wrzasnął, gdy kark wypełnił mu ogień. A potem znowu, gdy drugie żądło wbiło się w lewe ucho.
Nadeszła kolejna eksplozja bólu, tym razem na grzbiecie prawej dłoni.
Zapomnij o kanale! Potrzebuję uzdrowiciela, natychmiast!
Nie słyszał już brzęczenia, ale krajobraz przed nim zaczął się przechylać, z cieni sączyła się ciemność, a światło lamp widocznych za oknami było zamazane, jaskrawe i raziło oczy. Nogi Pryszcza również nie funkcjonowały zbyt dobrze.
Tam są malazańskie koszary.
Trupismród. Albo Ebron.
Chwiał się na nogach, usiłując skupić wzrok na bramie koszar. Spróbował zawołać dwóch stojących na warcie żołnierzy, ale język mu spuchł, wypełniając całe usta. Pryszcz miał trudności z oddychaniem. Biegł...
Zaczynało mu brakować czasu.
***
– Kto to był?
Pędrak wrócił z korytarza i pokręcił głową.
– Ktoś. Obudził osy.
– Cieszę się, że nie wleciały do środka.
Stali w czymś w rodzaju głównej komnaty. Nad jedną ze ścian dominował kamienny kominek. Po obu jego stronach ustawiono wyściełane fotele. Pod dwiema kolejnymi ścianami ­ulokowano liczne kufry i skrzynie, pod ostatnią zaś, naprzeciwko wystygłego paleniska, stała zdobna kanapa. Nad nią wisiał wielki, wyblakły gobelin. Wszystko to były tylko niewyraźne, zamazane kształty, blado rysujące się w półmroku.
– Potrzebna nam świeczka albo lampa – stwierdziła Sinn. – Skoro nie mogę używać czarów... – dodała z nutą irytacji.
– Zapewne byś mogła – odparł Pędrak. – Jesteśmy już daleko od podwórza. Tu nie ma nikogo. Nie czuję żadnej, hmm, obecności. Dom naprawdę jest martwy.
Sinn z triumfalnym gestem obudziła śpiące w palenisku węgle. Ich blask miał dziwnie krwawą barwę, a w płomieniach ukazywały się zielone i niebieskie witki.
– To dla ciebie za łatwe – poskarżył się Pędrak. – Nawet nie wyczułem groty.
Nie odpowiedziała. Podeszła do gobelinu, by mu się przyjrzeć.
Chłopiec podążył za nią.
Na tkaninie wyobrażono scenę bitwy, co było typowe dla gobelinów. Najwyraźniej bohaterowie mogli istnieć wyłącznie pośród śmierci. Ledwie widoczne na wyblakłym materiale opancerzone gady toczyły bój z Tiste Edur i Tiste Andii. Na spowitym kłębami dymu niebie było pełno latających gór – w większości płonących – oraz smoków. Niektóre z tych ostatnich wydawały się ogromne, pięć albo sześć razy większe od pozostałych, choć z pewnością były bardziej odległe. Wszędzie było pełno ognia. Na walczących spadały fragmenty rozpadających się powietrznych fortec. Całą scenę wypełniały rzeź i straszliwe zniszczenia.
– Ładne – mruknęła dziewczynka.
– Sprawdźmy, co jest w wieży – zaproponował Pędrak. Wyobrażone na gobelinie pożary przypominały mu Y’Ghatan, przywoływały wizję Sinn idącej przez płomienie. Równie dobrze mogłaby wejść w sam środek starożytnej bitwy. Bał się, że jeśli przyjrzy się dokładnie, zobaczy pośród setek kłębiących się postaci swą towarzyszkę z wyrazem zadowolenia na pyzatej twarzy i błyskiem sytości w ciemnych oczach.
Ruszyli w stronę kwadratowej wieży.
Gdy znowu weszli do mrocznego korytarza, Pędrak przystanął, czekając, aż oczy przywykną mu do ciemności. Po chwili, z opuszczonej przez nich komnaty wyłoniły się zielone płomienie. Pełzły po podłodze, kierując się ku nim.
Sinn uśmiechnęła się w upiornym blasku.
Ogień podążył za nimi po wydeptanych schodach na górny pomost. Nie było tam żadnych mebli. Pod zamkniętym pokrytą pajęczynami okiennicą oknem leżał zmumifikowany trup. Utrzymywały go w całości jedynie zachowane tu i ówdzie pasy stwardniałej skóry. Pędrak zauważył, że kończyny istoty wyglądają dziwnie. Miała dodatkowe stawy w kolanach, łokciach, nadgarstkach i kostkach. W połowie długości mostka znajdowało się coś w rodzaju poziomych zawiasów. Wydatne jak u ptaka obojczyki również się zginały.
Podkradł się bliżej, by się jej przyjrzeć. Twarz stworzenia była frontalnie spłaszczona, co zaostrzało kąt, pod jakim kości policzkowe zakrzywiały się do tyłu, sięgając niemal do otworów usznych. Każda widoczna kość sprawiała wrażenie zaprojektowanej z myślą o zdolności składania się – nie tylko kości policzkowe, lecz również szczęki i łuki brwiowe. Pędrak podejrzewał, że za życia istota była zdolna prezentować zdumiewający zestaw dziwacznych min, daleko wykraczający poza ludzkie moż­liwości.
Skóra była zupełnie biała i bezwłosa. Chłopak wiedział, że zwłoki rozpadną się w proch, jeśli tylko ich dotknie.
– Forkrul Assail – wyszeptał.
– Skąd wiesz? – naskoczyła na niego Sinn. – Skąd w ogóle wiesz cokolwiek?
– Te jaszczurki na gobelinie to chyba były K’Chain Che’Mal­le. – Zerknął na nią, a potem wzruszył ramionami. – Ten dom Azath nie umarł. Po prostu... odszedł.
– Odszedł? Jak to odszedł?
– Mam wrażenie, że poszedł sobie stąd i tyle.
– Przecież nic nie wiesz! Jak możesz mówić takie rzeczy?
– Szybki Ben chyba też wie.
– O czym? – wysyczała poirytowana dziewczynka.
– O tym. Zna prawdę o wszystkim.
– Pędrak...
Spojrzał w jej wypełnione furią oczy.
– O tobie, o mnie i o Azath. Wszystko się zmienia, Sinn.
Zacisnęła drobne rączki w pięści. Płomienie tańczące po kamiennej posadzce wspięły się na framugę wejścia, potrzaskując i sypiąc iskrami.
Chłopiec prychnął pogardliwie.
– Sposób, w jaki każesz temu mówić...
– Umie też krzyczeć, Pędrak.
Skinął głową.
– Tak głośno, że zniszczy cały świat.
– No wiesz, zrobiłabym to – oświadczyła z nagłą gwałtownością. – Żeby się przekonać, co potrafi. Co ja potrafię.
– Co cię powstrzymuje?
Odwróciła się z grymasem na twarzy.
– Mógłbyś krzyknąć w odpowiedzi.
***
Tehol Jedyny, król Letheru, wszedł do komnaty i rozpostarł ręce, robiąc obrót wokół własnej osi. Potem uśmiechnął się promiennie do Bugga.
– Co o tym sądzisz?
– Brałeś lekcje tańca? – zapytał lokaj, trzymający w steranych dłoniach o tępo zakończonych palcach naczynie z brązu.
– Nie, popatrz na mój koc! Moja ukochana żona zajęła się haftowaniem. Przyjrzyj się obrąbkowi, tuż nad lewym kolanem.
Bugg pochylił się nieco.
– Aha, widzę. Bardzo ładne.
– Bardzo ładne?
– Hmm, nie widzę, co to właściwie miało być.
– Ja też nie. – Umilkł na chwilę. – Nie jest w tym zbyt dobra, prawda?
– Jest beznadziejna. Ale przecież to uczona.
– No właśnie – zgodził się Tehol.
– W końcu, gdyby umiała choć trochę szyć i tak dalej... – zaczął Bugg.
– Z pewnością nie wybrałaby akademickiej kariery?
– Uczonymi z reguły zostają ludzie nienadający się do niczego innego.
– Niedokładnie tak sobie pomyślałem, Bugg. A teraz muszę cię zapytać, co się stało?
– Stało?
– Znamy się już od dawna – ciągnął król. – I moje zmysły świetnie się przystosowały do odczytywania niuansów twojego nastroju. Posiadam niewiele talentów, ale mogę stwierdzić, choćby nawet nieskromnie, że znakomicie potrafię wnikać w twe myśli.
– Jestem pod wrażeniem – odparł z westchnieniem Bugg. – Jak zauważyłeś, że coś mnie niepokoi?
– Pomijając fakt, że oczerniałeś moją żonę?
– Ehe, pomijając.
Tehol wskazał głową na trzymane przez lokaja naczynie. Bugg spuścił wzrok i zauważył, że zmieniło się w bezkształtną bryłę powykręcanego metalu. Westchnął po raz drugi i upuścił je na posadzkę. Łoskot wypełnił echem całą komnatę.
– Tajemnica kryje się w subtelnych szczegółach – dodał Tehol, wygładzając zmarszczki Królewskiego Koca. – Czasami warto wspomnieć o nich mojej żonie... rzecz jasna mimochodem. Pośpiesznie, jak w panicznej ucieczce, ponieważ Janath jest uzbrojona w straszliwe igły z rybich ości.
– Chodzi o Malazańczyków – wyjaśnił lokaj. – A raczej o jednego z nich. Trzyma w spoconych dłoniach wersję Płytek. Bardzo potężną wersję, a on nie jest szarlatanem. Jest adeptem. Przerażająco zdolnym.
– I ma zamiar rzucić te Płytki?
– To drewniane karty. Reszta świata zrezygnowała już z Płytek, Wasza Królewska Mość. Zwą je Talią Smoków.
– Smoków? Jakich smoków?
– Nie pytaj.
– Czy nie możesz, hmm, gdzieś się ukryć, o nieszczęsny i przygnębiony pradawny boże?
Bugg się skrzywił.
– Mało prawdopodobne. Poza tym nie jestem jedynym źródłem problemów. Nie zapominaj o Zbłąkanym.
– Jeszcze tu siedzi? Nie widziano go od miesięcy...
– Talia stanowi dla niego zagrożenie. Może się sprzeciwić jej odsłonięciu. Zrobić coś... pochopnego.
– Hmm. Malazańczycy są naszymi gośćmi i w związku z tym wypada, byśmy ich chronili, a jeśli to niemożliwe, ostrzegli. Gdyby się nie udało, zawsze będziemy mogli uciec.
– Tak, Wasza Królewska Mość, to może być najrozsądniejsze wyjście.
– Ucieczka?
– Nie, ostrzeżenie.
– Wyślę Brysa.
– Biedny Brys.
– To nie moja wina, tak? Faktycznie jest biedny. Pora już, by zasłużył na swój tytuł, jak on tam właściwie brzmi. Chwilowo zapomniałem. Wścieka mnie ten jego biurokratyczny sposób myślenia. Skurczybyk ukrywa się za niejasnym charakterem swego urzędu. Peon bez twarzy, uchylający się przed odpowiedzialnością, gdy ta tylko zapuka do jego drzwi. Tak, mam go już po dziurki w nosie, nawet jeśli jest moim bratem...
– Wasza Królewska Mość, zleciłeś Brysowi dowództwo nad armią.
– Naprawdę? Tak jest, to właśnie zrobiłem. Niech teraz spróbuje się ukryć!
– Czeka na ciebie w sali tronowej.
– Hmm, nie jest głupi. Wie, kiedy zapędzono go w kozi róg.
– Jest tam też Rucket – dodał Bugg. – Przyniosła petycję od Cechu Szczurołapów.
– Petycję? O co, o więcej szczurów? Wstawaj, stary przyjacielu, pora iść na spotkanie z publicznością. To całe królowanie jest okropnie uciążliwe. Widowiska, parady, dziesiątki tysięcy pełnych uwielbienia poddanych...
– Nie uczestniczyłeś w żadnych widowiskach ani paradach, Wasza Królewska Mość.
– Ale i tak mnie uwielbiają.
Bugg wstał i ruszył ku drzwiom sali tronowej. Król podążył za nim.
Czekali tam na nich tylko Brys, Rucket i królowa Janath. Gdy obaj wchodzili na podwyższenie, Tehol przysunął się do towarzysza.
– Widzisz Rucket? Widzisz uwielbienie? I co ci to mówi?
Król zasiadł na tronie i uśmiechnął się do królowej, zajmującej miejsce na identycznym stolcu na lewo od niego. Potem oparł się wygodnie i rozprostował nogi...
– Nie rób tego, bracie – ostrzegł go Brys. – Widok stąd...
Tehol wyprostował się natychmiast.
– Ojej, bardzo królewski.
– W rzeczy samej – zgodziła się Rucket.
– Widzę, że straciłaś na wadze niezliczone kamienie – oznajmił jej król. – Wspaniale wyglądasz. O co chodzi?
– O to uwielbienie, o którym szeptałeś do Bugga.
– Myślałem, że przyszłaś z petycją.
– Chcę się z tobą przespać. Pragnę, byś zdradził żonę, Tehol. Ze mną.
– I to jest ta twoja petycja?
– A co w tym złego?
– To nie zdrada – sprzeciwiła się królowa Janath. – Zdrada byłaby wtedy, gdyby zrobił to za moimi plecami. Podszedł mnie, oszukał. A ja tu siedzę i wszystko słyszę, Rucket.
– W rzeczy samej – zgodziła się druga kobieta. – Zróbmy to bez takich nieprzyjemnych szczegółów. Wolna miłość dla wszystkich – dodała, uśmiechając się do Tehola. – A zwłaszcza dla ciebie i dla mnie, Wasza Królewska Mość. Wolna, ale nie darmowa. Liczę na to, że postawisz mi kolację.
– To niemożliwe – odparł Tehol. – Nikt już nie chce moich pieniędzy. Teraz, gdy wreszcie je mam. Czyż nie zawsze tak bywa? Poza tym, król na publicznej schadzce? Cóż to by był za przykład dla poddanych?
– Ubierasz się w koc – zauważyła Rucket. – Czego przykładem to ma być?
– Beztroskiej pewności siebie, oczywiście.
Uniosła brwi.
– Większość ludzi na widok tak pewnej siebie beztroski zareagowałaby przerażeniem, Wasza Królewska Mość. Ale nie ja – dodała z ujmującym uśmiechem.
– Bogowie na dole. – Janath westchnęła, pocierając czoło.
– Co to właściwie za petycja? – zapytał Tehol. – Wcale nie reprezentujesz tu Cechu Szczurołapów, prawda?
– Ależ reprezentuję. Chodzi o wzmocnienie łączących nas więzów. Jak wszyscy wiedzą, seks jest klejem spajającym społeczeństwo, więc pomyślałam sobie...
– Seks jest klejem? – Tehol przesunął się do przodu. – To brzmi intrygująco. Ale zapomnijmy na moment o tej sprawie. Bugg, przygotuj obwieszczenie. Król będzie uprawiał seks z każdą wpływową kobietą w mieście, pod warunkiem, że uda się potwierdzić jej płeć z całkowitą pewnością. Będziemy musieli opracować jakiś test. Każ królewskim inżynierom tym się zająć.
– Dlaczego ograniczać się do wpływowych kobiet? – zapytała męża Janath. – Nie zapominaj o władzy nad gospodarstwem domowym. A co z podobnym obwieszczeniem dla królowej?
– Było kiedyś plemię, w którym wodzowi i jego żonie przysługiwał przywilej spania ze wszystkimi nowożeńcami w noc przed ślubem – wtrącił Bugg.
– Naprawdę?
– Nie, Wasza Królewska Mość – przyznał kanclerz. – Przed chwilą to wymyśliłem.
– Jeśli chcesz, mogę to dopisać do kronik – zaproponowała Janath, z trudem ukrywając podniecenie.
Tehol się skrzywił.
– Moja żona robi się nieprzyzwoita.
– Ja tylko dodałam własną monetę do skarbca żałosnego debilizmu, najmilszy. Rucket, musimy pogadać.
– Nigdy nie rozmawiam z tą drugą – sprzeciwiła się kobieta i wyprostowała się, unosząc głowę.
Tehol klasnął w dłonie.
– No to kolejną naradę mamy za sobą! To co teraz zrobimy? Ja idę do łóżka. – Zerknął na Janath. – W towarzystwie najmilszej żony, oczywiście.
– Jeszcze nie zjedliśmy kolacji, mężu.
– Zjemy ją w łóżku! Możemy zaprosić... och, mniejsza z tym.
– Chciałem pomówić o armii – odezwał się Brys, podchodząc bliżej.
– Och, ty zawsze o tej armii. Zamów więcej butów.
– W tym właśnie problem. Potrzebuję pieniędzy.
– Bugg, daj mu pieniądze.
– Jaką sumę, Wasza Królewska Mość?
– Ile będzie potrzebował na buty i tak dalej.
– Nie chodzi o buty – sprzeciwił się Brys. – Chodzi o szkolenie.
– Będą się szkolić bez butów? To nadzwyczajne.
– Chcę wykorzystać zakwaterowanych w mieście Malazańczyków. Tę ich „piechotę morską” i jej taktykę. Pragnę przebudować całą strukturę letheryjskiej armii i w tym celu zamierzam wynająć malazańskich sierżantów.
– A czy ich przyboczna się na to zgadza?
– Tak. Jej żołnierze się nudzą, a to niedobrze.
– Zapewne masz rację. Czy wiemy, kiedy mają zamiar wymaszerować?
– Mnie o to pytasz? – Brys zmarszczył brwi. – Zapytaj przyboczną.
– Ach, mamy już więc temat naszego następnego spotkania.
– Mam ją zawiadomić? – zapytał Bugg.
Tehol potarł podbródek, a potem skinął głową.
– Tak, to byłoby rozsądne. Bardzo rozsądne. Dobra robota.
– A co z moją petycją? – odezwała się Rucket. – Specjalnie się ubrałam na tę okazję i tak dalej!
– Rozważę ją.
– Świetnie. A czy mogę tymczasem otrzymać Królewski Pocałunek?
Tehol poruszył się nerwowo na tronie.
– Opuszcza cię beztroska pewność siebie, mężu? Najwyraźniej wie lepiej ode mnie, że moja wyrozumiałość ma granice.
– To może chociaż Królewski Uścisk? – zaproponowała Ruc­ket.
– Królewski Ucisk? – zapytał Bugg. – Świetny pomysł. Podnieś cechom podatki, Wasza Królewska Mość.
– Proszę bardzo – warknęła kobieta. – Idę sobie. Król odrzucił kolejną petycję. Tłuszcza podekscytuje się jeszcze bardziej.
– Jaka tłuszcza? – zainteresował się Tehol.
– Ta, którą zwołam.
– Nie zrobiłabyś tego.
– Wzgardzona kobieta jest niebezpieczna, Wasza Królewska Mość.
– Och, daj jej pocałunek i uścisk, mężu. Odwrócę wzrok.
Tehol zerwał się z tronu, ale natychmiast usiadł znowu.
– Za chwilę – wydyszał.
– To nadaje nowy sens określeniu „królewska postawa” – zauważył Bugg.
– Uznam to za weksel – stwierdziła z uśmiechem Rucket.
– A co z tłuszczą? – zapytał lokaj.
– W cudowny sposób rozproszyła się z rozmarzonym westchnieniem, o kanclerzu, czy kim tam właściwie jesteś.
– Jestem królewskimi inżynierami. Tak jest, wszystkimi. Aha, i jeszcze skarbnikiem.
– Oraz niszczycielem spluwaczek – dodał Tehol.
Wszyscy zmarszczyli brwi.
Bugg łypnął ze złością na króla.
– Udało mi się o wszystkim zapomnieć, dopóki tego nie powiedziałeś.
– Coś się stało? – zainteresował się Brys.
– Ach, bracie, musimy cię wysłać do przybocznej z ostrzeżeniem – odparł Tehol.
– Tak?
– Bugg?
– Odprowadzę cię do wyjścia, Brys – rzekł lokaj.
Gdy obaj wyszli, Tehol zerknął na Janath, a potem na Rucket, i zauważył, że obie kobiety nadal są zasępione.
– O co chodzi?
– Czy to coś, o czym powinnyśmy wiedzieć? – zapytała królowa.
– Tak – poparła ją Rucket. – Mówię w imieniu Cechu Szczurołapów.
– Raczej nie – odparł Tehol. – Zapewniam, że to drobiazg. Ma coś wspólnego z zagrożonymi bogami i przerażającymi wróżbami. Jestem już gotowy na pocałunek i uścisk. Nie, chwileczkę. Najpierw kilka głębokich oddechów. Daj mi moment. Tak, nie, zaczekaj.
– Mam ci opowiedzieć o swoich haftach? – zapytała Janath.
– Tak, to brzmi idealnie. Mów. Nigdzie nie odchodź, Rucket.
***
Porucznik Pryszcz otworzył oczy. A przynajmniej próbował to zrobić. Opuchlizna zamykała je niemal całkowicie. Przez wąskie szparki zdołał jednak dostrzec stojącego przy nim mężczyznę. Na nathijskiej twarzy malował się wyraz zamyślenia.
– Poznajesz mnie? – zapytał Nathijczyk.
Pryszcz spróbował odpowiedzieć, ale coś krępowało mu szczękę. Skinął głową i przekonał się, że jego szyja jest dwukrotnie grubsza niż zwykle. A może to głowa mu się skurczyła?
– Jestem Mulvan Straszny, uzdrowiciel drużyny – ciągnął Nathijczyk. – Będziesz żył. – Odchylił się do tyłu. – Wyjdzie z tego, kapitanie – powiedział do kogoś. – Ale przez kilka najbliższych dni nie będzie z niego wielkiego pożytku.
W polu widzenia pojawił się kapitan Milutek. Jego wynędzniała twarz jak zwykle nic nie wyrażała.
– Staniesz za to do raportu, poruczniku Pryszcz. To była kryminalna głupota niegodna oficera.
– Idę o zakład, że jest mnóstwo podobnych przypadków – mruknął uzdrowiciel, zmierzając w stronę drzwi.
– Coś powiedziałeś, żołnierzu?
– Nie, kapitanie.
– To na pewno mój kiepski słuch.
– Tak, kapitanie.
– Sugerujesz, że mam kiepski słuch, żołnierzu?
– Nie, kapitanie!
– Jestem pewien, że to właśnie zrobiłeś.
– Masz znakomity słuch, kapitanie. Hmm, zapewniam cię o tym jako uzdrowiciel.
– Powiedz mi, czy jest jakieś lekarstwo na wypadanie włosów? – zażądał kapitan Milutek.
– Oczywiście, że jest, kapitanie.
– A jakie?
– Ogól sobie głowę, kapitanie.
– Odnoszę wrażenie, że masz za mało roboty, uzdrowicielu. W związku z tym sprawdź żołnierzy ze wszystkich drużyn swojej kompanii i ulecz ich z wszelkich chorób, na jakie będą się skarżyć. Aha, przy okazji zrób im odwszenie i sprawdź, czy mężczyźni nie mają krwawych pęcherzy na jądrach. Jestem pewien, że to złowrogi objaw czegoś groźnego.
– Krwawych pęcherzy, kapitanie? Na jądrach?
– Widzę, że to ty masz kłopoty ze słuchem, nie ja.
– Hmm, to nie jest nic złowrogiego ani groźnego, kapitanie. Tylko nie wolno ich przekłuwać, bo krwawią jak demony. To skutek nadmiaru konnej jazdy, kapitanie.
– Zaiste.
– ...
– Uzdrowicielu, czemu jeszcze tu stoisz?
– Przepraszam, kapitanie, już sobie idę!
– Masz mi przedstawić szczegółowy raport o stanie zdrowia żołnierzy.
– Tak jest! Pora na inspekcję jąder!
Milutek pochylił się nad Pryszczem i przyjrzał mu się uważnie.
– Nie możesz nawet mówić, tak? To miła niespodzianka. Sześć użądleń os czarnych. Powinieneś umrzeć. Dlaczego jeszcze żyjesz? Nieważne. Podejrzewam, że bachory ci umknęły. Będę teraz musiał spuścić tego psa pasterskiego, żeby je wytropił. I to właśnie tej nocy. Wracaj szybko do zdrowia, poruczniku, żebym mógł zedrzeć z ciebie skórę.
***