» Fragmenty książek » Przynieście mi głowę wiedźmy

Przynieście mi głowę wiedźmy


wersja do druku

Rozdział 1


Przynieście mi głowę wiedźmy
Stałam w mroku, w wejściu opuszczonego sklepu naprzeciwko pubu "Krew i Piwo", usiłując dyskretnie podciągnąć skórzane spodnie do ich właściwego położenia. To żałosne, pomyślałam, patrząc na opustoszałą w deszczu ulicę. Byłam na to o wiele za dobra.
Zajmowałam się zwykle zatrzymywaniem nielicencjonowanych czarownic oraz tych zajmujących się czarną magią, jako że do schwytania czarownicy trzeba czarownicy. Lecz w tym tygodniu na ulicach było spokojniej niż zazwyczaj. Wszyscy, którzy mogli wyjechać, byli na zachodnim wybrzeżu na naszym dorocznym zjeździe, zostawiwszy mnie z tym bezcennym zleceniem. Proste przyskrzynienie. Takie to już szczęście Zmiany, że tkwiłam tu w ciemności i na deszczu.
– Kogo ja oszukuję? – szepnęłam, podciągając pasek torby wyżej na ramię. Od miesiąca nie wysyłano mnie, żebym przyszpiliła czarownicę – nielicencjonowaną, białą, czarną czy jakąkolwiek inną. Przyprowadzenie syna pani burmistrz na Przemianę odbywającą się nie w czasie pełni księżyca nie było zapewne najlepszym pomysłem.
Zza rogu wyjechał lśniący samochód; w świetle brzęczącej lampy rtęciowej był czarny. Już trzeci raz okrążał kwartał. Skrzywiłam się, kiedy zobaczyłam, że zwalnia.
– Cholera – szepnęłam. – Potrzebuję ciemniejszej kryjówki.
– Myśli, że jesteś dziwką, Rachel – szepnął mi do ucha mój pomocnik i zachichotał. – Mówiłem ci, że w czerwonej bluzce bez pleców wyglądasz jak zdzira.
– Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że śmierdzisz jak pijany nietoperz, Jenks? – mruknęłam, ledwie poruszając ustami.
Tego wieczoru pomocnik znajdował się denerwująco blisko, jako że przysiadł na moim kolczyku. Był duży i zwisający – kolczyk, nie pixy. Jenks okazał się pretensjonalnym, złośliwym gnojkiem o wybuchowym charakterze. Wiedział, co prawda, z której strony ogrodu pochodzi jego nektar. I najwyraźniej od incydentu z żabą pozwalano mi zabierać ze sobą najwyżej pixy. Mogłabym przysiąc, że pixy są za duże, by się zmieścić w żabim pysku.
Kiedy samochód zatrzymał się z sykiem opon na mokrym asfalcie, podeszłam powoli do krawężnika. Automatycznie otwierana, przyciemniona szyba opuściła się z jękiem mechanizmu. Pochyliłam się z moim najładniejszym uśmiechem i machnęłam legitymacją. Ze spojrzenia pana Jednobrewego zniknęła lubieżność, a jego twarz przybrała barwę popiołu. Samochód ruszył z cichym piskiem opon.
– Jednodniowy wycieczkowicz – powiedziałam z pogardą.
Nie, pomyślałam w przebłysku skruchy. Był normalny, był człowiekiem. Jeśli nawet określenia "jednodniowy­wycieczkowicz", "udomowiony", "gąbka", "wymiętek" oraz moje ulubione "przekąska" oddawały istotę sprawy, były politycznie niepoprawne. Ale skoro ten gość podrywał zabłąkane dziewczyny na chodniku w Zapadlisku, to można go było nazwać trupem.
Samochód przejechał na czerwonym świetle, a ja odwróciłam się na gwizdy dziwek, których miejsce zajęłam o zachodzie słońca. Nie były zadowolone, stojąc bezczelnie na rogu naprzeciwko mnie. Pomachałam im, a najwyższa pokazała mi środkowy palec i odwróciła się tyłem, pokazując zgrabną pupę, poprawioną zaklęciem. Dziwka i jej zdecydowanie krzepki kochanek głośno rozmawiali, starając się niepostrzeżenie podawać sobie skręta. Nie pachniał zwykłym tytoniem. Dzisiaj to nie mój problem, pomyślałam i cofnęłam się do cienia.
Oparłam się o zimną kamienną ścianę budynku, wpatrzona w czerwone światła stopu samochodu. Zerknęłam na siebie, marszcząc brwi. Jestem wysoka jak na kobietę – mam około metra siedemdziesiąt – ale nie jestem choćby w przybliżeniu tak długonoga, jak ta dziwka stojąca w następnej kałuży światła. I nie byłam aż tak mocno umalowana. Wąskie biodra i niemal płaski biust nie czyniły ze mnie materiału na prostytutkę. Zanim znalazłam punkty sprzedaży dla leprekaunów, bieliznę kupowałam w dziale "Twój pierwszy stanik". A tam trudno znaleźć coś bez serduszek i jednorożców.
Moi przodkowie wyemigrowali do starych dobrych Stanów w dziewiętnastym wieku. Jakimś cudem na przestrzeni tych pokoleń wszystkim kobietom udało się zachować zdecydowanie rude włosy i zielone oczy, charakterystyczne dla dzieci naszej irlandzkiej ojczyzny. Jednakże moje piegi są ukryte pod zaklęciem, które tata kupił mi na trzynaste urodziny. Maleńki amulet dał do osadzenia w pierścionku na mały palec. Nigdy nie wychodzę bez niego z domu.
Znowu poprawiłam torbę na ramieniu i westchnęłam. Skórzane spodnie, czerwone buty do kostek i bluzka bez pleców niewiele się różniły od tego, co zwykle wkładałam w piątki, żeby wkurzyć szefa, ale ubrać się w coś takiego na wieczór, idąc na róg ulicy...
– Gówno – mruknęłam do Jenksa. – Wyglądam jak dziwka.
Jego jedyną odpowiedzią było prychnięcie. Nie zarea­gowałam, co mnie kosztowało nieco wysiłku, i odwróciłam się w stronę baru. Było za wcześnie na pierwszych klientów i oprócz mojego pomocnika oraz stojących dalej "pań", ulica świeciła pustką. Stałam tu już prawie godzinę, a mojego obiektu nie było ani śladu. Równie dobrze mogłam wejść do środka i zaczekać. Poza tym wewnątrz mogłabym sprawiać wrażenie, że to ja chcę być nagabywana, a nie że sama nagabuję mężczyzn.
Odetchnęłam głęboko, wyciągnęłam z koka upiętego na czubku głowy kilka pasemek kręconych włosów, sięgających ramion, chwilę je układałam, by malowniczo opadały mi na twarz, a na koniec wyplułam gumę. Kiedy przechodziłam przez mokrą jezdnię, stukanie moich obcasów stanowiło żwawy kontrapunkt dla podzwaniania kajdanek wiszących mi u biodra. Stalowe kółka wyglądały jak tandetny rekwizyt, lecz były prawdziwe i wielokrotnie używane. Skrzywiłam się. Nic dziwnego, że pan Jednobrewy się zatrzymał. Używane do pracy, ale nie takiej, o jakiej myślisz.
Mimo wszystko zostałam wysłana w deszcz do Zapadliska, żeby zwinąć leprekauna za uchylanie się od płacenia podatków. Zastanawiałam się, jak niżej mogłabym jeszcze upaść. To pewnie przez to przyszpilenie jasnowidzącego psa w zeszłym tygodniu. Skąd miałam wiedzieć, że to nie wilkołak? Pasował do opisu, jaki dostałam.
Stojąc w wąskim korytarzu i strząsając z ubrania krople deszczu, powiodłam wzrokiem po typowym gównianym wystroju irlandzkiego baru: po fajkach z długimi cybuchami przyczepionymi do ścian, reklamach zielonego piwa, czarnych winylowych siedzeniach i maleńkiej scenie, gdzie jakiś niedoszły gwiazdor rozstawiał przy wieży ustawionej ze wzmacniaczy swoje cymbały i dudy. W powietrzu unosił się delikatny zapach przemycanej Siarki. Obudziły się moje drapieżne instynkty. Zapach miał trzy dni i nie był dość silny, by pójść jego tropem. Gdybym przygwoździła dostawcę, opuściłabym listę przebojów mojego szefa. Może nawet dałby mi coś wartego moich talentów.
– Hej – burknął ktoś obok mnie. – Zastępujesz Tobby?
Porzuciłam myśli o Siarce, zamrugałam i odwróciłam się, stając na wprost klatki piersiowej w jaskrawozielonej koszulce. Uniosłam wzrok, ogarniając nim ogromnego mężczyznę. Materiał na wykidajłę. Na koszulce miał nadrukowane imię "Peter". Pasowało do niego.
– Kogo? – zamruczałam, rąbkiem jego koszulki osuszając z kropel deszczu to, co na wyrost nazywam rowkiem między piersiami.
Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. I było to przygnębiające.
– Tobby. Państwową dziwkę. Już się tu nie pokaże?
– Mówiłem ci – dobiegł z mojego kolczyka śpiewny głosik.
Mój uśmiech stał się wymuszony.
– Nie wiem – wycedziłam przez zęby. – Nie jestem dziwką.
Znów coś burknął, przyglądając się mojemu strojowi. Pogrzebałam w torbie i podałam mu legitymację służbową. Każdy, kto by nas widział, mógłby założyć, że mnie legitymuje. Przy łatwo dostępnych zaklęciach ukrywających wiek to było obowiązkowe – podobnie jak wiszący mu na szyi amulet wykrywający zaklęcia. Lśnił bladą czerwienią w reakcji na mój pierścionek. Nie przeprowadziłby z tego powodu pełnej kontroli, dlatego wszystkie amulety w mojej torbie były w tej chwili uśpione. Zresztą nie spodziewałam się, żebym miała ich tego wieczoru potrzebować.
– Inderlandzka Służba Bezpieczeństwa – powiedziałam, kiedy wziął legitymację do ręki. – Mam zlecenie na znalezienie kogoś, a nie na nękanie twojej zwykłej klienteli. Stąd to... hm... przebranie.
– Rachel Morgan – odczytał, niemal całkowicie zakrywając grubymi paluchami laminowany prostokąt. – Agentka Inderlandziej Służby Bezpieczeństwa. Jesteś agentką ISB? – Przeniósł wzrok z legitymacji na mnie i z powrotem, rozchylając grube wargi w uśmiechu. – Co się stało z twoimi włosami? Wpadłaś na lampę lutowniczą?
Zacisnęłam usta. Zdjęcie miało trzy lata. To nie była lampa lutownicza, tylko psikus, nieformalne pasowanie na pełnoprawną agentkę. Naprawdę śmieszne.
Pixy smyrgnął z mojego kolczyka, który się zakołysał od tego gwałtownego ruchu.
– Ja bym pilnował języka – powiedział Jenks, przekrzywiając głowę, by spojrzeć na legitymację. – Ostatni przygłup, który się śmiał z jej zdjęcia, spędził noc na ostrym dyżurze z parasolką z drinka w nosie.
Zrobiło mi się przyjemnie.
– Wiesz o tym? – zapytałam, wyrywając legitymację Peterowi i chowając ją w torbie.
– Wiedzą o tym wszyscy w dziale przydzielania funduszy. – Pixy się roześmiał. – Oraz o próbie przyszpilenia tego łaka za pomocą zaklęcia swędzenia i zgubieniu go w kiblu.
– Spróbuj aresztować łaka tak blisko pełni i nie dać się ugryźć – zaproponowałam tonem usprawiedliwienia. – To nie takie łatwe, jak wygląda. Musiałam użyć eliksiru. Takie rzeczy są kosztowne.
– A potem pozbawiłaś włosów cały autobus ludzi?
Jego skrzydełka ważki poczerwieniały, ponieważ się śmiał, a to pobudziło mu krążenie. Ubrany w czarny jedwab i z czerwoną chustką wyglądał jak miniaturowy Piotruś Pan udający członka miejskiego gangu. Dziesięć centymetrów jasnowłosego utrapienia i wybuchowego charakteru.
– To nie była moja wina – odparłam. – Kierowca wjechał na wybój.
Zmarszczyłam brwi. Oprócz tego ktoś pozamieniał moje zaklęcia. Usiłowałam splątać łakowi nogi, a skończyło się to usunięciem włosów kierowcy i wszystkim siedzącym w trzech pierwszych rzędach foteli. Przynajmniej schwytałam obiekt poszukiwań, chociaż w ciągu następnych trzech tygodni zmarnowałam całą wypłatę na taksówki, bo autobus nie chciał mnie zabierać.
– A ta żaba? – Jenks błyskawicznie odfrunął, bo bramkarz chciał go pstryknąć, ale zaraz wrócił. – Tylko ja chciałem ci dzisiaj towarzyszyć. Płacą mi za ryzyko.
Duszek uniósł się z dumą o kilka centymetrów.
Najwyraźniej nie zrobił wrażenia na Peterze. Ja byłam przerażona.
– Posłuchaj, ja chcę tu tylko grzecznie i spokojnie posiedzieć i czegoś się napić – powiedziałam i skinęłam głową w stronę sceny, gdzie młodzieniec plątał przewody od swoich wzmacniaczy. – Kiedy to się zacznie?
Bramkarz wzruszył ramionami.
– Jest nowy. Wygląda, że za jakąś godzinę. – Jeden ze wzmacniaczy spadł z hukiem ze sceny. Rozległy się radosne okrzyki. – Może za dwie.
– Dzięki.
Nie zwracając uwagi na przypominający dźwięk dzwoneczków śmiech Jenksa, przeszłam między pustymi stolikami do rzędu ciemniejszych boksów. Wybrałam ten pod głową łosia i zapadłam się w zwiotczałe siedzenie o osiem centymetrów głębiej, niż powinnam. Zmywam się stąd, jak tylko znajdę tego małego przestępcę podatkowego. To mnie obrażało. Pracowałam dla ISB od trzech lat – siedem, jeśli policzyć cztery lata "szpitalne" – a teraz wykonywałam pracę stażystki.
To stażyści pilnowali codziennie porządku na ulicach Cincinnati i jego największego przedmieścia po drugiej stronie rzeki, pieszczotliwie zwanego Zapadliskiem. ­Braliśmy nadprzyrodzone przypadki, z którymi nie mogło sobie poradzić prowadzone przez ludzi FBI – Federalne Biuro Inderlandzkie. W zakresie działalności stażysty ISB leżały drobne zajścia wywołane przez zaklęcia oraz zdejmowanie famulusów z drzew. Ale ja byłam pełnoprawną agentką, do cholery. Zasługiwałam na coś lepszego. Wypełniałam lepsze zlecenia.
To ja w pojedynkę wyśledziłam i zatrzymałam krąg mrocznych wiedźm, które obchodziły zaklęcia zabezpieczające zoo w Cincinnati, żeby kraść z niego małpy i sprzedawać je do podziemnego laboratorium. Ale czy zdobyłam sobie za to uznanie? Nie.
To ja zdałam sobie sprawę, że wariat wykopujący ciała na jednym z przykościelnych cmentarzy jest powiązany z serią zgonów w skrzydle przeszczepów w jednym ze szpitali prowadzonych przez ludzi. Wszyscy założyli, że zbierał materiały do tworzenia nielegalnych zaklęć, a nie, że rzucał na te organy zaklęcia czasowego zdrowia, a potem sprzedawał je na czarnym rynku.
A te kradzieże przy bankomatach, które nękały miasto w ostatnią Gwiazdkę? Musiałam jednocześnie użyć sześciu amuletów, by przybrać wygląd mężczyzny, ale przyskrzyniłam tę czarownicę. Do rabowania naiwnych ludzi używała amuletu miłości w połączeniu z zaklęciem zapomnienia. To przyszpilenie sprawiło mi szczególnie dużo satysfakcji. Ścigałam ją przez trzy ulice i kiedy się odwróciła, żeby rzucić na mnie być może zabójczy urok, nie miałam czasu na rzucenie żadnego zaklęcia, więc miałam słuszne powody, by pozbawić ją przytomności potężnym kopniakiem. Jeszcze lepsze było to, że FBI szukało jej przez trzy ­miesiące, a mnie przyszpilenie jej zajęło dwa dni. Wyszli przeze mnie na durniów, ale czy ktoś mi powiedział: "Dobra robota, Rachel"? Czy ktoś mnie chociaż podwiózł do wieżowca ISB z moją spuchniętą stopą? Nie.
A później dostawałam jeszcze gorsze zlecenia: dziewczyny z korporacji studentek kradnące programy telewizji kablowej za pomocą czarów, kradzieże famulusów, psotne zaklęcia – i nie mogłam zapomnieć mojego ulubionego: wyganiania trolli spod mostów i z przepustów, zanim zjadły całą zaprawę. Westchnęłam, patrząc na bar. Żałosne.
Jenks z powrotem przysiadł na moim kolczyku, unikając moich apatycznych prób pacnięcia go. To, że musieli mu płacić potrójnie za to, żeby mi towarzyszył, nie wróżyło nic dobrego.
Sprężystym krokiem podeszła odziana na zielono kelnerka, deprymująco dziarska jak na tak wczesną porę.
– Cześć! – odezwała się, pokazując zęby i dołeczki w policzkach. – Mam na imię Dottie. Będę cię dzisiaj obsługiwać.
Cała w uśmiechach, postawiła przede mną trzy drinki: Krwawą Mary, koktajl z bourbona i piwo imbirowe z sokiem pomarańczowym. Jakie to słodkie.
– Dzięki, skarbie – powiedziałam z pełnym znużenia westchnieniem. – Od kogo to?
Przewróciła oczyma w stronę baru, starając się wyglądać na osobę wyrafinowaną i znudzoną, lecz udało jej się zrobić wrażenie licealistki na balu. Wyglądając zza jej szczupłej, owiązanej fartuszkiem talii, zerknęłam na trzech pijaków o oczach płonących pożądaniem. To była stara tradycja. Przyjęcie drinka oznaczało przyjęcie kryjącego się za nim zaproszenia. Kolejna sprawa, którą powinna się zająć pani Rachel. Wyglądali na normalnych, ale nigdy nic nie wiadomo.
Wyczuwając koniec rozmowy, Dottie pośpieszyła pełnić obowiązki barmanki.
– Sprawdź ich, Jenks – szepnęłam.
Duszek odfrunął, trzepocząc skrzydełkami zaróżowionymi z podniecenia. Nikt go nie zauważył. Pixy inwigilacja w najlepszym wydaniu.
W pubie było spokojnie, ale jako że za barem stało dwoje barmanów, stary mężczyzna i młoda kobieta, domyślałam się, że wkrótce zabawa się rozkręci. "Krew i Piwo" był znanym lokalem, do którego chodzili normalni, by pozadawać się z Inderlanderami, a potem wrócić na drugą stronę rzeki z zablokowanymi drzwiczkami i zakręconymi szybami, podekscytowani i zachwyceni sobą. I chociaż samotny człowiek wśród Inderlanderów rzuca się w oczy jak syf na twarzy królowej balu maturalnego, to Inderlander z łatwością wtapia się w tłum ludzi. To cecha pomagająca im przetrwać, szlifowana od czasów sprzed Pasteura. Stąd pixy. Pixy i fairy potrafią dosłownie wywąchać Inderlandera szybciej, niż ja potrafię powiedzieć "sik".
Bez przekonania rozejrzałam się po na wpół pustym barze. Na widok znajomej twarzy z biura mój zgorzkniały nastrój wyewoluował w uśmiech. Ivy.
Ivy była wampirzycą, gwiazdą zespołu agentów ISB. Poznałyśmy się przed kilku laty podczas ostatniego roku mojego stażu i na rok stworzyłyśmy zespół do wykonywania na wpół niezależnych zadań. Ona właśnie zatrudniła się jako pełnoprawna agentka; miała za sobą sześć lat ­studiów uniwersyteckich, a nie dwa lata uniwersytetu i cztery lata stażu, które ja wybrałam. Sądzę, że przydzielenie nas do siebie wydawało się komuś dobrym żartem.
Praca z wampirem – żywym czy nie – śmiertelnie mnie przerażała do czasu, kiedy odkryłam, że Ivy nie jest praktykująca i wyrzekła się picia krwi. Byłyśmy do siebie tak niepodobne, jak to tylko możliwe, lecz jej mocne punkty stanowiły moje słabości. Chciałabym powiedzieć, że jej słabości były moimi mocnymi punktami, lecz Ivy nie miała żadnych słabości – poza skłonnością do zabijania wszelkiej radości z działania przez skrupulatne układanie planów.
Nie pracowałyśmy razem od dwóch lat i mimo niechętnie przyznanego mi awansu Ivy nadal miała wyższe stanowisko. Umiała mówić właściwe rzeczy właściwym ludziom we właściwym czasie. Pomagało jej też pochodzenie z rodu Tamwood, którego nazwisko było stare jak samo Cincinnati. Była ostatnim przedstawicielem rodziny, miała duszę i była tak samo żywa, jak ja, ponieważ wirusem wampiryzmu została zarażona za pośrednictwem nadal wówczas żyjącej matki. Wirus ukształtował Ivy jeszcze w jej łonie, dzięki czemu posiadała elementy obu światów, żywego i martwego.
Zobaczyła, że kiwam jej głową, i podeszła. Wszyscy trzej mężczyźni przy barze odwrócili się, patrząc na nią z uznaniem i trącając się łokciami. Rzuciła im lekceważące spojrzenie, a ja, przysięgam, usłyszałam, jak jeden z nich westchnął.
– Jak ci leci, Ivy? – zapytałam, kiedy wampirzyca po­woli usiadła na ławie naprzeciwko mnie.
Oparła się o ścianę boksu do wtóru skrzypienia winylowej tapicerki; obcasy wysokich butów oparła na długiej ławie, a nad krawędzią stołu ukazały się jej kolana. Przerastała mnie o pół głowy, ale ja wyglądam po prostu na wysoką, a Ivy udawało się stwarzać wrażenie wysmukłej elegantki. Jej nieco orientalne rysy nadawały jej tajemniczy wygląd, co podtrzymywało moje przekonanie, że większość modelek musi być wampirzycami. Na dodatek ubierała się jak modelka: skromna skórzana spódnica i najwyższej jakości jedwabna wampirza bluzka – oczywiście jedno i drugie czarne. Gładka, ciemna fala włosów podkreślała jej bladą skórę i owal twarzy. Bez względu na to, co robiła z włosami, nadawały jej egzotyczny wygląd. Ja mogłam poświęcać moim całe godziny, a i tak zawsze były rude i kędzierzawe. Pan Jednobrewy nie zatrzymałby się przy niej; miała zbyt dużą klasę.
– Cześć, Rachel – rzekła Ivy. – Co robisz w Zapadlisku? – Głos miała melodyjny i niski, przepełniony subtelnością szarego jedwabiu. – Myślałam, że w tym tygodniu będziesz łapać raka skóry na wybrzeżu – dodała. – Czy Denon nadal jest wkurzony o tego psa?
Wzruszyłam z zakłopotaniem ramionami.
– Nie.
W gruncie rzeczy szefowi niemal pękła żyłka. Byłam o krok od awansu na biurową sprzątaczkę.
– To była uczciwa pomyłka. – Ivy leniwym ruchem odchyliła głowę, odsłaniając długą szyję. Nie widniała na niej żadna blizna. – Każdy mógł ją popełnić.
Każdy oprócz ciebie, pomyślałam kwaśno.
– Tak? – powiedziałam na głos, podsuwając ku niej Krwawą Mary. – No to daj mi znać, jak zauważysz mój cel.
Potrząsnęłam amuletami na kajdankach, dotykając koniczynki wyrzeźbionej z drzewa oliwnego.
Szczupłe palce Ivy oplotły szkło, jakby je pieściły. Te same palce mogłyby uszkodzić mi nadgarstek, gdyby włożyła w to nieco wysiłku. Żeby zdobyć taką siłę, by złamać go bez chwili zastanowienia, musiałaby zaczekać, aż będzie martwa, ale i tak była silniejsza ode mnie. W jej ustach zniknęła połowa czerwonego napoju.
– Od kiedy ISB interesuje się leprekaunami? – zapytała, przyglądając się pozostałym amuletom.
– Od ostatniego złego dnia szefa.
Wzruszyła ramionami, wyjęła zza bluzki krzyż i prowokacyjnie przeciągnęła uszkiem po zębach. Kły miała ostre jak kot, lecz nie większe niż ja. Wydłużoną wersję nabędzie po śmierci. Zmusiłam się do oderwania od nich wzroku i przeniesienia go na metalowy krzyż. Miał długość mojej dłoni i był wykonany z przepięknie obrobionego srebra. Zaczęła go nosić niedawno, by denerwować matkę. Między nimi panowały dość napięte dobre stosunki.
Dotknęłam maleńkiego krzyżyka na kajdankach i pomyślałam, że chyba trudno jest mieć nieumarłą matkę. Spotkałam tylko garstkę martwych wampirów. Te naprawdę stare trzymały się na uboczu, a nowe łatwo dawały się zakołkowywać, chyba że nauczyły się trzymać na uboczu.
Martwe wampiry były całkowicie pozbawione sumienia i stanowiły wcielenie bezlitosnego instynktu. Postępowały według zasad społecznych tylko dlatego, że traktowały je jak grę. A martwe wampiry znały zasady. Ich istnienie zależało od zasad, których złamanie oznaczało śmierć albo ból. Największą było oczywiście unikanie słońca. Dla zachowania zdrowych zmysłów codziennie potrzebowały krwi. Nadawała się każda istota, a branie jej od żywych dawców było jedyną radością tych wampirów. Były potężne, miały niewiarygodną siłę i wytrzymałość oraz zdolność niesamowicie szybkiego zdrowienia. Trudno było je unicestwić inaczej, niż poprzez tradycyjne odcięcie głowy i przebicie serca kołkiem.
W zamian za swoją duszę otrzymywały szansę nieśmiertelności. Szła ona w parze z utratą sumienia. Najstarsze wampiry twierdziły, że to jest najlepsze: umiejętność zaspokojenia każdej potrzeby cielesnej bez poczucia winy, kiedy ktoś umiera, by dać im przyjemność i zdrowie psychiczne na kolejny dzień.
Ivy miała i wirusa wampiryzmu, i duszę; do czasu śmierci i zostania prawdziwą nieumarłą tkwiła w pół drogi. Chociaż nie była tak potężna czy niebezpieczna, jak martwy wampir, zdolność przebywania na słońcu i oddawania czci Bogu bez bólu czyniły ją obiektem zazdrości martwych braci.
Metalowe kółka naszyjnika Ivy stukały rytmicznie o jej perłowe zęby, a ja ignorowałam jej zmysłowość z wypraktykowaną powściągliwością. Wolałam ją, kiedy na niebie było słońce, a ona miała większą kontrolę nad swoim obliczem seksualnego drapieżnika.
Mój pixy wrócił i wylądował na sztucznych kwiatach, stojących w wazoniku pełnym petów.
– Dobry Boże – odezwała się Ivy, upuszczając krzyż. – Pixy? Denon musi być wściekły.
Skrzydełka Jenksa na moment znieruchomiały, po czym znów się rozmazały w gwałtownym trzepocie.
– Idź się Zmień, Tamwood – powiedział piskliwie. – Myślisz, że tylko fairy mają nosy?
Jenks wylądował ciężko na moim kolczyku. Skrzywiłam się.
– Dla pani Rachel tylko to co najlepsze – powiedziałam sucho. Ivy się roześmiała, a na moim karku zjeżyły się włoski. Brakowało mi prestiżu, jaki dawała mi praca z nią, ale wciąż działała mi na nerwy. – Mogę wrócić, jeśli sądzisz, że popsuję ci akcję – dodałam.
– Nie – odparła. – Zostań. Przyszpiliłam parkę igieł w łazience. Przyłapałam ich na nagabywaniu zwierzyny pod ochroną. – Z drinkiem w ręku przesunęła się na koniec ławy, wstała, przeciągnęła się zmysłowo i prawie niedosłyszalnie westchnęła. – Wyglądają zbyt podle, żeby mieć zaklęcie przemiany – powiedziała. – Ale na wszelki wypadek mam na zewnątrz moją wielką sowę. Jeśli spróbują wylecieć przez rozbite okno, to staną się ptasim pokarmem. Po prostu biorę ich na przeczekanie. – Upiła łyk koktajlu, patrząc na mnie piwnymi oczyma znad krawędzi szklaneczki. – Jeśli szybko dopadniesz swój cel, może mogłybyśmy wziąć jedną taksówkę?
Miękka sugestia niebezpieczeństwa w jej głosie sprawiła, że kiedy wychodziła, kiwnęłam niezobowiązująco głową. Bawiąc się nerwowo opadającym kosmykiem moich rudych włosów, postanowiłam, że zanim wsiądę z nią do taksówki o tak późnej porze, dokładnie się przyjrzę Ivy. Może i nie potrzebowała do przeżycia krwi, lecz było oczywiste, że mimo publicznej deklaracji wstrzemięźliwości w tym względzie, wciąż jej łaknie.
Ponieważ przy moim łokciu pozostały tylko dwa drinki, przy barze składano sobie kondolencje. Jenks nadal się złościł swym wysokim głosem.
– Uspokój się, Jenks – powiedziałam, usiłując powstrzymać go przed wydarciem mi kolczyka z ucha. – Lubię mieć wsparcie pixy. Fairy nawet nie sikają bez zezwolenia swoich związków.
– Zauważyłaś? – prawie wywarczał, łaskocząc mnie w ucho podmuchem niespokojnie machających skrzydełek. – Przez jakiś parszywy wierszyk napisany przed Zmianą przez jakiegoś pijanego tłuściocha uważają się za lepsze od nas. Reklama, Rachel. Nic więcej. Dobre staromodne łapówkarstwo. Wiedziałaś, że za tę samą robotę fairy otrzymują większą zapłatę niż pixy?
– Jenks? – przerwałam mu, odgarniając włosy z ramienia. – Co się dzieje przy barze?
– I ten obraz! – ciągnął, wprawiając kolczyk w wibracje. – Widziałaś go? Ten, na którym ludzki bachor wdziera się na imprezę fairy? Były tak pijane, że nawet nie wiedziały, że tańczą z człowiekiem. I wciąż dostają za to tantiemy.
– Zamknij się, Jenks – powiedziałam zduszonym głosem. – Co się dzieje przy barze?
Rozległo się cichutkie prychnięcie, a mój kolczyk się przekręcił.
– Zawodnik numer jeden to osobisty trener sportowy – mruknął pixy. – Zawodnik numer dwa naprawia klimatyzatory, a zawodnik numer trzy to reporter prasowy. Jednodniowi wycieczkowicze. Wszyscy.
– A ten na scenie? – szepnęłam, pilnując się, by nie patrzeć w tamtą stronę. – ISB dała mi tylko pobieżny opis, ponieważ nasz cel zapewne używa zaklęcia przebrania.
– Nasz cel? – powiedział Jenks.
Podmuch wywoływany uderzeniami skrzydełek osłabł, a z jego głosu zniknął gniew.
Uchwyciłam się tego. Może wystarczyło mu poczucie wspólnoty.
– Może go sprawdzisz? – spytałam, zamiast zażądać. – Sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, w co ma dmuchać w tych swoich dudach.
Jenks parsknął śmiechem i odfrunął w lepszym nastroju. Nie pochwalano bratania się agentów z pomocnikami, ale co tam. Jenks poczuł się lepiej i kiedy wzejdzie słońce, może moje ucho wciąż będzie w jednym kawałku.
Czekając, wodziłam palcem wskazującym po krawędzi szklaneczki z koktajlem z bourbona, a typki przy barze szturchały się łokciami. Nudziłam się, a odrobina flirtu dobrze robi duszy.
Do środka weszła grupka ludzi; z ich głośnego trajkotu dowiedziałam się, że deszcz przybrał na sile. Skupili się przy drugim końcu baru, rozmawiając jeden przez drugiego i wyciągając ręce po drinki. Przyjrzałam im się; lekki ucisk w żołądku powiedział mi, że przynajmniej jeden z nich to martwy wampir. Trudno było określić który, bo wszyscy mieli gotyckie stroje.
Domyślałam się, że to spokojny młodzieniec z tyłu. Wyglądał najbardziej normalnie wśród grupy ­wytatuowanych ludzi z kolczykami w rozmaitych częściach ciała; zamiast w zmoczone deszczem skóry był ubrany w dżinsy i koszulę. Zapewne dobrze mu się powodziło, skoro otoczył się takim stadkiem ludzi o szyjach pokrytych bliznami i szczupłych, anemicznych ciałach. Sprawiali jednak wrażenie zadowolonych i swobodnych w swojej zżytej, niemal rodzinnej grupie. Ze szczególną uprzejmością odnosili się do ładnej blondynki – podtrzymywali ją i wspólnie zachęcali do zjedzenia orzeszków. Uśmiechała się, ale wyglądała na zmęczoną. Zapewne stanowiła śniadanie wampira.
Jakby zwabiony moimi myślami, atrakcyjny mężczyzna się odwrócił. Zsunął okulary przeciwsłoneczne i kiedy spojrzał znad nich w moje oczy, poczułam na plecach zimny dreszcz. Zaczerpnęłam tchu, widząc kropelki deszczu na jego rzęsach. Przepełniła mnie nagła potrzeba strząśnięcia ich. Niemal czułam na palcach wilgoć wody, miękki dotyk rzęs. Szepnął coś; miałam wrażenie, że słyszę, lecz nie rozumiałam kłębiących się za mną jego słów, pchających mnie do przodu.
Z bijącym sercem spojrzałam na niego porozumiewawczo i pokręciłam głową. Kąciki jego ust uniosły się w delikatnym, czarującym uśmiechu, a potem mężczyzna odwrócił wzrok.
Odetchnęłam i też spojrzałam gdzie indziej. Tak. To martwy wampir. Żywy nie rzuciłby na mnie nawet tak małego uroku. Gdyby naprawdę się starał, nie miałabym szans. Ale po to są prawa, czyż nie? Martwe wampiry miały wysysać tylko ochotników, i to po podpisaniu dokumentów zrzeczenia się roszczeń, ale skąd można było wiedzieć, czy były one podpisywane przed czy po? Czarownice, łaki i inni Inderlanderzy nie mogli się zmienić w wampira. Słaba pociecha, jeśli wampir tracił kontrolę i umierało się z rozerwanym gardłem. Oczywiście przeciwko temu też istniały prawa.
Nadal zaniepokojona, podniosłam wzrok i zobaczyłam, jak prosto w moją stronę zmierza muzyk z oczyma płonącymi gorączką. Głupi pixy. Dał się złapać.
– Przyszłaś posłuchać mojej gry, piękna? – powiedział dzieciak, stanąwszy przy moim stoliku.
Wyraźnie starał się mówić cicho.
– Mam na imię Delia, nie Piękna – skłamałam, patrząc obok niego na Ivy.
Śmiała się ze mnie. Super. W naszym biurowym biuletynie będzie to wyglądać po prostu fantastycznie.
– Wysłałaś swego zaprzyjaźnionego fairy, żeby mnie sprawdził – powiedział, na wpół wyśpiewując ostatnie słowa.
– To jest pixy, nie fairy – rzekłam.
Gość był albo głupim normalnym, albo sprytnym Inderlanderem udającym głupiego normalnego. Stawiałam na to pierwsze.
Otworzył dłoń i Jenks podleciał chwiejnie do mojego kolczyka. Jedno ze skrzydełek miał zgięte i sypał się z niego czarodziejski pyłek, tworząc na krótko słoneczne promienia na stole i moim ramieniu. Zamknęłam oczy, zbierając siły. Wiedziałam, że ja zostanę za to obwiniona.
Ucho wypełniło mi wściekłe warczenie Jenksa; zmarszczyłam brwi w zamyśleniu. Chyba żadna z jego sugestii nie była możliwa anatomicznie – ale przynajmniej wiedziałam, że dzieciak jest normalnym.
– Chodź do mojej furgonetki, to ci pokażę wielką piszczałkę – zaproponował. – Mogę się założyć, że pięknie byś na niej grała.
Podniosłam na niego wzrok, roztrzęsiona propozycją martwego wampira.
– Odejdź.
– Odniosę wielki sukces, Delicjo – pochwalił się, biorąc moje wrogie spojrzenie za zaproszenie, by usiadł. – Jak tylko zdobędę dość pieniędzy, jadę na wybrzeże. Mam przyjaciela w muzycznym biznesie. Zna gościa, który zna gościa, który czyści basen Janis Joplin.
– Odejdź – powtórzyłam, ale on tylko się wygodnie oparł i wykrzywił twarz, śpiewając falsetem "Del-delia-deliiiicja" i wystukując na stole nieregularny rytm.
To było krępujące. Chyba będzie mi wybaczone, jeśli go walnę? Ale nie, byłam dobrym żołnierzykiem w walce z przestępstwami przeciwko normalnym, nawet jeśli uważałam tak tylko ja. Pochyliłam się z uśmiechem, pokazując rowek między piersiami. To zawsze przyciąga uwagę mężczyzn, nawet jeśli te piersi nie są duże. Sięgnęłam przez stół, chwyciłam włoski na jego piersi i je skręciłam. To też przyciąga uwagę mężczyzn i daje o wiele więcej satysfakcji.
Ostry krzyk i przerwanie śpiewu to był balsam na moją duszę.
– Spadaj – szepnęłam. Wepchnęłam mu do ręki koktajl z bourbona i owinęłam wokół szklaneczki zwiotczałe palce chłopaka. – I pozbądź się tego dla mnie.
Pociągnęłam lekko za włoski, a on otworzył szerzej oczy. Niechętnie rozluźniłam palce; wycofał się taktownie, rozlewając po drodze pół drinka.
Od strony baru dobiegły wiwaty. Spojrzałam i zobaczyłam, jak stary barman szczerzy zęby w uśmiechu. Dotknął skrzydełka nosa, a ja skinęłam głową.
– Durny dzieciak – mruknęłam.
Nie powinien przebywać w Zapadlisku. Ktoś powinien kopnąć go na drugą stronę rzeki, zanim coś mu się stanie.
Została przede mną jedna szklaneczka i prawdopodobnie stawiano zakłady, czy ją opróżnię.
– Nic ci nie jest, Jenks? – zapytałam, domyślając się odpowiedzi.
– Ten porąbany przygłup niemal mnie zgniata na miazgę, a ty pytasz, czy nic mi nie jest? – warknął. Jego cienki głosik był przezabawny. Uniosłam brwi. – Prawie połamał mi żebra. Cały śmierdzę jego zapachem. Wielki Boże Wszechmogący, ja cuchnę. I zobacz, co zrobił z moim ubraniem. Czy wiesz, jak trudno jest usunąć zapach z jedwabiu? Jeśli wrócę do domu w takim stanie, żona każe mi spać w skrzynce na kwiaty. Możesz sobie wsadzić potrójną płacę, Rache. Nie jesteś tego warta!
Jenks nie zauważył, kiedy przestałam słuchać. Nie powiedział słowa o swoim skrzydełku, więc wiedziałam, że nic mu nie będzie. Wściekła, osunęłam się w kąt boksu – byłam ugotowana, skoro z Jenksa sypał się pyłek. Byłam załatwiona. Jeśli wrócę z pustymi rękami, aż do następnej wiosny będę dostawać tylko zamieszki przy pełni księżyca i zażalenia na wadliwe amulety. To nie była moja wina.
Wiedziałam, że skoro Jenks nie może latać niezauważony, równie dobrze mogę iść do domu. Jeśli mu kupię trochę grzybów maitake, to może nie powie gościowi z działu przydzielania funduszy, w jaki sposób zagięło mu się skrzydełko. A co mi tam, pomyślałam. Zrobię z tego dobrą zabawę. Coś jakby ostatnie szaleństwo, zanim – jakby to powiedzieć? – szef przybije moją miotłę do drzewa. Mogłabym się zatrzymać przy galerii handlowej i kupić płyn do kąpieli i jakąś nową płytę ze smooth jazzem. Moja kariera pikowała, ale nie było powodu, dla którego nie miałabym się cieszyć tego pędem.
Z perwersyjną niecierpliwością wzięłam torbę i piwo imbirowe z sokiem pomarańczowym, po czym wstałam, żeby podejść do baru. Pozostawianie spraw w zawieszeniu to nie mój styl. Zawodnik numer trzy wstał z uśmiechem, potrząsając nogą, by wszystko mu się wygodnie ułożyło. Boże, dopomóż. Mężczyźni potrafią być tacy obrzydliwi. Byłam zmęczona, wkurzona i straszliwie niedoceniona. Wiedząc, że cokolwiek powiem, on uzna to za granie trudnej do zdobycia i wyjdzie za mną, wylałam mu piwo na koszulę bez zatrzymywania się.
Uśmiechnęłam się, słysząc okrzyk wściekłości, a potem zmarszczyłam brwi, czując na ramieniu jego ciężką dłoń. Odwróciłam się do przysiadu, wyrzutem nogi powalając typa na podłogę. Uderzył o deski z łoskotem. Wszyscy goście wstrzymali oddech i zamilkli. Usiadłam mu okrakiem na piersi, zanim się zorientował, że leży.
Palcami o krwistoczerwonych paznokciach chwyciłam go za gardło, czując szczecinę na jego podbródku. Otworzył szeroko oczy. Peter stał ze skrzyżowanymi rękoma przy drzwiach i tylko się przyglądał.
– Niech to szlag, Rache – powiedział Jenks, huśtając się gwałtownie na moim kolczyku. – Kto cię tego nauczył?
– Mój tata – odparłam i pochyliłam się nisko nad powalonym. – Tak mi przykro – szepnęłam z silnym akcentem z Zapadliska. – Chcesz się zabawić, ciacho?
W jego oczach zagościł strach, ponieważ uświadomił sobie, że jestem Inderlanderką, a nie jakąś cizią szukającą dzikiej nocnej rozrywki. Owszem, było z niego ciacho – smakołyk do skonsumowania i zapomnienia. Nie chciałam zrobić mu krzywdy, ale on o tym nie wiedział.
– Słodka matko Blaszanego Dzwoneczka! – zawołał Jenks, odwracając moją uwagę od pochlipującego facia. – Czujesz? Koniczyna.
Rozluźniłam chwyt i mężczyzna pośpiesznie wyśliznął się spode mnie. Wstał niezdarnie i ruszył w stronę swoich dwóch towarzyszy w zacienionym kącie, dla zachowania twarzy mrucząc pod nosem obelgi.
– Ktoś zza baru? – szepnęłam, podnosząc się z podłogi.
– Kobieta – powiedział, wywołując u mnie falę emocji.
Podniosłam wzrok i przyjrzałam się jej. W podziwu godny sposób wypełniała swój obcisły, kontrastowy czarno-zielony strój; pewnie poruszała się za kontuarem, wywołując wrażenie znudzonego profesjonalizmu.
– Jesteś wykończony, Jenks? – mruknęłam, usiłując ukradkiem obciągnąć wpijające mi się w ciało skórzane spodnie. – To nie może być ona.
– Jasne – warknął. – Jakbyś się na tym znała. Nie zwracaj uwagi na pixy. W tej chwili mógłbym sobie siedzieć w domu przed telewizorem. Ale nie. O, nie. Nie z własnej woli spędzam noc z tyczkowatym ucieleśnieniem zacofanej kobiecej intuicji, które sądzi, że umie wykonać moją pracę lepiej ode mnie. Zmarzłem, zgłodniałem, a ­skrzydełko mam zagięte prawie na pół. Jeśli pęknie ta główna żyłka, będę musiał sobie wyhodować całe skrzydełko. Masz chociaż blade pojęcie, ile to trwa?
Zerknęłam w stronę baru, z ulgą stwierdzając, że wszyscy wrócili do swoich rozmów. Ivy zniknęła i zapewne nie widziała zajścia. No i dobrze.
– Zamknij się, Jenks – mruknęłam. – Udawaj ozdóbkę.
Przysunęłam się do staruszka. Pochyliłam się, a on odsłonił w pomarszczonym uśmiechu przerzedzony garnitur zębów i z uznaniem wodził wzrokiem po wszystkim, tylko nie po mojej twarzy.
– Nalej mi czegoś – szepnęłam. – Czegoś słodkiego. Czegoś, co mnie wprawi w dobry humor. Czegoś gęstego, śmietankowego i strrrrasznie niezdrowego.
– Będę musiał obejrzeć twoją legitymację, panienko – powiedział staruszek z silnym irlandzkim akcentem. – Nie widzisz mi się na tyle duża, żeby się wypuścić spod skrzydeł mamusi.
Akcent miał udawany, ale mój uśmiech w odpowiedzi na jego komplement był szczery.
– Jasne, skarbie. – Poszukałam w torbie prawa jazdy, chętnie podejmując grę, skoro wyraźnie sprawiała przyjemność nam obojgu. – Och! – Zachichotałam, kiedy plakietka wyśliznęła mi się z ręki i spadła za bar. – Głuptasek ze mnie!
Korzystając z tego, że siedziałam na wysokim stołku barowym, przechyliłam się przez kontuar, by dobrze się przyjrzeć, co za nim jest. Uniesienie tyłka w powietrze nie tylko znakomicie odwróciło uwagę męskiej klienteli, ale pozwoliło mi porządnie zapuścić żurawia. Owszem, jeśli zbyt długo się nad tym zastanawiać, było to poniżające, lecz efektywne. Podniosłam wzrok na uśmiechniętego staruszka, przekonanego, że go sprawdzam, ale w tej chwili byłam zainteresowana kobietą. Stała na skrzynce.
Miała niemal właściwy wzrost, znajdowała się we właściwym miejscu i zauważył ją Jenks. Wyglądała na młodszą, niż mogłabym się spodziewać, ale jeśli ma się sto pięćdziesiąt lat, to siłą rzeczy zdobywa się kilka tajemnic zachowania urody. Jenks prychnął mi do ucha, co zabrzmiało jak brzęczenie zadowolonego z siebie komara.
– A nie mówiłem?
Usiadłam z powrotem na stołku, a barman podał mi prawo jazdy wraz z „pływającym trupem” z łyżeczką, czyli porcyjkę lodów w kieliszku baileysa. Pycha. Schowałam prawo i kokieteryjnie puściłam do barmana oko. Nie tknąwszy kieliszka, odwróciłam się, jakbym lustrowała nowo przybyłych klientów. Serce biło mi szybciej, czułam mrowienie w czubkach palców. Czas się wziąć do roboty.
Rozejrzałam się szybko, czy nikt nie patrzy, i przewróciłam kieliszek. Z nie całkiem udawaną rozpaczą rzuciłam się, by go złapać, usiłując ocalić chociaż lody.
Barmanka skwitowała mój przepraszający uśmiech protekcjonalnym wygięciem ust, a ja zadrżałam od kopa adrenaliny. Ten wstrząs był dla mnie wart więcej niż czek, jaki znajdowałam co tydzień wetknięty do mojego biurka. Wiedziałam jednak, że to uczucie zniknie tak szybko, jak się pojawiło. Moje talenty się marnowały. Do czegoś takiego nawet nie potrzebowałam zaklęcia.
Jeśli ISB chce mi dawać tylko coś takiego, pomyślałam, to może powinnam rzucić stałą pensję i pójść na swoje. Niewielu opuściło ISB, lecz istniał precedens. Zanim Leon Bairn się uniezależnił, już był żywą legendą – a potem natychmiast wykończyło go źle ustawione zaklęcie. Podobno to ISB wyznaczyła cenę za jego głowę za złamanie trzydziestoletniego kontraktu. Ale to się zdarzyło dziesięć lat temu. Agenci ginęli cały czas, załatwiani przez poszukiwanych sprytniejszych albo mających więcej szczęścia od nich. Zwalanie winy na korpus zabójców ISB było złośliwością. Nikt nie opuszczał ISB, ponieważ zarobki były przyzwoite, a godziny pracy dogodne, i tyle.
Tak, pomyślałam, nie zwracając uwagi na cień ostrzeżenia, który pojawił się w moich myślach. Śmierć Leona ­Bairna została rozdmuchana. Nic nie zostało udowodnione. A jedynym powodem, dla którego nadal miałam robotę, było to, że zgodnie z prawem nie mogli mnie zwolnić. Może powinnam pójść na swoje. To nie mogło być gorsze od tego, co robię teraz. Będą zadowoleni, że odchodzę. Jasne, pomyślałam z uśmiechem. Rachel Morgan, prywatna agentka do wynajęcia. Wszystkie prawa z zapałem chronione. Wszystkie krzywdy uczciwie pomszczone.
Wiedziałam, że patrzę na barmankę usłużnie wycierającą kontuar między moimi łokciami z nieco rozmarzonym uśmiechem. Oddychałam szybko i głośno. Opuściłam lewą dłoń i chwyciłam ścierkę, omotując nią rękę kobiety. Prawą ręką błyskawicznie odpięłam kajdanki i zatrzasnęłam je na nadgarstkach barmanki. Wszystko w mgnieniu oka. Zamrugała, wstrząśnięta. Cholera, dobra jestem.
Kiedy uświadomiła sobie, co się stało, szeroko rozwarła oczy.
– Diabli i potępienie! – krzyknęła, co przy jej irlandzkim akcencie brzmiało bardzo elegancko. Ten akcent nie był udawany. – Co ty, u diabła, sobie wyobrażasz?
Adrenalina zapłonęła wysokim płomieniem, który jednak błyskawicznie opadł i zamienił się w popiół, kiedy popatrzyłam na samotną porcyjkę lodów, pozostałą z mojego drinka.
– Inderlandzka Służba Bezpieczeństwa – powiedziałam, kładąc na kontuar legitymację. Fala adrenaliny całkowicie opadła. – Jesteś oskarżona o sfabrykowanie tęczy w celu przedstawienia w nieprawdziwym świetle dochodów wytworzonych dzięki rzeczonej tęczy, o niedopełnienie obowiązku złożenia odpowiednich formularzy zamówień związanych z rzeczoną tęczą, o niedopełnienie obowiązku zawiadomienia Komisji Tęczy o krańcu rzeczonej tęczy...
– To kłamstwo! – zawołała kobieta, wijąc się w kajdankach. Rozglądała się gorączkowo po wpatrzonych w nią klientach pubu. – Same kłamstwa! Znalazłam ten garnek legalnie.
– Masz prawo do zamknięcia się – zaimprowizowałam, nabierając lody na łyżeczkę. Poczułam w ustach zimno, lecz cień alkoholu stanowił słabą rekompensatę zanikającego ciepła adrenaliny. – Jeśli zrezygnujesz z prawa zamknięcia ust, zamknę ci je osobiście.
Barman uderzył dłonią w kontuar.
– Peter! – ryknął bez cienia irlandzkiego akcentu. – Umieść w oknie napis, że szukamy pracownika. A potem chodź tutaj i mi pomóż.
– Tak, szefie! – rozległ się odległy, obojętny okrzyk Petera.
Odłożyłam łyżeczkę, sięgnęłam za bar, wyszarpnęłam zza niego kobietę-leprekauna i postawiłam na podłodze, zanim zrobiła się jeszcze mniejsza. Kurczyła się pod wpływem amuletów na moich kajdankach, które powoli przezwyciężały jej słabsze zaklęcie wzrostu.
– Masz prawo do adwokata – oznajmiłam, chowając legitymację. – Jeśli cię na niego nie stać, masz przechlapane.
– Nie możesz mnie złapać! – wrzasnęła groźnie aresztowana, szamocząc się z kajdankami do wtóru entuzjastycznych okrzyków tłumu. – Nie utrzymają mnie same kółka z metalu. Uciekałam królom, sułtanom i paskudnym dzieciakom z sieciami!
Szarpała się i wyrywała, powoli oswajając się z faktem, że została schwytana. Kajdanki kurczyły się razem z nią.
– Oswobodzę się z nich... za... chwilę – wydyszała, zwalniając tempo, by spojrzeć na nadgarstki. – Och, na litość boską! – Zgarbiła się, wpatrzona w żółty księżyc, zieloną koniczynę, różowe serce i pomarańczową gwiazdę, zdobiące moje kajdanki. – Niech zgwałci ci nogę pies samego diabła. Kto puścił farbę o amuletach? – Przyjrzała się im bliżej. – Złapałaś mnie z czterema? Czterema? Nie sądziłam, że te stare nadal działają.
– Możesz mnie nazywać staromodną – powiedziałam, wbijając wzrok w mój kieliszek – ale kiedy coś działa, trzymam się tego.
Przez bar przeszła Ivy, poprzedzana przez swoje dwa ubrane na czarno wampiry, eleganckie w swej mrocznej niedoli. Jeden miał siniec pod okiem, a drugi utykał. Ivy nie obchodziła się łagodnie z wampirami żerującymi na nieletnich. Pamiętając przyciąganie tego martwego wampira z drugiego końca baru, zrozumiałam dlaczego. Szesnastolatka nie umiałaby mu się oprzeć. Nie chciałaby się mu opierać.
– Hej, Rachel – powiedziała pogodnie Ivy; teraz nie pracowała i wyglądała niemal na człowieka. – Jadę do miasta. Chcesz się podzielić kosztami taksówki?
Wróciłam myślami do ISB – porównywałam ryzyko zostania głodującą kobietą interesu ze spędzeniem reszty życia na ściganiu złodziei sklepowych i sprzedawców nielegalnych amuletów. Przecież ISB nie wyznaczy ceny za moją głowę. Nie, Denon z zachwytem podarłby mój kontrakt. Nie mogłabym sobie pozwolić na biuro w Cincinnati, ale może w Zapadlisku. Ivy spędzała tu dużo czasu. Będzie wiedziała, gdzie mogłabym znaleźć coś taniego.
– Tak – odparłam, zauważając, że ma ładny piwny kolor oczu. – Chcę cię o coś zapytać.
Skinęła głową i popchnęła swoją zdobycz do przodu. Tłum się cofnął; morze czarnych strojów jakby wchłaniało światło. Martwy wampir stojący na skraju kiwnął mi z uznaniem głową, jakby mówił: "Dobra robota"; odpowiedziałam mu takim samym gestem, czując, jak fala emocji wprowadza mnie w stan fałszywej euforii.
– Super, Rachel! – pisnął Jenks, a ja się uśmiechnęłam.
Dawno tego nie słyszałam.
– Dzięki – powiedziałam, widząc go na moim kolczyku w lustrze za barem.
Odsunęłam kieliszek i sięgnęłam po torbę; uśmiech mi się poszerzył, kiedy barman pokazał gestem, że to na koszt firmy. Czując ciepło wywołane nie tylko przez ­alkohol, zsunęłam się ze stołka i postawiłam kobietę na nogi. W głowie wirowały mi myśli o drzwiach z moim nazwiskiem wypisanym złotymi literami. Wolność.
– Nie! Zaczekaj! – krzyknęła, kiedy chwyciłam torbę, a drugą ręką pociągnęłam ją do drzwi. – Życzenia! Trzy życzenia. Tak? Puszczasz mnie i dostajesz trzy życzenia.
Wypchnęłam ją przed sobą na ciepły deszcz. Ivy już złapała taksówkę i wsadziła swój połów do bagażnika, żeby w środku było więcej miejsca dla nas. Przyjmowanie życzeń od oszustki stanowiło pewną drogę do znalezienia się po niewłaściwej stronie kija od miotły, ale tylko jeśli zostało się przyłapanym.
– Życzenia? – powiedziałam, pomagając mojej ofierze usadowić się na tylnym siedzeniu. – Pogadajmy.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.