Prometeusz

'If you can't see the one you'd love. Love the one you've seen.'

Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak

Prometeusz
"Czasem, aby coś stworzyć, najpierw trzeba coś zniszczyć" – te słowa wypowiada David, jedna z kluczowych postaci w Prometeuszu, najnowszym filmie Ridleya Scotta. Zdaje się, że zasadę tę wzięli sobie do serca twórcy tego blockbustera, grzebiąc tym samym nadzieje części widzów. Jeśli bowiem ktoś spodziewał się całkowicie nowej jakości, mógł się rozczarować. Również oczekiwanie bezpośredniego prequela serii Obcy mogło przynieść zawód. Na szczęście, jak to zwykle bywa, widzowie z "otwartym" nastawieniem nie musieli obawiać się tego typu rozterek, a jeśli widzieli wcześniej parę filmów (z wspomnianą sagą Aliens na czele), mogli nawet liczyć na bardzo przyzwoitą rozrywkę.

You don't understand, this place isn't what we thought it was

W mediach – również polskich – spotkać można od jakiegoś czasu bardzo wiele różnych (w tym głównie krytycznych) opinii na temat nowego dzieła Scotta. Wynika to głównie ze sporego opóźnienia, z jakim film wszedł na ekrany polskich kin. Abstrahując jednak od oceny decyzji dystrybutora w tym zakresie, należy skupić się na samym utworze. Czytając jedynie nagłówki rozmaitych recenzji i wpisów – by nie psuć sobie zabawy lekturą całości przed obejrzeniem Prometeusza – można było niekiedy odnieść wrażenie, że zdaniem ich autorów, obraz ten to jakaś koszmarna porażka. Okrzykiwanie filmu "nieudolnym remakiem" i podobnymi inwektywami skwitowałbym współczującym uśmieszkiem, aby nie wdawać się w czczą kłótnię.



Żeby uniknąć wszelkich wątpliwości zaznaczę jasno: Prometeusz to kawał porządnego kina i bardzo dobre science fiction. Ktokolwiek obawiał się efekciarskiego, lecz pozbawionego treści odcinania kuponów od kultowego cyklu, ten może spokojnie odetchnąć. Najnowszy obraz Scotta to nie tylko widowisko, ale i historia, która równie dobrze broni się sama, jak i w kontekście dobrze znanego uniwersum. Co najważniejsze jednak, nie jest to zwykły origin ksenomorfów ani Ripley, a całkiem świeży epizod z nowymi (starymi) bohaterami.

Ci ostatni to członkowie załogi statku kosmicznego Prometeusz, którzy wyruszyli z tajemniczą misją na odległą planetę, na której może znajdować się życie. Nietrudno więc przewidzieć, że poza czysto naukowymi zagadnieniami, załoga tytułowej ekspedycji będzie musiała zmierzyć się także z problemami natury egzystencjalnej. Te zresztą zapowiadane były w każdym kolejnym zwiastunie filmu cytatami pokroju: "Wielkie rzeczy mają niewielkie początki" (tekst poniekąd odnosi się również do chronologicznych zależności między Prometeuszem a Obcym – 8. pasażerem "Nostromo").

Prometheus, are you seeing this?

Jak to u Scotta bywa, również tym razem mamy do czynienia z bardzo ładną warstwą wizualną. Świetne zdjęcia Dariusza Wolskiego uzupełnia tu równie dobra praca scenografów, i speców od CGI. Nie wypada też pominąć faktu, iż jest to jeden z niewielu filmów, w których 3D naprawdę się sprawdza. I nie, nie ma w tej kwestii żadnych fajerwerków i przesady – ot, stonowane, umiejętne wykorzystanie technologii. W efekcie, nawet przez względnie wygodne okulary patrzy się na Prometeusza z przyjemnością.

To ostatnie to także zasługa obsady. Niewątpliwie najładniejsza spośród "tych piękniejszych", Charlize Theron, wzbudza chyba najmniej entuzjazmu, choć właściwie miała też nieszczególnie wiele do zagrania. W pełni rozumiem natomiast peany pod adresem odtwórcy głównej roli męskiej – Michaela Fassbendera, czyli filmowego Davida. Aktor okazał się wręcz idealnym wyborem do roli androida, łączącego w sobie mechaniczny chłód z cechami iście ludzkimi (niemal dziecięca ciekawość).



Pochwały należą się również filmowej dr Shaw, czyli Noomi Rapace, która odnalazła się na planie doskonale i – co istotne – nie dała się przyćmić wspomnianym gwiazdom wielkiego formatu. Warty wzmiankowania jest również wcielający się w jej ukochanego, dr-a Hollowaya, Logan Marshall-Green. Zadziwiająco podobny do Toma Hardy'ego aktor nie tylko nieźle się prezentował, ale też grał – śmiałbym twierdzić, że nie gorzej niż Theron.

Na drugim planie nie jest źle, choć nie ma też szału. W zasadzie poza Idrisem Elbą (kapitan Janek) brak tam znanych nazwisk i zapadających w pamięć postaci. Na osobny komentarz zasługuje natomiast Guy Pearce w roli Petera Weylanda. Ktokolwiek oglądał wcześniej Obcego ten wie, że nazwisko granego przez niego bohatera wyklucza mówienie o nim w kategorii jedynie epizodu, nawet jeśli czasu ekranowego dostał niewiele. Rzecz w tym, że faktycznie wiele do zagrania nie miał, a wypadł co najwyżej średnio – niemal kopiując "starczy" element kreacji Jareda Leto jako Nemo w Mr. Nobody.

David, why are you wearing a suit, man?

Film ogląda się dobrze, ale to nie tylko zasługa ładnych obrazków. Nawet w połączeniu z niezłą (choć nieco "przezroczystą") muzyką Marca Streitenfelda nie zaowocowałyby one dobrym utworem, gdyby historia była słaba. Zatrudnienie Damona Lindelofa do pracy nad fabułą to jedna z najlepszych decyzji Scotta przy tworzeniu ekipy Prometeusza. Nie chodzi jedynie o porządnie napisane dialogi i parę chwytliwych one-linerów. Czołowy scenarzysta LOST to sprawdzone nazwisko, prawdziwa gwarancja tekstu na poziomie. I tym razem zapewnił dość meandrów, by było o czym rozmawiać, a jednocześnie nie na tyle dużo, by wpaść w pułapkę własnych pomysłów "nie do wyjaśnienia".

Opowiedzianą w Prometeuszu historię śledzi się z zaciekawieniem. O ile twórcy nie chcieli w danym miejscu pozostawić pola do interpretacji, kolejne pytania znajdują swoje odpowiedzi i większość jest zadowalająca. Niestety, nie obeszło się jednak bez problemów. Niektórym rozwiązaniom brakuje konsekwencji (na przykład sposób działania hologramów), a niektóre są aż za bardzo sztampowe jak na twórcę tego formatu (kolejność ofiar). Poza tym, doskonałe przez większość filmu tempo narracji mniej więcej na pół godziny przed finałem nieco zbyt gwałtownie przyspiesza (przez co wiele wątków nagle, jednocześnie, osiąga apogeum).



Najnowsze dzieło Ridleya Scotta łączy w sobie jednak dwie cenne wartości. Z jednej strony stanowi względnie świeżą – choć nie silącą się na szczególną rewolucyjność – historię, z drugiej zaś godnie wpisuje się w tradycję popularnej sagi o Obcych. Nawet, jeśli tych ostatnich tutaj jedynie "wyczuwamy". Nie bez powodu Prometeusz to nie podtytuł kolejnego filmu z cyklu Aliens. Umiejętność powrotu do świata, który reżyser zaczął tworzyć już w 1979 roku, przy jednoczesnym przesunięciu akcentów na nowe rozwiązania, zaowocowała sprawnie zrealizowanym sci-fi, które zwyczajnie wypada znać.

Prometeusz to pozycja obowiązkowa, zarówno dla fanów gatunku, jak i wielbicieli wcześniejszych dokonań reżysera. Zdecydowanie warto wybrać się do kina, nawet w 3D. Obrazowi daleko do perfekcji, ale fala krytyki pod jego adresem, z jaką można się spotkać głównie w sieci jest zdecydowanie przesadzona. Oglądając film nie można pozwolić, by parę drobnych błędów i zbyt wygórowane oczekiwania przesłoniły nam wspomniane wcześniej wartości. Parafrazując bowiem wypowiedź pana Lawrence'a w scenie z filmu Lawrence z Arabii, którą szczególnie upodobał sobie David: "Cała sztuczka, drodzy widzowie, polega na tym, by nie zważać na drobne niedoskonałości".