28-12-2007 10:17
Poznań v3. Zimowy wieczór
W działach: Poznań, samo życie | Odsłony: 4
Lodowisko. Pierwszy raz w życiu mam łyżwy na nogach.
Ja: (leżąc plackiem) Dajcie mi kwadrans a będę królową lodowiska.
Gdy studiowałam w Poznaniu grudzień ograniczał się do pospiesznie zamykanych semestrów, kucia, wyjazdu do domu, ferii itp. Słowem - nie miałam czasu ani ochoty cieszyć się urokami miasta. Poza knajpianymi, rzecz jasna, bo zawsze ktoś miał urodziny/imieniny.
W tym roku grudzień rzecz jasna jest imprezowy. Ale sprawę prezentów przewidująco załatwiłam na początku miesiąca, święta spędzaliśmy w bardzo kameralnym gronie (nawet kota nie można zaliczyć bo spał), mając spokój i luzackie podejście poznawałam kolejne atrakcje.
Po pierwsze - rzeźby lodowe na rynku.
Może nie są zbyt spektakularne. Kumpel, którego rodzice rzeźbili jedną z rzeźb był strasznie dumny, wobec tego musiał ją pokazać wszystkim, którzy wybierali się na firmową wigilię. Ale trzeba przyznać – w półmroku zimowego zmierzchu wyglądały zjawiskowo. Gdyby jeszcze były większe, bez drewnianych podestów… I ochlapane krwią, jak podsumował Furiath. Ale i tak wyglądały pięknie. Do tego na rynku było mnóstwo dudek z rękodziełem, świeczkami z woskiem, grzanym winem, srebrnymi kolczykami w kształcie kotów, jaszczurek, nietoperzy, grzanym winem. Była też szopka oblegana przez mamusie z dziećmi, jakaś scena i kramik z grzanym winem. Po kolei wszystko odwiedzaliśmy ;)
Po drugie – Brovaria.
To snobistyczna restauracja. Mają własne piwo, zwykłe i miodowe, białe (za jasno!) ściany, i choć jest ładnie i kulturalnie, chętniej bym tam zaprosiła mamę, ciocię czy babcię Furiatha, z przyjaciółmi wolę chodzić w inne miejsca. Ale na firmową wigilię jest w sam raz. Nie jestem jeszcze na tyle zblazowana, by narzekać na dobre i bardzo elegancko podane jedzenie.
W zasadzie wylądowaliśmy tam z racji powiązań ogólnofirmowych, bo oprócz gazet o ściekach i farmach wiatrowych wydajemy też coś takiego jak „Menu smakosza”, które jest całkowicie poświęcone restauracjom, facetom w białych czapkach i jedzeniu, którego cena przewyższa walory krajoznawcze (jedzenie sprowadzane skądśtam przez kogośtam). Gdy byłam pierwszy raz w Brovarii przy podobnej okazji ze znajomymi wywoływaliśmy zgorszenie kelnera grzebiąc w krewetkach. A może wcale nie? Może oni są przyzwyczajeni do tego, że klienci zachowują się jak banda źrebaków na wypasie? W końcu im za to płacą.
Nieważne. Tym razem było grzecznie, uroczyście i pod krawatem. Tak, nawet ja miałam krawat, bo to było przed podsumowaniem rocznym :)
Później wracaliśmy do domu pod pomarańczowym od lamp niebem, całą ekipą wpakowaliśmy się do baru, gdzie były darty, ściągnęliśmy krawaty i było obgadywanie ekipy „nienaszej”. Faceci, to banda plotkarzy. Na takich wyjściach zawsze dowiaduję się mnóstwa rzeczy.
Po trzecie – lodowisko
Najlepiej wybrać się wieczorem.
Trzeba wysiąść na Grochowych Łąkach, przejść obok muru Starej Rzeźni od strony Cytadeli i właśnie tu jest lodowisko Bogdanka. Gdy się idzie wieczorem okolica wydaje się naprawdę niepokojąca. Stary mur, pusta ulica, nieznane miejsce. Brr…
Ale już w samym ośrodku jest tłum. Dzieciaki wypożyczające łyżwy, rodzice wiernie przytupujący przy bandzie, grupa wyrostków w spodniach o pięć numerów za dużych śmigała w piruetach, obok nastolatka w czarno-srebrnej sukience łyżwiarki, ojciec uczący malucha jeździć, nastolatki robiące miny gwiazd na lodzie. Jak się dowiedziałam, w Poznaniu przez długi czas nie było lodowiska, gdy w końcu otworzyli to – mimo że małe – cieszy się dużą popularnością.
Wybraliśmy się całą ekipą w drugi dzień świąt. Ani ja, ani Furiath nie mieliśmy dotąd łyżew na nogach, ale co tam :)
Było super, oczywiście najfajniej było, jak koleżanki mnie holowały i mówiły, jak się odpychać. Bardzo szybko zrobiło mi się za gorąco, a jeden z kumpli stwierdził, ze trzeba od razu skoczyć na głęboką wodę i porwał mnie w masakratyczny rajd zakończony wielką stłuczką.
Nasi znajomi świetnie jeżdżą na łyżwach. To ta aktywna ekipa, która dziś pewnie już rozpakowuje narty w okolicach Śnieżnika. Gdy ja, totalnie wykończona, dobijałam do bandy (żenująca wędrówka z ciągłym „przepraszam, ja chcę tylko popełznąć do wyjścia”), oni się rozkręcali.
Furiath wykazał więcej hartu ducha, niestraszne mu były szaleńcze rajdy z Maćkiem, a ostatecznie samodzielnie wykonał rundkę wokół tafli, więc honor rodzinny został uratowany :)
Bardzo nam się podobało i chcemy jeszcze. Oczywiście, gdy wrócą z gór, całe i nie połamane, osoby, które zechcą nas holować i uczyć.
Wiecie, to wszystko miało klimat jak z amerykańskiego filmu z lat 80-tych, może Cudownych lat lub komedii romantycznej. Biały lód, gromadki ludzi zgodnie śmigających po tafli, białe lampy i granatowe niebo nad nimi. Od strony Cytadeli widać było ciemną bryłę budynku na wzgórzu, w zasadzie tylko zarys. Ledwo widoczne w mroku lampki tylko podkreślały jego kształt. Było w nim coś niepokojącego, starego, wręcz gotyckiego.
Zupełnie jakby z ciemnego okna spoglądała na nas postać złego, pełnego spokojnej nienawiści wampira. Potwora, który nie pragnie światła ani śmiechu, których pełno było na lodowisku, lecz chciałaby wciągnąć jednego z lodowych tancerzy do własnego mroku i zła. Jakby marzył o tym, żeby ktoś, wracając do domu z parą łyżew w plecaku wybrał drogę na skróty i zabłądziwszy, trafił do jego domu.
Jakby modlił się, żeby ktoś upadł a ostra krawędź łyżwy przecięła skórę i na biały lód polała się krew. Czerwona krew na białym lodzie.
Ja: (leżąc plackiem) Dajcie mi kwadrans a będę królową lodowiska.
Gdy studiowałam w Poznaniu grudzień ograniczał się do pospiesznie zamykanych semestrów, kucia, wyjazdu do domu, ferii itp. Słowem - nie miałam czasu ani ochoty cieszyć się urokami miasta. Poza knajpianymi, rzecz jasna, bo zawsze ktoś miał urodziny/imieniny.
W tym roku grudzień rzecz jasna jest imprezowy. Ale sprawę prezentów przewidująco załatwiłam na początku miesiąca, święta spędzaliśmy w bardzo kameralnym gronie (nawet kota nie można zaliczyć bo spał), mając spokój i luzackie podejście poznawałam kolejne atrakcje.
Po pierwsze - rzeźby lodowe na rynku.
Może nie są zbyt spektakularne. Kumpel, którego rodzice rzeźbili jedną z rzeźb był strasznie dumny, wobec tego musiał ją pokazać wszystkim, którzy wybierali się na firmową wigilię. Ale trzeba przyznać – w półmroku zimowego zmierzchu wyglądały zjawiskowo. Gdyby jeszcze były większe, bez drewnianych podestów… I ochlapane krwią, jak podsumował Furiath. Ale i tak wyglądały pięknie. Do tego na rynku było mnóstwo dudek z rękodziełem, świeczkami z woskiem, grzanym winem, srebrnymi kolczykami w kształcie kotów, jaszczurek, nietoperzy, grzanym winem. Była też szopka oblegana przez mamusie z dziećmi, jakaś scena i kramik z grzanym winem. Po kolei wszystko odwiedzaliśmy ;)
Po drugie – Brovaria.
To snobistyczna restauracja. Mają własne piwo, zwykłe i miodowe, białe (za jasno!) ściany, i choć jest ładnie i kulturalnie, chętniej bym tam zaprosiła mamę, ciocię czy babcię Furiatha, z przyjaciółmi wolę chodzić w inne miejsca. Ale na firmową wigilię jest w sam raz. Nie jestem jeszcze na tyle zblazowana, by narzekać na dobre i bardzo elegancko podane jedzenie.
W zasadzie wylądowaliśmy tam z racji powiązań ogólnofirmowych, bo oprócz gazet o ściekach i farmach wiatrowych wydajemy też coś takiego jak „Menu smakosza”, które jest całkowicie poświęcone restauracjom, facetom w białych czapkach i jedzeniu, którego cena przewyższa walory krajoznawcze (jedzenie sprowadzane skądśtam przez kogośtam). Gdy byłam pierwszy raz w Brovarii przy podobnej okazji ze znajomymi wywoływaliśmy zgorszenie kelnera grzebiąc w krewetkach. A może wcale nie? Może oni są przyzwyczajeni do tego, że klienci zachowują się jak banda źrebaków na wypasie? W końcu im za to płacą.
Nieważne. Tym razem było grzecznie, uroczyście i pod krawatem. Tak, nawet ja miałam krawat, bo to było przed podsumowaniem rocznym :)
Później wracaliśmy do domu pod pomarańczowym od lamp niebem, całą ekipą wpakowaliśmy się do baru, gdzie były darty, ściągnęliśmy krawaty i było obgadywanie ekipy „nienaszej”. Faceci, to banda plotkarzy. Na takich wyjściach zawsze dowiaduję się mnóstwa rzeczy.
Po trzecie – lodowisko
Najlepiej wybrać się wieczorem.
Trzeba wysiąść na Grochowych Łąkach, przejść obok muru Starej Rzeźni od strony Cytadeli i właśnie tu jest lodowisko Bogdanka. Gdy się idzie wieczorem okolica wydaje się naprawdę niepokojąca. Stary mur, pusta ulica, nieznane miejsce. Brr…
Ale już w samym ośrodku jest tłum. Dzieciaki wypożyczające łyżwy, rodzice wiernie przytupujący przy bandzie, grupa wyrostków w spodniach o pięć numerów za dużych śmigała w piruetach, obok nastolatka w czarno-srebrnej sukience łyżwiarki, ojciec uczący malucha jeździć, nastolatki robiące miny gwiazd na lodzie. Jak się dowiedziałam, w Poznaniu przez długi czas nie było lodowiska, gdy w końcu otworzyli to – mimo że małe – cieszy się dużą popularnością.
Wybraliśmy się całą ekipą w drugi dzień świąt. Ani ja, ani Furiath nie mieliśmy dotąd łyżew na nogach, ale co tam :)
Było super, oczywiście najfajniej było, jak koleżanki mnie holowały i mówiły, jak się odpychać. Bardzo szybko zrobiło mi się za gorąco, a jeden z kumpli stwierdził, ze trzeba od razu skoczyć na głęboką wodę i porwał mnie w masakratyczny rajd zakończony wielką stłuczką.
Nasi znajomi świetnie jeżdżą na łyżwach. To ta aktywna ekipa, która dziś pewnie już rozpakowuje narty w okolicach Śnieżnika. Gdy ja, totalnie wykończona, dobijałam do bandy (żenująca wędrówka z ciągłym „przepraszam, ja chcę tylko popełznąć do wyjścia”), oni się rozkręcali.
Furiath wykazał więcej hartu ducha, niestraszne mu były szaleńcze rajdy z Maćkiem, a ostatecznie samodzielnie wykonał rundkę wokół tafli, więc honor rodzinny został uratowany :)
Bardzo nam się podobało i chcemy jeszcze. Oczywiście, gdy wrócą z gór, całe i nie połamane, osoby, które zechcą nas holować i uczyć.
Wiecie, to wszystko miało klimat jak z amerykańskiego filmu z lat 80-tych, może Cudownych lat lub komedii romantycznej. Biały lód, gromadki ludzi zgodnie śmigających po tafli, białe lampy i granatowe niebo nad nimi. Od strony Cytadeli widać było ciemną bryłę budynku na wzgórzu, w zasadzie tylko zarys. Ledwo widoczne w mroku lampki tylko podkreślały jego kształt. Było w nim coś niepokojącego, starego, wręcz gotyckiego.
Zupełnie jakby z ciemnego okna spoglądała na nas postać złego, pełnego spokojnej nienawiści wampira. Potwora, który nie pragnie światła ani śmiechu, których pełno było na lodowisku, lecz chciałaby wciągnąć jednego z lodowych tancerzy do własnego mroku i zła. Jakby marzył o tym, żeby ktoś, wracając do domu z parą łyżew w plecaku wybrał drogę na skróty i zabłądziwszy, trafił do jego domu.
Jakby modlił się, żeby ktoś upadł a ostra krawędź łyżwy przecięła skórę i na biały lód polała się krew. Czerwona krew na białym lodzie.