» Literatura » Opowiadania » Porucznik Imperium Galaktycznego – część 2

Porucznik Imperium Galaktycznego – część 2

Coś uszczypnęło mnie w nogę, a ja odruchowo zgiąłem się do przodu. Gdyby nie to, już bym nie żył. Szmaragdowa błyskawica przecięła zimne powietrze i zatrzymała się dopiero na napierśniku szturmowca. Drugi pocisk uderzył tego samego żołnierza w brzuch. Ktoś popchnął mnie w stronę kamiennego muru po lewej stronie ulicy.

– Kryć się! – wrzasnął ktoś inny.

W ciągu zaledwie dziesięciu sekund z życiem pożegnała się przynajmniej jedna trzecia mojego oddziału. Nie pamiętam kiedy wyszarpnąłem z kabury pistolet blasterowy. Nie byłem także w stanie odtworzyć fragmentu, w którym zacząłem posyłać niewidocznym wrogom serie karmazynowych pocisków. Zamiast tego w głowie wirował mi obraz martwego szturmowca zalanego krwią i szczątkami zamienionego w plazmę mózgu, który wypłynął wąskim strumieniem spod roztrzaskanego hełmu.

Mój własny mózg zalewały na przemian różnobarwne błyski blasterowego ognia i czarne chmury rozżarzonych odłamków, przeraźliwe krzyki konających i znowu ogłuszający jazgot karabinów, gryzący smród palących się ciał i gorzkawy posmak krwi po tym jak kawałek zniszczonych schodów omal nie wbił mi się w szczękę.

Dopiero eksplozja bólu dała mi szansę ocknięcia się z tego przerażającego transu. Przestałem na oślep strzelać i całkowicie skryłem się za murkiem, spoglądając z lękiem na środek ulicy.

Więźniowie zniknęli! Nie, to bezsensu. Gdyby się rzucili na mój oddział, byłoby po walce. Poza tym najwięksi kryminaliści mieliby po prostu uciec?

Cholera, przejmuję się idiotyzmami.

Kolejną myśl zagłuszył wybuch granatu. Kiedy ponownie uniosłem głowę i spostrzegłem kucającego obok mnie szturmowca z dymiącym karabinem w dłoniach, przypomniałem sobie o żołnierzach i szybko obróciłem głowę na wszystkie strony. Zza zasłony huraganowego ognia i istniej mgły zamienionych w gaz pancerzy i niezbyt odpornych skał, wyłaniały się tylko cztery ruchome sylwetki w białych pancerzach. Na dodatek wciąż niewidoczni przeciwnicy zaczęli wytaczać coraz większe działa.

Źle, źle, źle! To nie tak miało być!

Jeden ze szturmowców wychylił się za swojej zasłony i wypełnił powietrze kaskadą szkarłatnych pocisków. Nie zdążył się schować. Dwa świetliste promienie uniosły go lekko do góry i z całej siły rzuciły o schody. Żołnierz jeszcze przez chwilę jęczał, po czym na zawsze zamilkł.

Z trudem powstrzymałem odruch wymiotny, przełknąłem ślinę i skuliłem się w swojej kryjówce, czekając na nieuchronne. To nie tak miało być!

Nagle w powietrze wzbił się głośny okrzyk i wszystkie karabiny obcych zamilkły. Hałas rozrywający moje uszy zniknął, a jego miejsce zajęła jeszcze bardziej przerażająca cisza. Z niepokojem spojrzałem w dwa czarne wizjery kucającego obok szturmowca i odruchowo sprawdziłem magazynek w swoim blasterze. Strumyczki potu i krwi na twarzy drażniły mnie, ale jakoś myśl ich starcia napawała mnie odrazą. Silniej zacisnąłem gorącą rękojeść broni. Modliłem się, aby ten koszmar już się skończył.

Jaki ja byłem naiwny! Wierzyć, że kiedyś dostanę się na sam szczyt. Śmiechu warte. Wierzyć, że moim ostatecznym przeznaczeniem jest przywdzianie munduru wielkiego admirała. W myślach pożałowałem, że nawet nie znam żadnych stosownych przekleństw, którymi mógłbym sam siebie określić. Wierzyć, że wiedza i szkolenie zastąpią umiejętności i doświadczenie. Jak można w coś takiego wierzyć? Po cholerę mi to wszystko? Siedzę tutaj jak ostatnia łajza i czekam, aż los zabierze mnie z tego dziwnego świata. Skulony, z blasterem w trzęsącej się dłoni. Tyle ze mnie zostało. Zamiast przytulnej kajuty na pokładzie Super Niszczyciela Gwiezdnego, prosta trumna, ot, co mnie czekało.

Usłyszałem jakieś krzyki. Pomyślałem, że to już koniec, ale wtem kryjący się obok mnie szturmowiec wychylił się i opuścił broń.

Co on robi?! Już przymierzałem się do wrzaśnięcia na niego, gdy zorientowałem się dlaczego żołnierz zrobił to co zrobił – i o mało się wtedy nie roześmiałem.

Krzyki nie wyrwały się bynajmniej z gardeł moich wrogów.

Momentalnie poderwałem się ze swojej kryjówki i z ulgą spostrzegłem pojawienie się kilkunastu imperialnych żołnierzy z Jonem Hariisem na czele. Na jego twarzy gościła odraza zmieszana z szokiem. Jego oczy były skierowane gdzieś w stronę środka schodów. Nie miałem odwagi, by podążyć za jego spojrzeniem.

– Nie daruję im tego! – wysyczał przez zaciśnięte zęby, schyliwszy się po to, żeby sprawdzić puls leżącego nieopodal szturmowca. Hariis wstał i zerknął na mnie. W jego źrenicach błyskały iskierki wściekłości. – Atak na Imperium! Ci pieprzeni obcy za chwilę poznają w pełni co sobie tym zgotowali!

Nic nie powiedziałem. Nie śmiałem. Nie z pustymi spojrzeniami ocalałych szturmowców wbitymi w moją twarz.

– Zabierzcie ciała tych żołnierzy do trzeciego transportera – rozkazał Hariis, nienawistnym wzrokiem rozglądając się po pobojowisku. – Potem zbierzcie się przy transporterach i rozstawcie E-weby...

Porucznik przejął dowodzenie, wydając kolejne rozkazy z mechaniczną precyzją. Ja tylko stałem z boku i wycierałem twarz z krwi i potu, starając się wyrzucić z głowy myśli o mojej haniebnej porażce. Ten wstyd, który czułem, ten wstyd po prostu mnie palił.

Jon Hariis nagle złapał mnie za łokieć i głową wskazał, żebym za nim poszedł, rozglądając się uważne wokoło. W końcu nigdy nie wiadomo, czy jeszcze raz nie zaatakują, rzekł. W drodze do zgrupowania imperialnych maszyn kazał wezwać gubernatora. Gdy dotarliśmy na miejsce, obcy, razem z pomocnikami, już tam był.

Hariis stanął przed nim i zażądał wyjaśnień. Gubernator popatrzył bojaźliwie na dwóch szturmowców celujących do niego z blasterów i zaczął powoli składać słowa:

– O jaki atak chodzi, mój panie? Nic nie wiemy o żadnym ataku.
– Kłamiesz, zdrajco! – warknął wściekle porucznik, podchodząc niebezpiecznie blisko obcego. – Gadaj!
– Ależ panie, ja naprawdę...

Porucznik z całej siły uderzył gubernatora w twarz.

Osłupiałem i ze zszokowaną miną obserwowałem jak strugi jasnoczerwonej krwi brukają paradny ubiór obcego, którego twarz w ułamku sekundy zamieniła się w pozbawioną kształtu miazgę. Na ustach imperialnego oficera malował się pogardliwy uśmieszek.

– Co ty do cholery robisz?! – Odepchnąłem zaskoczonego porucznika na bok i przykucnąłem, by zorientować się jakich obrażeń doznał urzędnik. – Wy dwaj! Trzeba mu natychmiast udzielić pomocy medycznej!

Szturmowcy do których się odezwałem tylko stali i tępo gapili się przed siebie. Zdumiony karygodnym brakiem reakcji na rozkaz, wstałem i odwróciłem się do nich.

– Ogłuchliście? Macie natychmiast...!

Jon Hariis wszedł między mnie i żołnierzy.

– Oni wykonują moje rozkazy, Ethan.
– To w takim razie każ im zabrać gubernatora na prom, gdzie otrzyma niezbędną pomoc – powiedziałem chłodno, ledwo powstrzymując się od krzyku.
– Po co?

To proste pytanie uderzyło mnie w twarz silniej, niż czyjakolwiek pięść. Pokręciłem głową. Naprawdę tak trudno było zrozumieć, że gubernator może zaraz umrzeć od zakrztuszenia się własną krwią? Czy naprawdę tak trudno było przełknąć tą przeklętą dumę i pomóc rannemu? Zignorowałem go i skierowałem swoje słowa bezpośrednio do szturmowców:

– Jeżeli zaraz mu nie pomożecie, natychmiast po powrocie na "Angrixa" traficie przed sąd polowy pod zarzutem odmowy wykonania rozkazu i nieumyślnego spowodowania śmierci obywatela Imperium!

Żołnierze w białych zbrojach zerknęli po sobie, ale to Hariis pierwszy się odezwał – głosem wprost wypełnionym pogardą.

– Myślisz, że ich to cokolwiek obchodzi? – Porucznik zaśmiał się głośno, wyrzucając z siebie pokłady nieskończonej drwiny. – To tylko jeden pieprzony obcy. Wart tyle co rebeliancki szczeniak... a nawet mniej.
– Wszyscy obywatele Imperium są równi wobec prawa! – Teraz już się nie powstrzymałem. Krzyczałem z całej siły, nie bacząc na regulamin. – Ty też staniesz przed sądem, a jak tylko wielki admirał dowie się, co zrobiłeś tej istocie...

Jon Hariis już mnie nie słuchał. Wyglądało na to, że próbuje nie wybuchnąć kolejny raz śmiechem. Urwałem i czując obrzydzenie do tego człowieka, spojrzałem z niepokojem na krztuszącego się gubernatora, który z pomocą swoich asystentów najwyraźniej powoli dochodził do siebie.

Porucznik w końcu opanował się i rzekł roześmianym tonem:

– Ty kretynie, jesteś tak naiwny i zadufany w sobie, że nawet nie zauważyłeś, że Imperium i jego przywódcy mają gdzieś te zdegenerowane pokraki, które szumnie nazywasz istotami inteligentnymi. Nawet nie wiesz do czego naprawdę służy "Angrix"... ty nic nie wiesz. – Pokręcił głową. – Wielki admirał tylko mnie pochwali za moją postawę. A może nawet i awansuje! Za to ty... – prychnął. – Ty jesteś skończony.
– A ty jesteś zwyczajnym przestępcą – powiedziałem nadzwyczaj spokojnie, zrozumiawszy wreszcie, że Jon Hariis jest nie tylko ignorantem, ale też niebezpiecznym człowiekiem, którego należy powstrzymać przed czynieniem dalszych szkód. Pomyśleć, że uważałem go za swojego przyjaciela... To co ja zrobiłem w czasie walki było karygodne, ale to co on zrobił gubernatorowi było zwyczajnie podłe. – Kapralu, proszę wezwać czterech ludzi. – Kiedy szturmowiec nie zareagował zbyt prędko, wrzasnąłem: – Już!

Niezdecydowany żołnierz ruszył się w końcu z miejsca, mijając śmiejącego się porucznika. Ignorując fakt, że przypuszczalnie Hariis w ogóle mnie nie słucha, powiedziałem:

– Poruczniku Hariis. Zostaje pan aresztowany pod zarzutem ciężkiego pobicia i nie udzielenia pomocy poszkodowanemu. Zgodnie z regulaminem...
– Oto co mówi regulamin – rzekł sarkastycznie porucznik, niespodziewanie wyjmując z kabury pistolet blasterowy.

Nie zdążyłem nawet krzyknąć.

Hariis jedną szybką serią z zimną krwią zamordował trzech obcych. Źrenice moich oczu rozwarły się z obrzydzenia, przerażenia i wszystkich pozostałych emocji, które mną targnęły. Wiedziałem, że muszę skończyć to szaleństwo zanim zginie więcej osób.

Wyrwałem swój blaster z kabury, przestawiłem go na ogłuszanie i bez ostrzeżenia wpakowałem błękitną błyskawicę prosto w sam środek pleców imperialnego oficera.

W tym momencie przybiegło czterech szturmowców, o których przybycie prosiłem.

Misja miała być prosta, szybka i przyjemna...

***


Misja, która i tak zamieniła się w parodię (lub koszmar – w zależności od punktu widzenia), została przerwana, a pięć statków powróciło na "Angrixa", wioząc na swych pokładach ocalałych szturmowców, więźniów, dwóch aresztowanych żołnierzy Imperium oraz mnie. Pół godziny po tym, jak mój prom dotknął stalowych płyt hangaru okrętu, otrzymałem wiadomość, która w jednej sekundzie sprawiła, że serce omal nie wyrwało mi się z piersi.

Jednocześnie poczułem olbrzymią dumę i zarazem niepokojące ukłucie przerażenia.

Dlaczego? To z pozoru proste pytanie towarzyszyło mi przez całą drogę – a kiedy wreszcie stanąłem przed grodziami pilnowanymi przez dwóch czujnych szturmowców, w mózgu miałem całkowitą pustkę.
Dwaj żołnierze przepuścili mnie z taką nonszalancją, jakbym był ich podwładnym. Przełknąłem ślinę i ruszyłem do przodu. Po chwili znalazłem się wewnątrz pomieszczenia i gdy tylko wrota za moimi plecami zamknęły się niczym pułapka, wyprężyłem się jak struna i mocnym głosem powiedziałem:

– Porucznik Ethan Rost melduje się na pański rozkaz, sir!

Wielki admirał Danetta Pitta nawet na mnie nie spojrzał. Siedział w obrotowym fotelu i popijał niebieskawego drinka z wysokiej szklanki. Lekko siwiejące ciemne włosy były idealnie przystrzyżone, olśniewająco biały mundur zaprasowany na perfekcyjną gładkość, a szmaragdowe oczy utkwione gdzieś za olbrzymim iluminatorem nadzwyczaj okazałej osobistej kajuty. Po kilku sekundach nieznośnej ciszy, wielki admirał odstawił trunek i zerknął na mnie.

– Zapewne domyśla się pan, dlaczego pana tu wezwałem, poruczniku?

Nie miałem najmniejszego pojęcia, ale nie chcąc wyjść na głupca, skinąłem głową.

– To dobrze. – Oficer mówił głosem spokojnym i opanowanym, oscylującym na granicy sztuczności. – Zazwyczaj załoga tego okrętu wykonuje co do joty wszystkie powierzone jej zadania. – Słowa Pitty przeszyły mnie niczym wibroostrze. Bałem się nawet pomyśleć, do czego zmierzał wielki admirał. – I choć całkowicie rozumiem, że pański oddział został zaatakowany przez tych nędznych Rebeliantów, za co rzecz jasna czeka ich odpowiednia kara, jestem wielce niezadowolony, że nie wywiązał się pan ze swoich obowiązków jak należy.

Gdzieś w połowie mojego gardła zaklinowało się coś bardzo zimnego i bardzo dużego.

– I na dodatek ta... "sprawa" z porucznikiem Hariisem. – Danetta Pitta niemal przebił mnie wzrokiem. – Widać nie zrozumiał pan jego intencji.

Z trudem powstrzymałem się przed zmarszczeniem brwi. Co tu mają do rzeczy... intencje?!

– Widzi pan, poruczniku, z obcymi – na twarzy Pitty mignął wyraz niesmaku – należy postępować z pełną stanowczością. Delikatność – prychnął – to coś, na co Imperium nie stać. Jeżeli zaufasz obcemu – wielki admirał skrzywił się, jak gdyby sama myśl o czymś takim przejęła go obrzydzeniem – on cię wykorzysta, oszuka, zdradzi i na końcu zabije. Jeżeli nie pokażesz mu, że to ty jesteś wyżej, jesteś zgubiony. Proste.

Słuchałem tego z niedowierzaniem i trudno skrywanym oburzeniem, które o mało co nie wykrzyczałem, kiedy wielki admirał na moment zamilkł. Wtedy przypomniałem sobie słowa, jakimi określił mnie Hariis. "Naiwny i zadufany w sobie..." Z trudem garnąc kolejne frazy wypadające z ust Pitty, które raz po raz rozbijały wszystko, w co wierzyłem, zdałem sobie sprawę z tego, że mój niedoszły przyjaciel miał rację.

Miał rację. Żyłem w świecie, który nie istniał. Próbowałem się uchwycić myśli, że Pitta był jedynie odosobnionym przypadkiem... ale czy to było możliwe? Nie. Imperator nie był ślepcem. Musiał to widzieć – chyba, że także słowa o jego potędze były kłamstwem. W co miałem teraz wierzyć?

Wielki admirał skończył swą tyradę, chwycił leżący na biurku komunikator, naturalnym głosem wydał jakiś rozkaz i wskazując na iluminator, powiedział z wyższością:

– Oto jak należy się obchodzić z tym ścierwem.

Dziesięć turbolaserowych baterii obudziło się do życia, wypluwając z luf krwistoczerwone wiązki śmiercionośnej energii. Kilkadziesiąt potężnych promieni przebiło atmosferę planety i uderzyło w jej powierzchnię. Dwie sekundy później to samo uczyniła druga salwa, potem trzecia, czwarta, piąta i szósta. W ciągu zaledwie pół minuty miasto Tyrroli wraz z okolicznymi terenami pochłonęła pożoga orbitalnego bombardowania.

– Co pan robi, admirale? – wykrztusiłem, bezsilnie patrząc jak kolejne serie pocisków systematycznie rujnują pozostałe miasta.

Wielki admirał z błyszczącymi oczami spoglądał na fale ognia ogarniające planetę i z uniesieniem wypełnionym satysfakcją, rzekł:

– Wymierzam sprawiedliwość, poruczniku.

***


Wielki admirał zwolnił z aresztu Jona Harissa, natomiast szturmowiec, który pobił więźnia na Tyrze IX został przeniesiony na Coruscant. Podobno Pitta uznał, że jego "zaciętość i zdecydowana postawa" marnują się na okręcie-lochu. Ja natomiast otrzymałem naganę i pouczenie, którego treść można było skrócić do słów: "Następnym razem cię zdegradujemy".

Tydzień po zdarzeniach z Tyru IX, zostaliśmy wysłani na planetę Doornik 317, gdzieś głęboko w Gromadzie Koornacht. Podobno chodziło o jakiś bunt, ale szybko zorientowałem się, że to kłamstwo, zwykły pretekst do tego, by się tam pojawić i pokazać wyższość Imperium.

Szturmowcy i ich dowódcy nawet nie udawali, że cokolwiek obchodzą ich tubylcy. Bili, kopali i katowali obcych wszystkim, co było pod ręką. Tych, którzy nie mogli się już ruszyć, zostawiali na pewną, bolesną i długą śmierć.

Czułem się podle, bo nie robiłem nic. Po prostu patrzyłem. Zero reakcji z mojej strony. Skazywałem te istoty na męczarnie.

A wszystko mogło by być inaczej. Mógłbym podejść do tych szturmowców i nakazać im, by natychmiast przestali. Mógłbym zbesztać ich za bestialstwo. Mógłbym zrobić tyle rzeczy – a nie robiłem nic. Co by to pomogło? Jedynie wywaliliby mnie z marynarki.

Przez pewien czas zastanawiałem się kim się stałem po Tyrze IX, aż pewnego dnia uświadomiłem sobie, że cały czas byłem tym samym.

Porucznikiem Imperium Galaktycznego.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.