» Literatura » Opowiadania » Porucznik Imperium Galaktycznego – część 1

Porucznik Imperium Galaktycznego – część 1

2 lata po zniszczeniu Pierwszej Gwiazdy Śmierci

***


Misja miała być prosta, szybka, a nawet przyjemna, ale ja jakoś wcale nie byłem tego taki pewien. Ciągle coś mi podpowiadało, że wszystko skończy się nieprzyjemnie. Niemniej, schowałem swoje wątpliwości głęboko w podświadomości. W ostateczności byłem przecież porucznikiem Imperium Galaktycznego i służyłem na pokładzie osobistego okrętu wielkiego admirała Danetty Pitty – a to coś znaczyło i do czegoś zobowiązywało.

Z grubsza miało to wyglądać tak: trzy transportery i dwa promy (jeden ze mną na pokładzie), w eskorcie paru TIE Fighterów, startują z pokładu "Angrixa", lądują na planecie, zwijają kilkudziesięciu więźniów i odstawiają ich na okręt-loch. Teoretycznie nic trudnego.

Szybko zapiąłem pasy i niecierpliwie czekałem, aż prom o eleganckiej nazwie "Elessar" wystartuje. Nie byłem w stanie ukryć faktu, że czułem ogromne podniecenie. Była to moja pierwsza misja! Pierwsza szansa, aby się wykazać. Pierwsze zadanie w karierze, które ¬– jak liczyłem – zaprowadzi mnie na sam szczyt. A nigdy nie udawałem, że w moim pojęciu szczytem było wdzianie pięknego, nieskazitelnie białego munduru, ze wspaniałymi błyszczącymi insygniami na piersi, mieniącymi się przecudnym blaskiem złota, szkarłatu i błękitu... tak! Moim marzeniem było zostać jednym z dwunastu wielkich admirałów Imperium – dwunastu najwspanialszych i najwybitniejszych oficerów, wybranych osobiście przez samego Imperatora...

Z obłoków na ziemię brutalnie sprowadził mnie szorstki i znudzony głos pilota promu:

– Zrozumiałem, Zero-Trzy-Siedem. "Elessar" w drodze.

Maszyna powoli uniosła się ponad płytę lądowiska i na moment nad nią zawisła. Choć to dość głupie, w tej chwili moją pierś rozrywały duma oraz radość, jaką dawał mi z pozoru rutynowy start promu.

Drugi z poruczników, który leciał razem ze mną i był formalnym dowódcą całej grupy – przyjacielski, aczkolwiek niekiedy upierdliwy, wysoki szatyn o wyzywającym spojrzeniu szaroniebieskich oczu – zauważył mój "moment uniesienia".

– Spokojnie, Ethan! Chcesz, żeby już na pierwszej misji musieli cię reanimować? – Jon Hariis, gdyż tak właśnie brzmiało jego imię, zaśmiał się cicho. – Oszczędzaj zdrowie. Będąc trupem, raczej nie dostaniesz awansu na admirała.

Jedyną moją reakcją na tą zaczepkę było krótkie westchnienie, które zwieńczyłem kiwnięciem głową. Hariis miał już za sobą kilka podobnych misji, więc po nim nie było widać nawet śladu jakiegokolwiek zdenerwowania.

Po minucie spokojnego lotu w przestrzeni nasz prom wszedł w atmosferę planety, którą na gwiezdnych mapach oznaczono nazwą Tyr IX. Jako że siedziałem w drugim rzędzie foteli, miałem doskonały widok na powierzchnię globu wyłaniającą się z obłoków. A było na co popatrzeć. Góry, doliny, morza, jeziora – wszystko w stanie nienaruszonym przez ręce istot inteligentnych. Moje myśli automatycznie przeniosły się do wspomnień związanych z rodzinną planetą, jednak nie utrzymały się przy nich zbyt długo, gdyż drugi pilot "Elessara" poinformował suchym głosem:

– Pięćdziesiąt kilometrów do celu. Sześćdziesiąt procent szybkości.
– Mówi się: pięć minut do celu – wtrącił sarkastycznie Hariis. – Tak jest prościej.
– Tak jest, sir – odparł machinalnie pilot. Hariis ciężko westchnął, najwyraźniej zawiedziony tym, że zaczepka została zignorowana.

Wkrótce dostrzegliśmy zarys naszego miejsca przeznaczenia: potężne, można by nawet rzec monumentalne, skalne miasto zbudowane na stromych zboczach gigantycznego masywu górskiego. Tyrroli, gdyż tak się chyba nazywało, miało kilkanaście kondygnacji i było szerokie na parę kilometrów. Z początku zdziwiło mnie jego specyficzne położenie, ale prędko przypomniałem sobie, że to nie przypadek. Układ zabudowań w mieście chronił jego mieszkańców przed katastrofalnymi skutkami ogromnych fal tsunami, które cyklicznie wdzierały się na setki kilometrów w głąb kontynentu.

Drugi pilot promu błyskawicznie dogadał się z kontrolą powietrzną Tyrroli, a jego kolega na fotelu obok odnalazł wyznaczone lądowisko i delikatnie posadził na nim Lambdę.

Odpiąłem pas, wstałem i z niektórymi mięśniami drżącymi ze zniecierpliwienia, powędrowałem prosto pod opadającą rampę. Gdy ustały wibracje towarzyszące ostatnim podrygom repulsorów, a ja wygładziłem poły swojego munduru, stalowa płyta uderzyła o nawierzchnię lądowiska. Serwomotory zabuczały z wysiłku, zaś kłęby pary spowiły ostatni pomost pomiędzy mną a planetą. Serce tak łomotało mi w piersi, jakbym właśnie odkrywał nową cywilizację.

Śmiało ruszyłem do przodu i po chwili moje oficerskie buty z charakterystycznym stukotem poprowadziły mnie po kamiennej powierzchni, jak się okazało nie lądowiska, a zwykłego placu.

Wciągnąłem do płuc orzeźwiające powietrze i już po sekundzie stałem naprzeciw komitetu powitalnego w osobach trzech dziwacznie ubranych istot humanoidalnych. Zdumiony ich niezwykle prędkim przybyciem i faktem, że Hariis jeszcze nie opuścił promu, poświęciłem chwilkę na powierzchowną obserwację. Wszyscy mieli lekko zielonkawą skórę, niewielki wzrost i trudne do odróżnienia twarze. Na pierwszy rzut oka byli gadami, ale nie miałem stuprocentowej pewności. Nie sposób też było nie spostrzec zadziwiającej gamy kolorów, bijącej z ubrań całej trójki.

Stojący w środku obcy odezwał się chrapliwym głosem:

– Witamy cię panie na naszej ziemi z nadzieją, że twój pobyt tutaj będzie udany.

Choć uprzejme słowa zalatywały fałszem, uśmiechnąłem się i podziękowałem. Dalsze słowa uwięzły mi w krtani, bowiem nad moją głową z rykiem silników przeleciał jeden z transporterów więziennych. Kiedy głuchy odgłos umilkł, obok mnie stanął Jon Hariis.

– Dość tych ceregieli – rzucił sucho, bez silenia się na uprzejmy ton. – Gdzie nasi więźniowie?

Zmarszczyłem brwi, lecz nic nie powiedziałem, mimo iż zachowanie Hariisa wydało mi się co najmniej nieodpowiednie.

– Zostali zgromadzeni na Placu Białym, dwa poziomy niżej, mój panie – odpowiedział posłusznie obcy. – Niestety nie zdołaliśmy przyprowadzić wszystkich sześćdziesięciu skazańców, panie, i...

Twarz Jona Hariisa momentalnie zmieniła się w kamienną maskę.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał, bardzo powoli dobierając słowa.

Obcy zasyczał cicho, co wzmocniło moje podejrzenia o gadzim pochodzeniu jego rasy, i odpowiedział:

– Zebraliśmy jedynie trzydziestu siedmiu skazańców.

Widząc narastający w Hariisie gniew, postanowiłem szybko interweniować.

– Wystarczy nam i trzy...
– Nie wystarczy nam, poruczniku – ostro przerwał mi Hariis i zwrócił się w stronę obcego. – Zawarliśmy inną umowę, gubernatorze. Jeżeli wielki admirał dowie się, że nie dopełniliście swojej części zadania, będzie wielce, ale to wielce niezadowolony.

Spojrzałem na Jona i przez myśl przemknęło mi, że patrzę na kogoś zupełnie innego. Przez chwilę na twarzy oficera zagościła odraza. A może pogarda? Przyznam szczerze, że nie znałem go jednak od tej strony. Zawsze wydawał się być miły i przyjacielski... Zmiana jego zachowania nie spodobała mi się ani trochę, ale postanowiłem, że porozmawiam z nim o tym po powrocie na "Angrixa". Teraz liczyła się tylko nasza misja i jej pomyślne wypełnienie.

Trzy istoty popatrzyły po sobie. Jedna z nich wysunęła się o pół kroku przed pozostałymi.

– Jeżeli pozwolisz panie, za godzinę na pewno...

Porucznik stanowczo pokręcił głową.

– Żadnego czekania. Załatwimy to inaczej. – Podszedł do mnie i szepnął mi do ucha: – Weź piętnastu szturmowców i zajmij się tymi skazańcami.
– A ty gdzie idziesz?
– Załatwić tych brakujących dwudziestu trzech żałosnych obcych dla naszego admirała – rzucił z pogardą zmieszaną z sarkazmem.

Dopiero teraz dotarło do mnie, że Hariis zachowywał się tak a nie inaczej, nie z powodu zwyczajnej niechęci i wzgardy dla ras obcych. Wprawdzie nie był to powód, aby gładko wybaczyć mu jego postępowanie, ale dzięki temu zrozumiałem tok jego myślenia – myślenia kogoś, komu pewnie już od dzieciństwa wbijano do głowy wyższość rasy ludzkiej nad innymi. Osobiście nigdy nie czułem żadnej niechęci, nie mówiąc już o nienawiści do jakichkolwiek nie-ludzkich istot, co powodowało, że raczej nie ubóstwiałem wszystkich idei Nowego Ładu. Ważne, że Imperium podtrzymywało spokój i zapewniało bezpieczeństwo oraz stabilizację. A to, że skutkiem ubocznym były czasem różne nieodpowiednie zachowania... Zawsze uznawałem to za zło konieczne, które kiedyś w końcu będzie musiało wygasnąć.

Szybko zabrałem się za wykonywanie polecenia Hariisa i już po kilkudziesięciu sekundach stałem na czele oddziału piętnastu szturmowców i ich taktycznego dowódcy w randze kaprala, zakutego w charakterystyczną białą zbroję z brązowym naramiennikiem.

Mając za wytyczne niewiele mówiące słowa gubernatora, ruszyłem z moimi nowymi podwładnymi po niezwykle szerokich schodach na niższy poziom miasta. Zachwycony zadziwiającą architekturą obcych, dopiero po jakimś czasie uzmysłowiłem sobie, że ulice są kompletnie opustoszałe. Tak, jakby mieszkańcy się nas bali. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić. Obecność gości uzbrojonych po zęby zazwyczaj powoduje całkiem uzasadniony strach.

Mój oddział bez problemu dotarł do kolejnych schodów wiodących na niższą kondygnację. Po szybkim przejściu kilkudziesięciu stromych stopni, znaleźliśmy się na szerokiej alei, której końce ginęły za odległymi zakrętami przylegającymi do poszarpanych stoków górskich. Przez chwilę obawiałem się, że nie znajdę swojego celu i zbłaźnię się przed żołnierzami, ale okazało się, że nawet nie musiałem się rozglądać. Sto metrów po mojej lewej stronie stała grupa obcych w prostych, jednolicie żółtych strojach. Otaczało ją około piętnastu strażników. Każdy z nich miał na sobie mundur, a w trójpalczastych łapach dzierżył nieco archaicznie wyglądający karabin.

Kiedy podeszliśmy bliżej, jeden z nich ukłonił się bojaźliwie.

– Oto wasi więźniowie, mój panie.

Ponownie zdumiał mnie dziwny stosunek gadopodobnych istot do mojej osoby, lecz kiwnąłem tylko głową i zerknąłem na swoich ludzi.

Nie musiałem nic mówić, gdyż szturmowcy byli doskonale zaznajomieni ze swoimi obowiązkami i wiedzieli co robić. Dziesięciu żołnierzy Imperium rozdzieliło trzydziestu siedmiu pogodzonych z losem więźniów na dwie grupy. Nie bawiąc się w uprzejmości, szturmowcy otoczyli dwudziestkę obcych i zaczęli ich prowadzić tą samą drogą, którą przybyliśmy na Plac Biały. W pewnym momencie kątem oka wychwyciłem jak jeden z zakutych w pancerz żołnierzy niemal nokautuje swoim karabinem któregoś z więźniów.

Oburzony jego zachowaniem, przywołałem na oblicze groźną minę i krzyknąłem:

– Stop!

Wszyscy szturmowcy stanęli jak jeden mąż, co wiernie powtórzyli więźniowie. Momentalnie pokonałem odległość dzielącą mnie od podwładnych i wskazałem dłonią na szturmowca, który "popisał się" swoją brutalnością.

– Ty! Wystąp do przodu!

Żołnierz, nie wiedząc co się święci, bez szemrania wykonał rozkaz.

– Co to miało znaczyć? – zapytałem, pokazując na broczącego krwią obcego, którego z wysiłkiem podtrzymywało dwóch towarzyszy niedoli.
– Nie rozumiem, sir.

Chociaż starałem się utrzymać nerwy na wodzy, na moje policzki napłynęły dwa rumieńce gniewu.

– Jak to nie rozumiesz? Dlaczego go uderzyłeś?!

Szturmowiec długo nie odpowiadał, jak gdyby próbował zrozumieć, co złego jest w walnięciu z całej siły eskortowanego więźnia. To jeszcze spotęgowało moją złość.

– Odpowiadaj!
– Więzień się stawiał, sir, no i... – Żołnierz nie potrafił kłamać, dlatego szybko mu przerwałem:
– Kłamiesz. Pytam jeszcze raz: dlaczego?
– Przecież to tylko parszywy obcy – wyrzucił z siebie szturmowiec. Kiedy zrozumiał swój błąd, wydukał jeszcze: – Sir.

Tego było już za wiele.

– Numer!
– DP-558, sir.

Skinąłem na dwóch najbliższych szturmowców i powiedziałem gniewnie:

– Zabierzcie mu broń i odprowadźcie na "Elessara". DP-558, jesteś aresztowany i po powrocie na "Angrixa" zostaniesz osądzony za swoje postępowanie przed sądem wojennym.

Dwaj szturmowcy niepewnie odebrali swojemu koledze broń i po założeniu mu kajdanek, ruszyli w stronę promu.

Nakazałem grupie ruszyć dalej, uprzednio wypełniając lukę trzema żołnierzami z pięciu, którzy mi zostali. Aby zminimalizować ryzyko, na dwóch więźniów powinien przypadać jeden szturmowiec, toteż byłem zmuszony poczekać aż pierwszy oddział doprowadzi skazańców do transportera i powróci. Do tego czasu mogłem tylko stać, pilnować i obserwować.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że w mieście panowała absolutna cisza. Jedynym odgłosem, który dochodził do moich uszu był chrzęst pancerzy szturmowców i świst wiatru, opływającego prostokątne budowle. Przyzwyczajony do nieustającego hałasu, stukotu maszynerii, czy charakterystycznego buczenia hipernapędu, nie mogłem ustać spokojnie nawet paru sekund.

Cierpliwości, zacząłem sobie powtarzać w głowie, cierpliwości. Oficer Imperium jest zawsze spokojny, zawsze skoncentrowany, zawsze gotowy...

Przewróciłem oczami i zacząłem się przyglądać strażnikom. Przemknęło mi przez myśl, że dla zabicia czasu, mógłbym z którymś zagadać. Prędko wyrzuciłem ten głupi pomysł z głowy i po raz kolejny nerwowo przestąpiłem z nogi na nogę.

Oddział w końcu wyłonił się zza masywnego budynku po lewej stronie schodów. Odetchnąłem z... ulgą? Prychnąłem. Tak jakby coś mi groziło.

Szturmowcy otoczyli siedemnaście istot w żółtych kitlach, tak więc nie pozostało mi nic innego jak przejąć prowadzenie i dopełnić z pozoru proste zadanie. Mimo entuzjazmu, poczułem jakby coś chłodnego zaciskało się na mojej szyi, jakaś siła chciała powstrzymać mnie od dalszego marszu. Dziwne. Ucisk po chwili minął, a ja w zdumieniu próbowałem się zorientować dlaczego nie mogłem sobie przypomnieć przejścia aż dwóch poziomów miasta. Popatrzyłem z trudną do wytłumaczenia trwogą na gmach w kształcie pięcioramiennej gwiazdy i zmarszczyłem czoło.

I właśnie wtedy zadanie, które miało być proste, przemieniło się w koszmar.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.