Wyobraźcie sobie tych dobrze wyperfumowanych biznesmenów w Big Apple, wychodzących z pracy o godzinie 22.00. Takie zdrowe dzieci kapitalizmu. Chłopcy, którzy co kilka dni chodzą do fitness clubu, są wierni swojej firmie podczas każdego procesu przeciwko niej, odżywiają się w najmodniejszych restauracjach miasta i jeżdżą wielkimi limuzynami. Wyglądają jak Vincent z "Zakładnika" Michaela Manna, ale zamiast mordować innych dla pieniędzy, mordują siebie dla pieniędzy. Są trochę jak wampiry - boją się wychodzić na światło dzienne. Codziennie wstają bardzo wcześnie rano, by przez cały dzień kryć się w cieniu wielkich biurowców i być ostatnimi, którzy wychodzą z wielkiego, szklanego pomnika epoki pieniądza. Wiecznie podkrążone oczy, litry słabej jakości kawy z tekturowego kubka, wtłoczone do ciała podczas wielu godzin roboty, tysiące wypalonych w toalecie, cienkich jak oni sami, szlugów. Faceci, którzy wychodzą na balkon podczas zachodu Słońca, wpatrzeni w dal, jakby właśnie kartkowali własne życie, a jednak nie widzący w nim żadnego powodu do dumy. Stojący na szczytach, próbujący sobie wmówić, że są nadludźmi i stoją ponad wszystkimi - tak administracyjnie jak i intelektualnie. Stojąc na tym balkonie z szefem lub kumplami z pracy, śmieją się, opowiadają porządne kawały, są cały czas rozbawieni i uśmiechnięci. Przychodzi jednak moment, gdy Słońce jest już prawie poza horyzontem, wtedy inni zaczynają wracać do środka, by pojechać już do domu lub dokończyć jakąś prostą robotę. Naszemu bohaterowi rzednie mina i to nie z powodu paru godzin, które mu jeszcze pozostały do odpracowania. To jest intymny moment, kiedy jakaś wyższa siła zwana ogólnie psychiką (ale to chyba zbyt uogólniająca nazwa) rozbiera go i pokazuje mu jaka jest prawda, jaki jest słaby, zmęczony i pusty. Później biznesmen powoli kończy to, co ma do zrobienia, dopada go obsesyjny lęk przed wyłączeniem komputera, wyłączeniem światła i opuszczeniem swojego ciepłego legowiska w postaci jednej z dziesiątek zagródek w biurze. W końcu się na to zdobywa i powoli zmierza ku windzie. Przez tyle lat mordęgi w tej szklanej wieży myślał już, że się przyzwyczaił do klaustrofobicznej atmosfery samotnych rajdów windą, całe pięćdziesiąt pięter w dół. To banalne, ale najgorsze upiory budzą się właśnie wtedy, gdy niebo jest już kompletnie ciemne, zaś porządni obywatele układają się do snu. Klaustrofobiczna atmosfera zaczyna przejmować nad człowiekiem kontrolę.
Nasze dziecko kapitalizmu czuje, że windą jedzie ktoś jeszcze. Ten Ktoś odprowadza go do samochodu, lecz nigdy nie wsiada i nie wyjeżdża z budynku razem z nim - staje ze smutną miną i żegna się. Każdego poranka i wieczoru nasz biznesmen wmawia sobie, że ów Ktoś to tylko jego myśli. Ciekaw jestem, kiedy Ktoś wsiądzie razem z nim do samochodu, zacznie go dusić w czasie jazdy, kiedy on odkryje, że myśli, nawet te najbardziej szalone, powinny zawsze pozostać w głowie.
Kiedy ujrzymy scenę złamania się młodej, perfekcyjnie wyrzeźbionej przez perfekcyjnie rozreklamowany sposób wychowania, duszy. Kiedy, wchodząc do podziemnego garażu wieżowca, padnie na kolana, zapłacze i pomyśli, że to wszystko jest chore, że jest bez sensu. Może się wtedy zastrzeli albo zostanie fanatycznym sekciarzem... W każdym razie Ktoś będzie zadowolony.
Wersja alternatywna – miasto jest puste, a facet trochę mniej bogaty, dlatego zmierza do stacji metra. Sam. Zdaje się, że Ktoś został w biurowcu. Facet się trochę dziwi, bo Ktoś teoretycznie miał być tylko kumulacją jego złych myśli, te zaś nadal go nawiedzają, szczególnie gdy przechodzi koło domu swojej byłej. Tej, która według gliniarzy zabiła się przez zadanie sobie trzydziestu ran kłutych w kilkanaście sekund oraz samozgwałcenie. Hmm, nieważne. To chyba zbyt niedojrzałe podsumowanie. Nieważne. W każdym razie idzie ciemnymi ulicami miasta i, aby się lepiej i bezpieczniej poczuć, wciela się w dzielnego detektywa Hartigana z Sin City.
Dociera wreszcie do celu, wyczuwa całą harmonię tego miejsca, trzeszczące schody ruchome, wszystko to jest perfekcyjnie dostosowane do narządów jego gatunku. Ta prozaiczna rzecz wywołuje w nim poczucie ideału. Wystarczy jeden... czynnik. W tym przypadku złudzenie dawno zamordowanej narzeczonej czy dziadka-hitlerowskiego mordercy. Szok. Nasz bohater pada prosto na twarz.
Kilkanaście minut później...
Jeszcze zdrowa psychicznie osoba zjeżdża ruchomymi schodami na peron stacji metra. Zadowolona, spełniona, seksowna kobieta. Jest na stacji sama, ale zdaje się, że coś jeszcze z nią czeka. Idzie szybkim krokiem, zaczyna przyspieszać i... decydujący moment. Zajrzeć przez szkło, które oddziela peron od schodów ruchomych? Zajrzała. A tam nasz bohater.
Tylko lekko zdemonizowany. I makijaż taki trochę komiczny, jak u klauna. Wyobraźnia sama dokłada resztę - fryzurę w kształcie dwóch rogów diabelskich. „Patrzył na nią pożądliwie, przyszłość i konsekwencje wydawały się być odległe, zaś szyba tak łatwa do zbicia...”
(....)
To był obraz upadku.
Kto oglądał American Beauty lub dowolną amerykańską komedię o mieszczuchach, wie, że istnieją w Ameryce ulice, na których wszystkie domki są identyczne, wszyscy zachowują się tak samo. Tutaj aż się prosi, aby ktoś się wyrwał ze stereotypu. Ale nie chodzi o to, aby zaczął palić skuny czy organizować w święta iluminację świetlną, przedstawiającą wielkiego renifera. Chodzi o to, żeby naprawdę zmienił swoją uliczkę w oryginalną, niebanalną aleję, prawdziwą zakałę swojego osiedla. Lecz co może począć biedny, pryszczaty, wychowany w kulcie multimedialnych baptystów i będący pod wpływem obejrzenia paru filmów o francuskich rozpustnikach, chłopak? Chłopak, na którym wielkie wrażenie wywarły eseje o potworności mieszczaństwa i który ma ochotę przemienić swoje otoczenie?
Zaczyna od swojego osiedla. I co poczynić z człowiekiem, którego życie nauczyło, aby miał niebanalne cele i aby dążył do nich z fanatyzmem? Chyba tylko odebrać poczytalność. To była raczej przesada.
Ale to właśnie te amerykańskie (nie tylko amerykańskie zresztą) przedmieścia są wielką faktorią frustracji, prostego materiału, który, nadawany w zbyt wielkiej częstotliwości, redukuje do minimum choć odrobinę wrażliwe umysły. Wspaniały materiał na sesje, nie powiem, bardzo inspirujący. Tak samo jak wywiera na mnie wrażenie społeczność w której liczy się tylko ciągłość. Nieważne, że pan Smith umarł, jego syn (nazwany już Panem Smithem, a nie Michałkiem) jest do niego podobny i na pewno nie będzie się włóczył po okolicy z jakimiś dziwakami. Źle by było jakby nie było jego syna. A tak mamy substytut idealnego Pana Smitha. To jest z lekka chore.
Oto pomniki cthapitalizmu. Chore pomniki. To jest vol.1, bo zapewne jeszcze nieraz trzeba je będzie zaprezentować.
Felieton raczej metacthultystyczny, ale jednak inspirujący, przynajmniej dla mnie. Na pocieszenie i dopełnienie zabójczych nastrojów polecam kawałki Aphex Twin.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę