» Czytelnia » Opowiadania » Pokuta

Pokuta


wersja do druku
Redakcja: hallucyon
Ilustracje: Dawid 'Trawers' Majerski

Pokuta
Ciężkie, miedziane drzwi zamknęły się z głośnym zgrzytem. Barczysta postać, która przed chwilą wtoczyła się do pomieszczenia, zachwiała się na śliskiej posadzce i upadła na plecy. Dopalająca się pochodnia wymknęła się z jej ręki i stoczyła po skarpie. Zapadła ciemność. Zza drzwi dobiegało wściekłe ujadanie i warczenie licznych psów. W ciemności coś się poruszyło. - Eckhard?- drżący, kobiecy głos wyszeptał imię. - Tutaj, słonko- odezwał się mężczyzna zapalając zapałkę. Słabe światło nieco rozświetliło ciemny, ponury korytarz. Ze ścian po obu stronach wystawały stare, ogromne i zardzewiałe rury. Co jakiś czas rozlegał się głośny pisk, kolejny mały szczur wylatywał wraz ze strumieniem wody i na krótki czas pęd lotu maskował przykry fetor, do którego był przyzwyczajony przez całe swoje szczurze życie. Nikły płomień zapałki tlącej się na wilgotnym i nieruchomym powietrzu pozwolił ujrzeć oblicze kobiety. Piękna i delikatna twarz, teraz zniekształcona przez strach. - Snorii?- wyszeptała znów kobieta, mając nadzieję, że to głośne sapanie spod drzwi należy właśnie do jej towarzysza. Krasnolud podniósł się na nogi. - Sucze syny!- rozległ się niski, potężny głos. Liczne tunele dookoła odpowiedziały echem. - Cholera! Francesca, rzuć no na to okiem, w końcu jesteś medykiem - Snorii wyciągnął rękę, w której trzymał swój topór. Eckhard zbliżył się do niego, rozpalając z trudem nieco wilgotną pochodnię. Kobieta szybko uklęknęła przy krasnoludzie i zaczęła przyglądać się jego ręce. Kolczuga była nienaruszona. - Ręka jest cała – odetchnęła z ulgą, chowając wyjęty już bandaż. Snorri spojrzał na nią. - Jaka ręka? Co ty bredzisz, Francesca? Uszy se spiłuj i elfa udawaj. Medyczka rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Topór, dziewczyno, topór! Francesca obrzuciła broń uważnym spojrzeniem. Po ostrzu spływała krew. Niebieska krew. - Zbadam to po powrocie – powiedziała do krasnoluda i zebrała trochę psiej posoki do fiolki. Schowała ją do torby i wyciągnęła wodę, by przemyć zadrapania na swoich nogach. Mężczyzna trzymający pochodnię pogładził się po brodzie i uśmiechnął do krasnoluda: - To błękitnokrwiste psy. W końcu znajdujemy się w posiadłości zamożnego szlachcica – powiedział z drwiną w głosie i uśmiechnął się jeszcze szerzej, widząc minę krasnoluda. - Niebieska to twoja dupa będzie, jak ci ją skopię! Ten pokurcz z karczmy nic nie mówił o zmutowanych kundlach – powiedział krasnolud, wycierając topór w jakąś szmatę. Eckhard zakręcił wąsa i spojrzał się na Franceskę. - Ten jegomość z karczmy istotnie był jakimś kurduplem. Tylko trochę przewyższał naszego przyjaciela. Krasnolud rzucił wściekle spojrzenie mężczyźnie. Francesca, już z zabandażowaną nogą, wstała. - Chłopaki przestańcie się kłócić. Czy nie czujecie zapachu złota w powietrzu?! – w jej głosie usłyszeć można było podniecenie, a na bladą wcześniej twarz znów wstąpiły rumieńce. - A krew zbadam i dostarczę świątyni jak tylko wrócimy – dodała. Snorii wyciągnął jakiś bukłak sporych rozmiarów i soczyście przeklął, widząc, że środek jest pusty niczym czerep mijanego przez nich szczurzego truchła. Zielony robaczek, wpełzający w pośpiechu do manierki, zdawał się im przyglądać ze swojego nowego domu. - Ja czuję tylko szczurze gówno. A jak tylko wrócimy, to się porządnie upiję – rzekł krasnolud, chowając bukłak powrotem. - Cóż… myślę, że odwiedzę pewną damę o błękitnej krwi – rzucił Eckhard, głaszcząc się po brodzie. - Taak, dziewki… Też se jakąś wezmę – Snorii oblizał się, spoglądając na Franceskę. Ta przewróciła oczami i ruszyła naprzód w ciemną, niedostępną czeluść, a chłopaki za nią. - Snorii, ja za takie przyjemności nie muszę płacić, Ty...- wskazał palcem na towarzysza -…jesteś przystojnym krasnoludem. Gdybyś się mył tak raz…- zawiesił głos [/i]– na trzy miesiące, to z pewnością znalazłbyś jakąś piękność o blond brodzie i zgrabnym toporze. Krasnolud odwrócił głowę w kierunku Eckharda. - Stul pysk, ty elficki bękarcie, albo ci kuśkę odetnę – rzucił groźnie, wskazując toporem w zagrożoną część ciała Eckharda. Francesca zatrzymała się i przymknęła oczy. Kłócący się wpadli na dziewczynę. - Kompletnie wam odbiło?! Myślicie, że jesteście w Czerwonej Latarni albo innym zamtuzie?! Obaj mężczyźni cofnęli się o dwa kroki. - Nie wiedziałem, że odwiedzasz Czerwoną Latarnię, słonko – powiedział z udawanym zdziwieniem w głosie Eckhard. - Jeszcze jedno słowo, a osobiście dopilnuję, żebyś się zaraził zieloną ospą. Ciekawe, czy ta twoja zdzira lubi krosty na gębie! Obróciła się, zarzucając długimi, czarnymi włosami, i poszła dalej. Snorii wzruszył ramionami i ruszył za nią. - Wybacz, słonko – powiedział Eckhard przymilnym głosem. - Nie mów do mnie "słonko"- rzuciła przez zęby kobieta. - Co tylko zechcesz, kwiatuszku. Francesca miała ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale się wstrzymała. Przypomniała sobie, gdzie są. Jeżeli prawdą jest, co mówił ich informator, to znajdował się tu skarbiec rodziny von Steinbergów, kupców o szerokich wpływach i ciężkich sakiewkach. Posiadłość została złupiona przez sigmarytów, właściciela domu powiesili czy utopili, ale tajnego przejścia nikt nie odkrył. Snorri twierdzi, że te lochy to odcięty kawał ścieków. Pewnie ma rację. Ale co żarły te psy? Zbliżali się do kolejnych drzwi. - Zamknięte – powiedziała Francesca, puszczając klamkę. Eckhard zbliżył się do drzwi i zaczął szperać w zamku. - Fachowa robota. Zamek robiony na zamówienie. Od Vaciego. Francesca spojrzała się na niego podziwem. - Skąd wiesz? Eckhard wykonał jeszcze kilka ruchów wytrychem, po czym wstał i rzucił kobiecie spojrzenie, które ćwiczył wiele razu przed lustrem. - Pod klamką są inicjały twórcy, kwiatuszku – uśmiechnął się rozbrajająco i patrząc się nadal w zielone oczy Franceski, nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Piękne oczy kobiety rozszerzyły się, jej twarz zbladła. Snorii zacisnął palce na toporze. Eckhard powoli się odwrócił. Z otwartego pomieszczenia wydobył się zniewalający smród. Komnata była przygnębiająco niewielka. Ciało mężczyzny ogarnął dreszcz, gdy poczuł gęsty zaduch rozkładu i śmierci. Dalsze przejście uniemożliwiała gruba, kamienna ściana, tworząca ślepy zaułek. - Dzień dobry... Dawno mnie nikt nie odwiedzał – rozległ się upiorny szept. Na ścianie wisiało… coś. Jakby płaskorzeźba człowieka, tyle że wykonana z czegoś podobnego do skóry. Ludzkiej skóry. Człowiek wtopiony w kamień patrzył na przerażonych przybyszów. Jego trupioblada pierś powoli wznosiła się i opadała. Fałdy częściowo zgniłej skóry unosiły się i opadały, przywodząc na myśl pęcherze wypełnione toczącą ciało ropą. Z każdym zaczerpniętym tchem powietrze robiło się coraz cięższe, a spomiędzy ukruszonych i poczerniałych zębów wydobywało się paraliżujące zmysły charczenie. Oto wisiało przed nimi zaprzeczenie wszelkiego człowieczeństwa. Czort przeraźliwie kpiący z ludzkości i losu, jaki czeka każdego śmiertelnika. Odrażająca istota przekręciła z trudem głowę, chcąc lepiej widzieć swoich gości. Część skóry na jej czerepie zaprotestowała i oderwała się z głośnym trzaskiem, zostając na kamiennej płycie. Stwór skierował swoje puste oczodoły ku zastygłym w przerażeniu ludziom. Miał kilka pytań i przeczucie, że obcy nie znają odpowiedzi. Szeroka blizna na policzku zniekształciła pojawiający się z wolna uśmiech.
***
Szeroka blizna na policzku zniekształciła pojawiający się z wolna uśmiech. Karl Holzer radował się. Miał z czego. Wszystko wskazywało na to, że wyjdzie z tego cało. Gdy miesiąc temu go złapali, nie sądził, że ujdzie z życiem. Inkwizycja nie cacka się z heretykami. Na przesłuchaniu zlał się w gacie i popłakał. Opowiadał, że jest skromnym uczonym, że dyskutował o filozofii i teologii. Oni siedzieli i patrzyli się. To go przerażało. Gdy zamilkł, myślał, że to koniec, a dzielni łowcy czarownic spalą plugawego kultystę ad maiorem Dei gloriam. Oni jednak zaczęli opowiadać. O czerech mrocznych potęgach, o Tzeentchu, Tym, który zmienia drogi, Panie Zmian, rzekomym patronie bractwa, w którym dochodziło do owych dyskusji. Później zaczęli tłumaczyć, kogo trzeba zbawić w oczyszczających płomieniach, a kto jeszcze może zejść z drogi potępienia i wrócić do łask Sigmara. Na koniec zaproponowali współpracę: zbierze dowody i listę członków kultu, a oni uznają, że odkupił swe winy. Zgodził się natychmiast. Gdy ochłonął z emocji, naszły go jednak wątpliwości. Tłumaczył, że dyskusje toczą się anonimowo, a członkowie nie widzą swoich twarzy. Oni kiwali głowami ze zrozumieniem. Dali mu alternatywę - stos. Teraz stał tu, na tym cholernym deszczu i znał nazwiska sześciu braci. Kultystów, poprawił się. Miał z czego się cieszyć.
***
Karl wszedł do rozpadającego się budynku. Nie lubił tej dzielnicy. Łatwo było tutaj dostać pięścią w twarz. Albo nożem między żebra. - Bądźcie pozdrowieni, Ekscelencjo- powiedział do siedzącego przy rozklekotanym stole inkwizytora. – Dane mi będzie spytać, czemu tak świątobliwy sługa Sigmara zechciał spotkać się w tak odrażającym i niegodnym jego postaci miejscu? Mężczyzna w kapeluszu spojrzał się ponuro na przybysza. - Nie podlizuj się. Śledzą cię. Karl zbladł. - Gdybyś wparadował bezpośrednio do świątyni, podejrzani zapewne zniknęliby z miasta jeszcze tej nocy, a ciebie kazaliby zabić albo torturować całymi dniami. Twarz Karla przybrała zgniłozielony kolor. - Ale nie zajmujmy się takimi błahostkami. Kościół nie dba o życie takich robaków jak ty. Karl gorliwie przytakiwał, chcąc przekonać kapłana, że wie, jak wielkim jest grzesznikiem. - Mam listę, panie. Sześciu braci. Łowca zmarszczył brwi. - Sześciu?- zapytał szeptem. Karlowi zaczęły drżeć ręce. Całe szczęście, jakie poczuł dzisiejszego dnia, ulatywało z niego zastąpione strachem i niepewnością. - Oni… Oni są bardzo wpływowymi osobami. Zastępca bibliotekarza w bibliotece miejskiej, kupcy. Jeden jest kapłanem Ulryka, jeden… - Wystarczy – rozkazującym głosem inkwizytor przerwał wyliczanie. - Wierzę, że wszystko zapisałeś? – mężczyzna uniósł pytająco brwi. - Tak, tak- Karl wyciągnął drżącymi palcami zwitek papieru i położył go na stole. Inkwizytor sięgnął po dokument i przejrzał go. - Vincent Schoner. Żadnego dopisku. Nic. Któż to? Karl obawiał się tego pytania. - Znam tylko imię i nazwisko, ja… Łowca schował kartkę do płaszcza. - Męczy mnie nasza współpraca, panie Karlu. Czas to zakończyć. Inkwizytor wstał i sięgnął ręką w głąb płaszcza. Karl ujrzał mroczki przed oczami. - Obiecałeś – wyszeptał ciężko drżącym głosem. - I obietnicy dotrzymam. Kapłan niedbałym ruchem rzucił na stół sakiewkę, którą wyciągnął z płaszcza. - Żegnam, panie Karl. - Do widzenia – odpowiedział z ulgą uczony. Łowca podszedł do okna. - Lepiej nie. Czarno odziana postać zniknęła w mroku zapadającej nocy.
***
Karl wyszedł na ulicę. Orzeźwiający deszcz zmywał z twarzy wszelkie zmartwienia minionych dni. Błoto z cudownym chlupotem rozpływało się pod jego butami. Piękna brunetka rzuciła na niego okiem. Ach, jakie życie może być piękne, westchnął w myślach. Ze srebrem od inkwizytora wyniesie się do innego miasta. Może nawet odwiedzi Altdorf? - Stój! – ktoś szarpnął go za ramię. Ze strachu Karl aż podskoczył. Był taki zamyślony, że nie zauważył, jak podszedł do mostu prowadzącego do lepszych dzielnic. Obok niego stał strażnik w czarnym uniformie. - Z rozkazu miłosiernej hrabiny za przekroczenie rzeki należy uiścić opłatę w wysokości jednego pensa. Pieniądze te zostaną przezn…- strażnik urwał, widząc, że Karl wręczył mu dwa miedziaki i uśmiechnął się do niego. Odchodząc, Karl usłyszał jeszcze głos dobiegający z tyłu: "Parszywa pogoda, mości strażniku". Natychmiast się obrócił. Przy mężczyźnie pobierającym opłaty stała kobieta. Ta sama brunetka, którą zachwycał się wcześniej. Poznał jej głos. Przyspieszył kroku. Przypomniał sobie inkwizytora, który ostrzegał go, że jest śledzony. Jak mógł być taki nierozważny! Ta kobieta należała do sekty! Dyskutował z nią już kiedyś w posiadłości hrabiego von Steinberga o wątpliwej boskości Sigmara. Spojrzał znów przez ramię. Nadal za nim szła. Cholera, czego ona chce. A jeśli coś podejrzewa? Gdzie iść? Przejeżdżający obok wóz ochlapał go błotem. Woźnica spojrzał się na Karla. Zaraz, czy ja go nie znam? Nie, zaczynam świrować. A jeśli…? Skręcił w lewo w jakąś uliczkę. Byle dalej od tych prześladowców. Potknął się o jakąś skrzynie i upadł na ziemię. Coś twardego obiło mu nogę. Wymacał miejsce ręką. Sztylet. W stresie zupełnie o nim zapomniał. Wstał i ruszył przed siebie. Spojrzenie za ramię. Jakaś postać z tyłu. Przed nim wylot alejki. Szybciej! Gdzie się ukryć? Sigmarze, ratuj! Nigdy już nie zwątpię. Błagam! Karl wyszedł zza rogu. Jego oczom ukazał się duży budynek. Świątynia Młotodzierżcy. Wybawienie! Ratunek! Boska opatrzność! Tam mnie nie dopadną. Wbiegł po schodach na górę. Na szczycie schodów rzucił ostanie spojrzenie za siebie. Wiatr zrzucił kaptur z głowy śledzącej go postaci, rozwiewając jej czarne włosy. Kobieta klęczała w błocie. Na jej ramieniu spoczywała kusza. Karl wpadł do środka świątyni. Poczuł ból w lewej ręce. Kilku modlących się spojrzało się na niego. Karl biegł dalej. Coś czerwonego brudziło posadzkę i dywany świątyni. Krew. Jego krew. Dopadł do ołtarza. Rzucił się na kolana. Sigmarze! Błagam. Usłyszał powstający chaos wokół siebie, czyjeś krzyki. To on krzyczy. - Obrońco Imperium! Przyjmij swego sługę! Zgrzeszyłem! – Karl zaczął szlochać. Zarzucił ręce na ołtarz, tuląc go do siebie. Bądź miłosierny. Krew płynęła strumieniami, wypełniając złoty symbol młota wyryty na ołtarzu. - Pozwól odkupić me grzechy. Przed nim pojawiły się czyjeś nogi. Spojrzał w górę. Nad nim stał sam Sigmar. Jego ostre spojrzenie, niczym ognista kometa spadająca na ziemię, wypełniało całą przestrzeń. Najszlachetniejsze oblicze, któremu oddawany jest hołd, bijące siłą wielką niczym nieuchronnie zbliżająca się erupcja wulkanu, ciężkie złote szaty, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy odbijającej się w górskim strumieniu, pokryte krwią ludzi, którzy ginąc, wyciągali ręce, by choć na chwilę dotknąć Jego boskiego oblicza, by być blisko niego. Ręce naznaczone pęcherzami od wysiłku podtrzymywania tych ogromnych, żyznych ziem znanych jako jego królestwo, otwierające się usta, z których wydobywał się oddech niosący natchnienie i wenę artystom, siłę i męstwo wojownikom, cierpliwość i wytrwałość chłopom. Roztaczał się przed nim majestat minionych wieków, podpora dzisiejszych i nadzieja przyszłych. Mówił do niego. A Karl słuchał i radował się.
***
Sigismund był dobrym akolitą. Jako sierota trafił do zakonu, gdzie nadano mu również imię. Obecnie pomagał w prowadzeniu świątyni w Nuln. Jak zwykle o tej porze czyścił rzeźby przedstawiające byłych teogonistów. Doszedł do czcigodnego Volkmara i setny raz zastanawiał się czemu niedawno umieszczono tu rzeźbę żyjącego jeszcze kapłana, ufundowaną podobno przez samego Teogonistę Esmera. Gdy polerował nos potężnego wojownika, w świątyni podniosły się jakieś krzyki. Sigismund, odwróciwszy się, ujrzał ubłoconego, bladego człowieka wbiegającego przez bramę główną i kierującego się ku ołtarzowi. Z jego ramienia sterczał bełt, zaś posoka plamiła ręcznie wyszywane dywany z Ostlandu. Sigismund odmówił krótką modlitwę, przepraszając za to, że pierwsza myśl po ujrzeniu potrzebującego dotyczyła dóbr materialnych. Szybko zaczął wołać swego mistrza. W tym czasie raniony mężczyzna dotarł do ołtarza i zaczął wzywać Sigmara. Akolita z ulgą ujrzał, że zza ołtarza wyszedł jego mentor, nadal w szatach liturgicznych, i podniósł nowoprzybyłego. Sigismund szybko podbiegł do swego mistrza. W złotym, błyszczącym kielichu ujrzał swoją wystraszoną i bladą twarz. Tym większy zachwyt ogarnął go, gdy spojrzał na swego mistrza, który w pełnym opanowaniu rozmawiał z człowiekiem. - Nie martw się, grzeszniku. Nasz pan da ci szansę, byś zmazał swoje winy. Ranny spojrzał z ulgą na kapłana. - Bo on jest dawcą wszelkiej nadziei, tym, który wyznacza drogę i kieruje przeznaczeniem. Ranny mężczyzna zemdlał. Sigismund rzucił zlęknione spojrzenie swemu mistrzowi. - Wyjdzie z tego, ojcze Schoner? Kapłan uśmiechnął się. - Musi, Sigismundzie. Pan go potrzebuje.
***
Karl otworzył oczy. Odetchnął z ulgą. Autor bretońskiego Pensées philosophiques się mylił: królestwo Morra istnieje. Dzięki Ci Sigmarze. Ale czemu czuję ból? Przecież… Te szepty! Ktoś tu jest... Jakaś postać podeszła. On chodzi na głowie! Karl mrugnął. Nie, to ja wiszę do góry nogami. Zdziwił się własnym spokojem. To znaczy, że żyję. To niedobrze. Bardzo niedobrze. Wręcz źle! Ktoś go rozkuwał. Karl chciał wykonać jakiś ruch, ale ból był zbyt wielki. Przerastał go i paraliżował. Ciężko upadł na ziemię. Postać szarpnęła go za ramiona i podniosła. Przed sobą ujrzał krąg postaci w czarnych płaszczach. Rozstąpiły się. Karl został pchnięty na ziemię. Na kamienną ziemię. Nie, to tylko płyta. Kamienna płyta. Posadzka jest z drewna… Jakoś go to nie uspokoiło. Poczuł coś. Dym. Spojrzał w bok. Świece. Zakapturzone postacie znów utworzyły krąg. Ktoś wlał mu coś do ust. Mógł przełknąć albo się udusić. Przełknął. - Karlu Holzer – przemówiła postać w najbogatszej szacie wyszytą w dziwne symbole. - Za zdradę i wydanie pięciu z nas, za doprowadzenie do śmierci trzech braci rada jednogłośnie skazała cię na śmierć poprzedzoną torturami. Ciało Karla zesztywniało. W przerażeniu zrozumiał, że nie może się ruszać. Nie miało to nic wspólnego ze strachem. który ogarnął go całkowicie. - Lista jest długa, więc pozwolisz, że ją pominę. Okrutny śmiech, spotęgowany echem, przetoczył się przez salę. Gdyby nie fakt, że został sparaliżowany, Karl wybiłby sobie zęby, zgrzytając nimi. - Jednak ja – mówca zawiesił głos - jako Wtajemniczony i łącznik z naszym Panem, postanowiłem zmienić wyrok. Rzekł kiedyś pewien kapłan Vereny: "prohibenda est ira in puniendo". Przy wymierzaniu kary nie wolno kierować się gniewem. Karlu Holzer, wiedz, że choć nieświadomie, przyczyniłeś się do wypełnienia planu naszego Pana. Wydany przez ciebie ulrykanin nie był członkiem bractwa. Podsunąłem ci nazwisko, byś wywołał konflikt. Kościół Sigmara z wielką przyjemnością spalił rano owego heretyka. Karla w tej chwili mało obchodziły konflikty między kościołami. W jego serce jednak wstąpił okruch nadziei. Może będę im potrzebny. Trzymał się tej myśli kurczowo. Jedyna szansa. - Ty, który porzuciłeś prawdziwą wiarę! Pan daje ci drugą szansę. Zostałeś wybrany, by otrzymać życie wieczne i strzec stada Pana! – Na sali podniosły się szepty. - Dziś wśród nas gościmy dwóch mistrzów. Razem damy temu grzesznikowi siłę, by już nigdy nie zwątpił! Dwie postacie wyłoniły się z tłumu. Ich twarze także były szczelnie ukryte pod głębokimi kapturami. Reszta zebranych cofnęła się poza krąg ze świec. Zaczęli śpiewać. Mistrzowie recytowali inkantacje w jakimś dziwnym języku. Języku, który przerażał Karla jeszcze bardziej niż wcześniej usłyszane słowa. Przewodzący ceremonii trzymał grubą księgę, z której czytał coś, nieludzko modulując głos. Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny. Karl wrzeszczał. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.
***
- Przykra historia – powiedział Heinz, przełykając ślinę i mijając zakrwawione drzwi. Choć podróżował z inkwizytorem drugi rok, nadal nie był przygotowany na takie widoki. Nie pomagała modlitwa ani wieloletnie wykształcenie medyczne. Rozszarpane na części zwłoki wciąż przyprawiały go o mdłości. Zwłaszcza ciała, które zaczynały już gnić. A te fragmenty porozrzucane po całym pomieszczeniu i ciągnące się już od kilkunastu metrów musiały mieć ładnych kilka dni. - Przeanalizowałem wstępnie strukturę anatomiczną tych psiaków. Nie wiem po co ten pośpi…- Heinz Stielgeld przerwał swój wywód, widząc brak zainteresowania ze strony swego kompana. Inkwizytor siedział tyłem na ziemi między czyimś uchem a bliżej nieokreślonym organem wewnętrznym. Tuż przed nim w ścianie znajdowała się luka wielkości sporego obrazu. Siedzący odwrócił się do Heinza. - Na młot Sigmara! Wolf, co ci jest?! Medyk rzucił się do swego towarzysza nazwanego Wolfem. Kopnięte, zielone i nieco spleśniałe oko potoczyło się w kierunku drzwi. Dwukrotnie podskoczyło na nierównej posadzce i wykonało kilka obrotów. Twarz Wolfganga wręcz świeciła bielą w tym ponurym miejscu. Podkrążone oczy i bladość przeraziły Stielgelda, który opuścił swojego towarzysza przecież tylko na kilkanaście minut. W półmroku dostrzegł jakiś prostokątny przedmiot przykryty czarnym płótnem i oparty o ścianę. Wyciągnął rękę… - Zostaw! – inkwizytor krzyknął i zerwał się na nogi. Heinza przeszył jakiś dreszcz. Zrobiło mu się niedobrze. Zewsząd zdawała się otaczać go jakaś czarna, gnijąca ciecz, przysłaniająca wszystko swoim mrokiem. Pełza wolno przed siebie niczym pająk nieuchronnie zbliżający się do swojej obezwładnionej zdobyczy. - Co się stało? – rzucił pytające spojrzenie na kapłana. Twarz Wolfa przeszył grymas obrzydzenia. - To pytanie do ciebie, drogi przyjacielu – Wolfgang Andersten oparł się o ścianę i kontynuował. - Mnie wyczerpało mierzenie się z siłami, które doprowadziły do śmierci tych nieszczęśników. Heinz otrząsnął się ze zdumienia. - Ech… te psy… Andersten rozmasował czoło i przerwał przyjacielowi. - Gówno mnie obchodzą te kundle. Mów o ludziach. Stielgeld energicznie pokiwał głową. - Mamy tu kobietę i mężczyznę. Oboje młodzi. - Francesca von Waldhof? Medyk wzruszył ramionami. - Niekoniecznie. Identyfikacja zwłok w takich okolicznościach jest nader trudna. To, że mamy do czynienia z przedstawicielką płci pięknej, poznałem jedynie po charakterystycznej pelvis i articulatio coxae, które… Zwężające się oczy Wolfganga wyprowadziły Heinza ze świata klasycznych nazw i przypomniały, gdzie się obaj znajdują. - Wszystkie narządy rozszarpane. Wydaje się, że rozczepienie tkanki nastąpiło tuż po śmierci. Cranium, czyli czaszkę, mężczyzny zdobi głębokie cięcie od topora… tego topora – wskazał na broń leżącą przy krasnoludzie, który jako jedyny zachował się w całej okazałości. - Pewnie pokłócili się o łup – kontynuował wywód Stielgeld. Wolfgang przecząco pokręcił głową. - To przekleństwo tego przedmiotu sprowadziło na nich zgubę – inkwizytor wskazał głową na zakrytą płaskorzeźbę. Medyk starał się tłumić nadchodzące mdłości, skupiając się na swojej wnioskach. - Wygląda na to, że krasnolud rozszarpał zębami własne żyły. Potwierdza to układ zębów, tak typowy dla naszych niższych braci. Andersen skinął głową z uznaniem. - Jutro rano przyprowadzisz tu straż… Jeśli to młoda von Waldhof... niech zabezpieczą teren i posprzątają. Ja jadę do Altdorfu. Zdziwienie pojawiło się na twarzy Heinza. Łowca nie zwykł w takim pośpiechu zmieniać starannie układanych planów. - A co z naszym zadaniem? Porzucimy je teraz, kiedy jesteśmy tak blisko? Co ze mną? Waldhof jest mistrzem gildii medyków… Inkwizytor uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu. - Towarzyszysz mi wiernie od dwóch lat. Czas byś sprawdził się sam. Jesteś gotów. Heinza Steilgelda naszły mieszane uczucia. Z jednej strony czuł dumę z pochwały, z drugiej odczuwał pewne obawy, bo nigdy nie działał sam. Czas to zmienić. Mężczyźni podali sobie ręce. - Do zobaczenia, Heinz. Medyk nie wytrzymał. Objął silnie swego przyjaciela. - Oby w lepszych czasach – powiedział i odwrócił się, by ukryć przed sigmarytą wątpliwości, które targały jego duszą, zatrwożoną czekającym go losem. Oto miał się rozpocząć nowy etap jego życia. Teraz nikt nie będzie mu wydawał rozkazów. On będzie mistrzem. Rozważnym niczym wilk tropiący swoją ofiarę, niewzruszony niczym posąg stojący na przystani, targany sztormowym wiatrem w czasie wichury. Sigmar naznaczył mnie, bym się stał bezwzględnym młotem na czarownice, mścicielem … - Heinz, rusz dupę i pomóż! To jest cholernie ciężkie. - Tak jest! Ciężkie, miedziane drzwi zamknęły się z głośnym zgrzytem.
***
Potępiony stróż Powszechne wyobrażenie: "Eeee? Gadajoncy obraz? Wynocha mi stond, krowy mi straszycie!"
– stary Hob, wieśniak.
"Chaos zna wiele dróg i możliwości. Jednak niezachwiana wiara w sercu i ciężki młot w dłoni pozwolą przetrwać najwytrwalszym sługom. Zło jest wszechobecne i zdradliwe. Piekielna moc spaczająca wszelkie szlachetne czyny i wysiłki mężów Imperium nie pominie nawet najdrobniejszego kamienia, najniewinniejszego niemowlęcia. Czemuż zatem wątpić w spaczone dzieło, strzegące odrażającej wiedzy tych ohydnych bestii?"
– Ruprecht Tore, łowca czarownic.
"To co, Albert, zakład stoi? Dobra. Co to jest…? Rano chodzi na czterech nogach, po południu na dwóch, wieczorem na trzech a w nocy na pięciu? Haha, zła odpowiedz! Mutant! Doktorze Fehser, wygrałem kolejny znaczek!"
– Rudi, pacjent Wielkiego Azylu dla Obłąkanych w Altdorfie.
Uczonym okiem "Chociaż znane jest wiele mrocznych rytuałów, niewiele z niech potrafi napawać taką odrazą jak splugawione ludzkie istnienie, na wieczność związane demoniczną mocą z płytą bazaltową."
– Hans Blitzer, magister Kolegium Metalu
"Eeee? Zakopać w dużej ilości spaczenia… to zawsze działa."
–Rikkit’tik "uczony" z klanu Echin
"Niezwykle trudno sklasyfikować tego typu twory Chaosu. Sam uczestniczyłem w czysto teoretycznych debatach na ten temat. Otóż wśród magistrów pojawiły się trzy możliwości zakwalifikowania powyższego przypadku. Pierwsza opinia głosiła, że bezdyskusyjnie jest to jeno magiczny przedmiot, a ciało ludzkie to tylko składnik rytuału, zaś jego żywotność jest wytłumaczalna obecnością demona kontrolującego poczynaniami artefaktu. Druga teza głosiła, iż jest to żywiąca się mocą Dhar istota żywa, o czym świadczyć mają ruchy źrenic, zdolność oddychania i odczuwania bólu, zaś demon przebywał tylko krótko w czasie rytuału, pustosząc umysł przyszłego mutanta. Trzecią opinie wygłosił szacowny arcymistrz Johann Sonnenfels, twierdząc, że w tym niebywale rzadkim przypadku mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem, w którym Esox Luciu z rodziny szczupakowatych po osiągnięciu długości 5 cm nadal żywi się planktonem. Obecnie Herr Sonnenfels zakupił nową trąbkę do ucha, a stara ze względu na zapchanie woskiem została wyrzucona. Po obiedzie kłótnia… dyskusja rozgorzała od początku."
"Mój Pamiętnik" autorstwa magistra Światła Ranulfa von Dorternfelda
Potępieni Stróże. Ongiś ludzie, a teraz twory potężnego rytuału, posiadające moc daną im przez swego demonicznego patrona, Tzeentcha. Ich zadaniem jest utrzymywanie niechcianych awanturników z dala od świątyni lub skarbca kultu. Wydaje się, że magia Dhar pozwala tym bytom egzystować w nieskończoność, by strzegły wybranego miejsca. Z upływem lat ciało śmiertelnika zmienia swój wygląd: powoli blednie i chudnie, tak że ostatecznie staje się niczym więcej jak wiszącą na szkielecie skórą. Wszelkie robactwo i padlinożercy trzymają się z dala od odrażającego odmieńca, odstraszeni skumulowaną w stworze energii Dhar. Wokół stwora czuć straszliwy fetor rozkładających się organów wewnętrznych. Mimo że istota zdaje się oddychać, wcale nie potrzebuje tlenu do życia. W momencie zakończenia Rytuału Stworzenia wewnątrz ciała śmiertelnika zostaje zniszczony pomniejszy demon, a jego energia zostaje uwięziona w mrocznym dziele. Rytuał jest zwykle karą dla obu sług, demonicznego i śmiertelnego. Należy jednak zauważyć, że składniki rytuału są niezwykle rzadkie i dlatego nie jest on często przeprowadzany. Jedyny egzemplarz księgi zawierającej opis Ceremonii Stworzenia podobno przebywał w Nuln w rękach Wtajemniczonego jednego z kultów. W związku z jego infiltracją przez Święte Oficjum dalsze losy księgi są nieznane. Należy sobie uświadomić, że tylko wpływowe i potężne kulty mogą sobie pozwolić na zabezpieczenie, jakim jest ta upiorna płaskorzeźba i obawiają się oni stworzyć własnego Potępionego Strażnika, ponieważ rytuał jest ścisłym sekretem. Potępiony Stróż jest swego rodzaju przedmiotem i jako taki nie odczuwa bólu. Z zadawanych mu ran tryska natomiast mutagenna ciecz o konsystencji wymiocin. Stróż może rozmawiać, a charakter rozmowy jest zależny od cech osobistych człowieka, którym kiedyś był, i wpływu demona, którego mocą został napełniony. Rytuał niezbędny do pomyślnego przeprowadzenia Ceremonii Stworzenia został opracowany przez oddanego Wybrańca Pana Zmian. Jest on również niepodzielną domeną Tzeentcha. Wyznawcy Kohrna brzydzą się magią, kultyści Slaneesha preferują bardziej urokliwe dzieła niż rozkładający się trup, a wierni Nurgla byliby zdecydowanie oburzeni faktem, że Potępieniec nie cierpi, jest utrzymywany przy życiu, a jego ciało nie toczy robactwo. Potępieni Stróże mają za zadanie przepuszczać członków bractwa i zatrzymywać intruzów. Przeważnie wcześniej znajdują się inne pułapki mające na celu zabicie zabłąkanych wędrowców. Aby rozpoznać, czy osoba ma zostać wpuszczona, czy nie Potępieniec zadaje szereg pytań, na które odpowiedzi znać będą tylko kultyści. W większości przypadków pytania są zagadkami, które są tak sformułowane, by mogli na nie odpowiedzieć również heretycy z są innych bractw, a więc istnieje szansa rozwiązania ich przez przypadkowych przybyszów. Tak dzieje się zwłaszcza w przypadku ochrony miejsc świętych, takich jak groby starożytnych wojowników i magów, które nie mogą zostać zamknięte przed własnymi braćmi w wierze. Potępiony Stróż może sobie zdawać sprawę z tego, że osoby, którym zadaje pytania, nie są wyznawcami Tzeentcha. Mimo to zostaną przepuszczeni, jeśli prawidłowo rozwiążą zagadki. Gdy osoba decyduje się na udzielenie odpowiedzi czuje napierający na swoją świadomość umysł Potępieńca. Udany trudny (-30) test Siły Woli pozwala odepchnąć od siebie telepatyczne starania stwora. Wówczas jednak nie będzie on uznawał odpowiedzi (nawet dobrych). Jedynym wyjściem jest zezwolenie mu na wgląd we własny umysł. Jeżeli odpowiedź jest prawidłowa, pada kolejne pytanie, lub ciężka, bazaltowa płyta usuwa się z drogi, odblokowując wejście. Wtedy też istnieje możliwość zdjęcia płyt, choć może tego dokonać tylko osoba o magicznych talentach (należy użyć czaru Rozproszenie magii). Zasady Specjalne:
  • Siła Umysłu. Potępieniec potrafi wnikać do umysłu stworzeń odpowiadających na zadane przez niego pytania. Jeżeli odpowiedź na pytanie jest fałszywa, Stróż wycofuje się z umysłu śmiertelnika, siejąc w nim spustoszenie. Postać natychmiast otrzymuje k10+3 Punktów Obłędu. Jeżeli w ich wyniku otrzyma chorobę psychiczną, istnieje 80% szansy, że będzie to Syndrom Sfinksa. W innym wypadku należy odpowiednio wylosować inną chorobę. Dodatkowo postać na 3k10 rund popada w krwawy szał.
Syndrom Sfinksa Postać stopniowo staje się dziwna, obca i niedostępna. Początkowo choroba objawia się zafascynowaniem zagadkami. Osoba zachowuje się niczym małe dziecko, ciągle zakładając się o rozwiązanie rebusów i układając coraz trudniejsze łamigłówki. Po kilku tygodniach (tyle ile wynosi pierwsza cyfra cechy Siła Woli) postać zaczyna mówić tylko zagadkami. W zależności od poziomu inteligencji mogą one być zawiłe (i zawierać jakąś tajemnicę) lub wręcz dziecinne proste. Często postać zaszywa się w jakiś ruinach, zostawiając widoczne znaki swojej obecności, by zadawać ułożone przez siebie zagadki przybyłym podróżnikom. Zdarza się, że osoby chore na tę chorobę uchodzą za wyrocznie w świątyniach albo są ścigani przez kultystów Tzeentcha, których szczególnie interesuje przypadłość chorych. Krwawy szał Postać czuje nagły przypływ nienawiści do wszystkiego, co ją otacza. Jeżeli w pobliżu znajdują się inne osoby, ze wszystkich sił będzie próbować je zabić. W tym celu użyje wszelkich dostępnych jej środków (magii, broni). (Znany jest przypadek krasnoluda, który w napadzie szału wysadził siebie i towarzyszy w powietrze.) Jeżeli wszyscy w pobliżu zginą, postać będzie starała się rozszarpać ich ciała na drobne kawałki, by nie być zmuszonym patrzeć na ich irytujące oblicza. Na końcu, jeśli szał dalej nie minął, zabija sama siebie, rozszarpując własne żyły i śmiejąc się obłąkańczo na widok własnej krwi. Jeśli szał minie przed samobójstwem (lub postać jakimś cudem je przeżyje), traci przytomność i budzi się po k10 turach, nie pamiętając niczego. Ofiary krwawego szału myślą przeważnie, że ich drużyna została zaatakowana przez przeciwnika, którym, w zależności kogo postać najbardziej nie znosi, mogą być przedstawiciele jakiejś rasy, profesji lub wręcz określone osoby. Co więcej, na miejscu masakry dopatruje się dowodów wskazujących na potwierdzenie swojej tezy.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~Dony

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
czyta się świetnie :)
24-06-2008 15:28
30208

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Bardzo fajne, choć brakuje nieco konkretnego zakończenia wątków. Mimo to jednak gratuluję, naprawdę przyjemnie się czyta.:)
Moja skromna ocena: 9/10
24-06-2008 17:00
Trawers
   
Ocena:
0
Byłbym wdzięczny za dalsze komentarze gdyż jest to pierwszy opublikowany przeze mnie tekst i chciałbym wiedzieć co powinienem zmienić, co razi w oczy itp.
28-06-2008 17:52
kegarx
    Naprawdę OK
Ocena:
0
Opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu. Świetnie ukazane wątki. Urywane w takich miejscach, że normalnie nic dodać nic ująć:) W bardzo prosty, czytelny i przejrzysty sposób budowana atmosfera. (Panikujący Karl i ucieczka do świątyni - delicje, aż mnie ciarki przechodziły:P)

Miłe dla oka i duszy są też dialogi postaci momentami wywołujące uśmiech na twarzy:)

Sam "gadający obraz" też bardzo mi się spodobał i coś czuję, że wykorzystam ten motyw na mojej sesji.

"W momencie zakończenia Rytuału Stworzenia wewnątrz ciała śmiertelnika zostaje zniszczony pomniejszy demon, a jego energia zostaje uwięziona w mrocznym dziele." - brawo! Lubię jak coś ma ciekawe i logiczne wytłumaczenie (nawet jeśli jest to śmierć demona;) )

Ogólnie tekst bardzo mi się spodobał. Moja ocena: 5/6.
29-06-2008 09:51
karp
   
Ocena:
0
Fajne. Lekko i przyjemnie się czyta, pomysł ciekawy i dobrze rozwinięty. Co Ci mogę poradzic? Pisz wiecej - a potem najlepiej publikuj w naszym dziale ;)
30-06-2008 11:03
Vols
    ;)
Ocena:
0
Bardzo dobre! Ciekawie napisane, czyta się lekko. Zakończenie wyśmienite ;)
12-07-2008 13:39
Kot
    Jeden mały błąd
Ocena:
0
Jest:
'Rikkit’tik "uczony" z klanu Echin'
Winno być:
'Rikkit’tik "uczony" z klanu Eshin'
Chyba że nazewnictwo się zmieniło.

Ale poza tym to kawałek niezłego tekstu. Szczególnie dodatkowe informacje w 'cytatach' na modłę podręcznikową.
25-07-2008 15:41
karp
   
Ocena:
0
Dzięki, poprawione.
25-07-2008 17:31

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.