Pogawędki z Wiktorem (9)

Voyage, voyage

Autor: Wiktor Żwikiewicz, Marek Żelkowski

Pogawędki z Wiktorem (9)
O Yang Tsu oraz o filozofii podróży, życiu drwala i archeologii z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski


Marek Żelkowski: W swoich utworach jak niemal każdy autor SF podróżujesz do granic wyobraźni.
Wiktor Żwikiewicz: Spoko! Aż tak dobry to nie jestem.
M.Ż.: Ale przemierzasz kosmos, odwiedzasz dalekie i dziwne światy, chociaż w prawdziwym życiu jesteś podróżnikiem... umiarkowanym. Wspominałeś wprawdzie o planach rejsu jachtem dookoła świata oraz o Bieszczadach, ale raczej trudno zaliczyć cię do rasowych globtroterów.
W.Ż.: Zamiast odpowiadać wprost posłużę się krótką historyjką, której nie napisałem, bo mi się nie chciało. Pewnego razu bohater moich filozoficznych powiastek – Yang Tsu siedział jak co dzień na progu swojej chaty. Był mglisty dzień, a on obserwował ludzi idących drogą. Najpierw pojawił się sąsiad wiozący drewno skrzypiącym wozem. Obładowany pojazd przetoczył się obok domu, a potem zniknął we mgle. Później przechodzili jeszcze inni ludzie i kolejno rozpływali się w nieprzeniknionym oparze. Wszyscy wędrowali tylko Yang Tsu nigdzie się nie ruszał. Wreszcie pewnego dnia postanowił i on wybrać się na wędrówkę. Jak zamierzył, tak uczynił. Wziął parę ryżowych placków, zarzucił torbę na plecy i ruszył w świat. Przeszedł kilkadziesiąt kroków, a potem obejrzał się za siebie. Stwierdził, że jego chata ledwie majaczy w gęstej mgle. Odszedł jeszcze kilkanaście kroków i znowu się obejrzał. Chata zniknęła. Wędrując dalej natknął się na wóz z drewnem stojący przy drodze oraz swojego starego sąsiada. Pokłonili się sobie z szacunkiem i Yang Tsu ruszył dalej. Po kilkudziesięciu krokach nie wytrzymał i obejrzał się. Wóz sąsiada rozpływał się już we mgle. Przeszedł jeszcze kilka kroków. Pojazd z drewnem zniknął. I wówczas Yang Tsu zrozumiał, że niepotrzebnie wybrał się na wędrówkę. Równie dobrze mógł podróżować siedząc na schodach swojego domu.
M.Ż.: Mam przez to rozumieć, że twoim zdaniem pisarz żeby tworzyć literaturę nie musi szukać wrażeń w świecie. Jego własny umysł dostarczy mu przeżyć oraz krajobrazów w nadmiarze. Ale nie zaprzeczysz, że kiedyś ciągnęło cię w świat?
W.Ż.: To nie mnie ciągnęło, tylko to moja soma musiała ciągle gdzieś łazić i kręcić się tam gdzie mnie chcieli oraz szczególnie chętnie tam gdzie mnie nie chcieli. Kiedy byłem dzieckiem, to jak wariat czytałem książki. Odnoszę wrażenie, że wówczas podróżowałem znacznie bardziej intensywnie niż później. Nie oznacza to oczywiście, iż uważam wszelkie wędrówki za bezsensowne, ale warto się zastanowić, czy warto wydać pieniądze na kolejne bezsensowne leżenie na piasku w Tunezji, czy może lepiej przeznaczyć je na stos ciekawych książek.
M.Ż.: I mówi to człowiek, który całkiem niedawno deklarował „nicnieczytanie”.
W.Ż.: Zauważ, że mój obecny status materialny raczej nie grozi mi również wycieczką do Tunezji więc opar absurdu jest tylko pozorny. Poza tym nigdy w życiu nie byłem turystą. Jeśli błąkałem się po świecie to starałem się zawsze zatrzeć w miejscu, w którym przebywałem ślady tego, że jestem skądinąd. Na ogół udawało mi się. Obojętnie czy siedziałem w szkockim pubie, czy knajpce na wybrzeżu Grecji potrafiłem wtopić się w krajobraz. Ubierałem się tak jak tubylcy, jadłem to co oni (o tych porach co oni) i milczałem (zwykle nie znałem języków). Mimo to na początku traktowano mnie zawsze z dystansem. Byłem obcy. Jednak na ogół po jakimś tygodniu, góra dwóch przestawałem być postrzegany jako przybysz z zewnątrz. Stawałem się tubylcem. Do tego stopnia, że kiedyś jeden ze Szkotów siedzących przy barze trącił mnie i uśmiechając się porozumiewawczo pokazał typowego turystę obwieszonego dwoma aparatami fotograficznym, który wszedł właśnie do pubu. Wiedziałem obaj myślimy to samo – „Co za przeraźliwy palant z kontynentu”.
M.Ż.: Mimikra? Po co to robiłeś?
W.Ż.: Chciałem poznać mentalność innych ludzi oraz sposób ich myślenia. To był również sposób na zrozumienie jak płynie czas w ich świecie. I nie jest to tylko literacki ozdobnik. Czas w różnych kulturach naprawdę zachowuje się dziwnie. Każdy kto czytał książkę „Smutek tropików” Claudea Levi-Straussa wie o czym mówię. W krajach bliskich nam kulturowo różnica jest niemal niezauważalna, ale wystarczy pojechać do Nowego Jorku lub Los Angeles, aby zrozumieć, że czas płynie tam o wiele szybciej niż w starej Europie. Wystarczy przysiąść z Masajem przy ognisku, żeby zwątpić, czy czas w ogóle plynie. Moje dziwne zabiegi maskujące i wtapiające mnie w tło przydawały się nie tylko w czasie podróży. Zawsze byłem człowiekiem towarzyskim, ale nigdy nie pociągało mnie ostre picie. Tymczasem w polskiej rzeczywistości obie te rzeczy trudno jest rozdzielić. Dostosowałem się więc i w towarzystwie ludzi „nabuzowanych” nigdy nie byłem postrzegany jako trzeźwy. I to nawet wówczas, gdy nic nie piłem. Zauważyłem nawet, że w dobrym, rozbawionym gronie zaczynam mieć w pewnym momencie kłopoty z wymawianiem niektórych głosek. Zupełnie tak samo jak moi koledzy zamawiający kolejne piwa. Tak działa moja wyobraźnia i mechanizm dostosowania.
M.Ż.: Agent specjalny Wiktor Żwikiewicz? Po co to robisz?
W.Ż.: Żeby w danej rzeczywistości być realnie! Obojętnie czy jest to elegancki lokal, jakaś obskurna mordownia, czy też knajpa na drugim końcu świata. Aby zrozumieć lokalny koloryt trzeba stać się jego częścią, a nie zwiedzać ogród zoologiczny. Wracając jednak do podróży... Jeśli ktoś jest turystą, to nigdy nie jest w danym miejscu naprawdę. Zawsze jest ciałem obcym. Turysta żyje nadal w swoim świecie i czasie. Otulają go one jak kokon.
M.Ż.: A w jakich częściach świata wtapiałeś się w tło?
W.Ż.: Tak jak powiedziałeś jestem umiarkowanym podróżnikiem. Zdążyłem jednak zwiedzić całą Europę i to dosyć dokładnie oraz kawałeczek Azji.
M.Ż.: Który kawałeczek?
W.Ż.: Kaukaz i Mongolię. Trudno o bardziej banalne stwierdzenie, ale świat jest naprawdę piękny. Cudownie oraz niesamowicie jest na kaukaskim lodowcu, ale równie cudownie jest w mongolskiej jurcie. Widziałem tam na przykład goluteńkie dzieci, które siedziały na prawie czterdziestostopniowym mrozie patrząc w słońce. I wyobraź sobie wyglądały na całkiem zadowolone. Poruszały się tylko powolutku, jakby w zwolnionym tempie.
M.Ż.: Dlaczego?
W.Ż.: Bo przy bezwietrznej pogodzie, suchym klimacie i ostrym słońcu minus czterdzieści stopni nie stanowi problemu. Natomiast kłopoty zaczynają się wówczas kiedy pojawia się ruch powietrza. Zbyt gwałtowne poruszenie dłonią lub twarzą może bardzo boleśnie przypomnieć o temperaturze. Należy zatem poruszać się powolutku, tak jakby powietrze było gęstym syropem.
M.Ż.: Jak u Snerga-Wiśniewskiego w „Robocie”?
W.Ż.: O właśnie! Nie wiem ilu z nas miało okazję zobaczyć takich „powolnych ludzi”, ale mało kto łapie właściwy sens tej obserwacji. Wszystko w tym świecie ma swój sens, a to co postrzegamy jako chaos, chaosem nie jest. Tak jak teoretyczna harmonia demokracji, w praktyce nie jest warta funta kłaków.
M.Ż.: Jesteś najwyraźniej zafascynowany światem i jego bogactwem. Skąd zatem wzięła się owa historyjka o Yang Tsu?
W.Ż.: Świat jest fascynujący w każdym swoim miejscu. Egzotyczna przyroda, ślady tajemniczych wymarłych kultur mogą dostarczyć wielu podniet oraz wzruszeń. Literatura karmi się nimi i wszystko jest OK! Opowieść o Yang Tsu ma natomiast uświadomić, iż proza nie rodzi się wyłącznie z owych wzruszeń. Literatura w człowieku jest, albo jej nie ma. Podróże niczego nie zmieniają. Ilu ludzi biega w tej chwili w różnych niezwykłych miejscach i cyka kolejne - milion sto dwudzieste pierwsze zdjęcie aparatem cyfrowym? Wierz mi tłumy rozdeptują świat i nic z tego nie wynika. Zrobienie fajnego zdjęcia na pamiątkę jest często ważniejsze od zrozumienia gdzie się jest! Do pisania niezbędna jest natomiast refleksja. Chwila zastanowienia.
M.Ż.: Przesadzasz. Człowiek z naturalną skłonnością do refleksji raczej nie będzie zachowywał się w opisany przez ciebie sposób. Wniosek jest więc prosty. Pisarzowi nie zaszkodzi trochę wzruszeń z podróży.
W.Ż.: Pewnie że nie! Ale jak powiem, iż nie jestem przekonany, czy mu one pomogą w twórczości, to wielu krzyknie – Żwikiewicz znów sprzedaje banały. Ujmę więc problem następująco. Moim zdaniem nie wystarczy być w jakimś miejscu. Trzeba to miejsce dogłębnie przeżyć, aby naprawdę czerpać z niego literackie paliwo. Przeżycie ma natomiast niewiele wspólnego z autokarem pełnym ludzi i zwiedzaniem na czas. Jeśli ktoś pragnie jeździć po świecie dlatego, aby opisy niezwykłych krajobrazów i miejsc były bardziej prawdziwe... cóż polecam pocztówki, ilustracje w książkach oraz zdjęcia w Internecie. Mniej zachodu, a efekt podobny.
M.Ż.: A jaką swoją podróż uznałbyś za najważniejszą?
W.Ż.: Bardzo niedaleką wyprawę w Bieszczady.
M.Ż.: Tę młodzieńczą ucieczkę z domu, która okazała się literacko płodna?
W.Ż.: Tę także. Ale była jeszcze jedna... To była cudowna podróż do źródeł ludzkiej natury. Natury, która przy całej swej złożoności bywa również bardzo prosta. W Bieszczadach zostałem zwyczajnym drwalem. Chodziłem w ubraniu lepkim od żywicy, w góralskim kapeluszu z muszelkami, łapy miałem pochlastane od siekiery...
M.Ż.: Rany! Kiedy to było?
W.Ż.: Tuż po stanie wojennym.
M.Ż.: Chciałeś być drugim Edwardem Stachurą?
W.Ż.: Nie! Powody były takie, jakie były czasy, a więc polityczne. Ponieważ sporo wiedziałem o kilku sprawach i ludziach... Bałem się ewentualnej konfrontacji z SB. Wolałem zniknąć. A ponieważ miałem już wypraktykowane, że Bieszczady świetnie się do tego nadają więc nie musiałem zbyt długo kombinować. Z tym wyjazdem wiąże się pewna historia, która świetnie podsumuje poprzedni wątek rozmowy. Pewnego dnia jechałem autobusem do Cisnej, aby załatwić pewną ważną sprawę. Siadłem sobie w tyle ledwie zipiącego jelcza z kapeluszem naciśniętym na oczy, ubrany jak smolarz z lasu. Na jednym z kolejnych przystanków do autobusu PKS-u wsiadła grupa studentów. Byli weseli, krzyczeli, śmiali się, grali na gitarze, śpiewali. Fajni ludzie. Zresztą byli niewiele młodsi ode mnie. Ale ja byłem tubylcem. I wiesz...
Zrobiło mi się wstyd. Sam kilka lat wcześniej jeździłem z gitarą i zachowywałem się jak oni. Tylko w tym autobusie dotarło do mnie, że oni nic nie rozumieją. Byli jak przybysze z kosmosu. Oni (a wcześniej również ja) nie mieli zielnego pojęcia o tym świecie. Nie rozumieli gdzie są, co widzą... Równie dobrze mogli siedzieć przed telewizorem i oglądać to wszystko na ekranie.
M.Ż.: Długo byłeś drwalem?
W.Ż.: Przez rok. Przeżyłem dwanaście miesięcy machając siekierą i był to jeden z piękniejszych okresów w moim życiu. Ale a propos siekier i podróży... Przypomniała mi się zupełnie nieprawdopodobna historia o krzemiennych siekierkach. W młodości fascynowałem się archeologią. Interesuję się nią zresztą do dzisiaj. Ale wówczas miałem również sporo praktyki. Prowadziłem zwiad powierzchniowy. Przez około dziesięć lat zapierdzielałem po różnych miejscach z archeologami.
M.Ż.: Uczestniczyłeś w wykopaliskach?
W.Ż.: Nie. Znajdowałem miejsca, które się później pokazywało archeologom i mówiło: „Tu kopcie”. Byłem w tym całkiem niezły. Wiedziałem po prostu, gdzie trzeba kopać.
M.Ż.: Jak to wiedziałeś? Chcesz mi opowiadać o tym, że wyczuwałeś drgania Mocy? Ostrzegam, nie wierzę w takie rzeczy.
W.Ż.: Nie ma w tym żadnego „czary mary”. Jestem z wykształcenia geodetą. Będąc w jakimś miejscu bez problemu mogę wyobrazić sobie jak wyglądały w nim stosunki wodne kilka tysięcy lat temu. Widzę ówczesną rzeźbę terenu. Czerpię zarówno ze swojej wiedzy, jak i zdolności plastycznych oraz fantazji. Wiem, że przed 5 tysiącami lat niemal w całej Polsce poziom wody był o około 5 m wyższy niż dzisiaj. Korzystając z tej wiedzy włączam wyobraźnię i widzę jak wyglądała ówczesna powierzchnia ziemi. A z tego naprawdę bardzo wiele wynika! Nie muszę kopać w ziemi. Wiedząc na przykład o jakimś miejscu, że płynęła w nim woda, że było nasłonecznione, miało dobre gleby itd. mogę przyjąć, iż doskonale nadawało się ono na obozowisko lub na jakąś półstałą osadę. Mój przyjaciel archeolog zapytał mnie kiedyś: „Skąd wiedziałeś, że znajdziemy w tym miejscu coś z paleolitu?” Pokazałem mu wówczas, gdzie przed tysiącami lat był półwysep i gdzie płynęła rzeka, po której nie ma już dzisiaj śladu. Konsekwencją były następne odkrycia. Na podstawie mojego opisu terenu archeolodzy znaleźli bowiem cmentarzysko. Z archeologią związana jest też pewna anegdota. Byłem kiedyś w okolicach Rzeszowa na spotkaniu miłośników SF. Impreza odbywała się w jakimś hotelu położonym nad jeziorem. Spora impreza na 400 osób. Obecni byli m.in.: Zajdel, Boruń, Hollanek, Parowski, Snerg-Wiśniewski, Jęczmyk i Oramus. W czasie jednej z prelekcji jako nieprzejednany palacz wyszedłem na taras puścić dymka. Oddając się z lubością nałogowi siłą rzeczy gapiłem się na jeziorko. W pewnym momencie inni ludzie obecni na tarasie usłyszeli jak niemal z zachwytem mówię i pokazuję: „O Boże! Mezolit, paleolit, wczesne średniowiecze, późne średniowiecze.” Wśród nich byli między innymi studenci archeologii z Poznania. „A skąd pan to wie?” – zapytali z niedowierzaniem. Ponieważ nie lubię tanio sprzedawać skóry zaproponowałem zakład o skrzynkę szampana. Przyjęli. Kazałem im więc obserwować się uważnie i zszedłem nad jezioro. Okrążyłem je zatrzymując się w czterech miejscach i w każdym z nich podniosłem coś z ziemi, a następnie chowałem owo coś do kolejnych kieszeni kamizelki. Później wróciłem i wyłożyłem moje znaleziska na balustradę tarasu. Wszystko się zgadzało. Fragmenty różnych wyrobów pochodziły z wymienionych przeze mnie wcześniej epok. „Ale skąd pan wiedział?” – zapytali ubożsi o skrzynkę szampana studenci. Postanowiłem im to zademonstrować. Wróciłem na salę i poszukałem możliwie najsłodszej blondynki. Kiedy poprosiłem, żeby wyszła ze mną na taras trochę się opierała, ale w końcu dała się zmolestować. Zapytałem ją przy studentach, gdzie rozbiłaby namiot, gdyby zawitała nad jeziorko ze swoim chłopakiem i chciała przeżyć z nim kilka miłych chwil. Z pewnymi oporami, ale w końcu pokazała jedno z odwiedzonych przeze mnie wcześniej miejsc. Potem zapytałem, jakie inne wybrałaby, gdyby to pierwsze było zajęte. Wskazała kolejną z „moich” lokalizacji. A potem kolejne dwie. Okazuje się, że nawet w bardzo poważnych badaniach warto odwołać się do tzw. „chłopskiego rozumu”. Nasi przodkowie naprawdę myśleli bardzo podobnie jak my i wybierali najmilsze miejsca.
M.Ż.: A co z krzemiennymi siekierkami, o których wspomniałeś?
W.Ż.: Moim największym marzeniem było znalezienie pięknie wyszlifowanej, kamiennej siekierki. Takiej, która wyszła spod ręki jakiejś kobiety. Bo tylko kobiety miały w zamierzchłych czasach zręczne ręce. Faceci robili bardzo prymitywne narzędzia. Polowanie wychodziło im zdecydowanie lepiej. Udało mi się w początkach moich wykopaliskowych przygód znaleźć taką właśnie facecką siekierkę, ale widać było, iż pracował nad nią jakiś wyjątkowo tępy gość. W sprawie siekierki damskiej wisiało jednak nade mną jakieś fatum. Znajdowałem różne rzeczy, a ładnego, kobiecego toporka znaleźć nie mogłem. Na początku lat 90. szukałem z moim przyjacielem inwestorów dla naszego, jak nam się wówczas wydawało, wiekopomnego przedsięwzięcia – gry komputerowej „Wieża świata”. Przejechaliśmy całe Niemcy, Francję i w końcu znaleźliśmy się w Wielkiej Brytanii, gdzie znajdowała się siedziba „Electronic Arts” jednego z ówczesnych potentatów w dziedzinie gier. Jeżdżąc po angielskiej prowincji postanowiłem przetestować tamtejsze lokalne piwa. Mój kolega, który prowadził... prowadził się dobrze, a ja z upierdliwą konsekwencja żądałem zatrzymywania się w kolejnych mieścinach i wioseczkach. Wypite piwo ma jednak swoje nieubłagane prawa! W jednym z pubów zacząłem się więc nerwowo rozglądać, ale nie znalazłem wiadomego przybytku.
M.Ż.: Unia Europejska, a nie było kibelka?
W.Ż.: Może i był, ale jakiś niewidzialny. Machnąłem ręką i wyszedłem z lokalu na świeże powietrze. Cisza spokój. Nikogo nie ma. Wszyscy, którzy są... są w pubie. Warunki były więc sprzyjające. Oddaliłem się w stronę najbliższego murka. A właśnie... Cała Anglia porżnięta jest murkami, które pełnią rolę naszych swojskich miedzy. Przez setki lat tamtejsi rolnicy dokładali do nich kolejne kamienie wyorywane na polach. Jeden z takich murków posłużył mi jako... eee... powiedzmy punkt odniesienia. W coraz bardziej błogim nastroju oddawałem piwo i nagle dostrzegłem, że profanuję dwie absolutnie cudowne, misternie wykonane krzemienne siekierki stanowiące część murka. Los bywa czasami niezwykłym szydercą.
M.Ż: Wielu czytelników powie, że wymyśliłeś tę historię, bo takie rzeczy w życiu się nie zdarzają.
W.Ż.: Zdarzają się! Zdarzają i to bardziej niesamowite! Trzeba tylko nauczyć się patrzeć. Nasze życie jest nieustanną podróżą. Czasami jest to podróż w głąb siebie, a czasami... Ujmując rzecz bardzo trywialnie. Po świecie nie należy podróżować tylko w taki sposób, że przemieszcza się tyłek z punktu A do punktu B. Warto w proces podróżowania zaprząc wszystkie zmysły. Jeśli się bowiem tego nie zrobi, to widzi się dokładnie tyle, ile widzi d..a.
M.Ż.: Nie boisz się, że twój osąd zostanie potraktowany jako zrzędzenie? Uparcie forsujesz tezę, iż ludzie zwiedzając świat pozostają ślepi na jego uroki. Wybacz, ale ciekawość świata wydaje mi się immanentną cechą człowieka.
W.Ż.: Nie wystarczy być ciekawym. Trzeba jeszcze umieć patrzeć. O tym, że współczesny człowiek utracił tę ważną cechę jestem głęboko przekonany. A przykładów wcale nie muszę szukać daleko. Kiedy spotykam się z moimi nastoletnimi dziećmi pytam je często, co u nich ciekawego. Odpowiedź jest właściwie zawsze taka sama: NIC! W pewnym momencie zacząłem im jednak tłumaczyć, że rzeczywistość wygląda troszeczkę inaczej niż wynikałoby to z ich do bólu uproszczonych relacji. Wokół nas przez cały czas dzieją się rzeczy nie–praw–do–po–dob-ne. Musimy się tylko nauczyć je dostrzegać. Moje dzieci traktowały natchnione ględzenie starego z dużym pobłażaniem. Ale dosyć szybko miałem okazję udowodnić im jak to naprawdę jest. Na Osowej Górze - dzielnicy, w której mieszkam kościół usytuowany jest niemal naprzeciw supermarketu. W niedzielę z jednego miejsca do drugiego przewalają się dzikie tłumy. Pewnego razu szedłem tam ze swoim synem i zauważyłem na trawniku coś czego dziesiątki mijających nas ludzi w ogóle nie dostrzegały. Pokazałem to synowi, a on wybałuszył oczy. „Tata co to jest? – usłyszałem. – To przecież nie są kury, nie indyki, nie wrony.” Prawdopodobieństwo, że ktoś w Polsce zobaczy na osiedlowym trawniku cztery kruki jest naprawdę bardzo małe. Moi przyjaciele ornitolodzy byli zachwyceni i krzyczeli ze szczęścia jak udało im się zaobserwować w Borach Tucholskich jednego przedstawiciela tego gatunku. Tymczasem my zobaczyliśmy aż cztery! Dwa były naprawdę ogromne. Powiedziałem wówczas synowi: „Widzisz rzecz niezwykłą, ale zauważ mijają nas setki ludzi i nikt oprócz nas nie umie dostrzec owej niezwykłości. Dla nich nic się nie dzieje. Jest szaro, normalnie. Naucz się patrzeć, a wówczas świat stanie się magiczny.”