» Klub Wiktora » Żwikipedia » Pogawędki z Wiktorem (8)

Pogawędki z Wiktorem (8)


wersja do druku

Abort


Pogawędki z Wiktorem (8)
O Mamuśce, o pewnym długim locie kosmicznym, „wymiataczu” i mistrzu Lemie z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski

Marek Żelkowski: Opowiedziałeś ostatnio o kilku swoich pomysłach, więc trudno nie zadać pytania z gatunku upierdliwie banalnych. Za takie pytania niektórzy pisarze wyrzucają dziennikarzy ze swego domu... Zaryzykuję. Co jest dla pisarza ważniejsze pomysł czy wykonanie?

Wiktor Żwikiewicz: Nie wiem co jest ważniejsze dla pisarza modelowego, którego wzorzec znajduje się w Sevres pod Paryżem obok wzorca metra, ale ja zdecydowanie na pierwszym miejscu stawiam wykonanie. Nawet z prostych, ogranych pomysłów można ukulać rewelacyjne opowiadania i powieści. Przykładów nie podam, żeby nikt ni poczuł się dotknięty, ale wystarczy dobrze przeszukać współczesną SF, aby odkryć, iż pewne wątki powtarzają się częściej niż inne. Czasami jakiś niepozorny autor sięgnie po pomysł, który był już eksploatowany dziesięć tysięcy razy i napisze taki kawałek, że po człowieku ciarki przechodzą. Podsumowując – dobrze jak człowiek ma nowe, świeże pomysły, ale moim zdaniem i tak najważniejsze jest wykonanie. Nie mam tu wcale na myśli perfekcjonistycznego postrzegania utworów. Nawet utwór z błędami rzeczowymi oraz kiksami stylistycznymi może być „wielki” jeśli ma w sobie to nieuchwytne COŚ.

M.Ż.: Racja! Czytałem kiedyś obszerny wywód, który udowadniał dlaczego okulary Prosiaczka z „Władcy Much” nie mogły podpalić ogniska. Nie pamiętam już dokładnie, ale facet, który spłodził tamto wypracowanko miał chyba nawet rację. I co z tego? Książka Goldinga pozostaje książką znaczącą dla literatury, a błąd... Cóż, nobody is perfect.

W.Ż.: Złapanie autora na błędzie może być fajną rozrywką, gorzej jeśli staje się obsesją.

M.Ż.: Niestety. Wielu czytelników zamiast dać się porwać opowieści stworzonej przez autora zaczyna ją rozkładać na czynniki pierwsze. Pracowicie szukają drobnych potknięć, dzielą pałasz na czworo i gardłują jaki to ów autor jest niedouczony. A prawda jest często taka, że pisarz przeczytał na dany temat trzydzieści książek, a mądrala tylko trzy. Jeszcze raz potwierdza się, że najgorszym rodzajem niewiedzy jest wiedza częściowa. Wielu autorów ma ponadto za złe współczesnym odbiorcom literatury, że znajdują w prozie nie tylko błędy, które tam rzeczywiście są, ale również i takie które są owocem czytelniczej wyobraźni...

W.Ż.: ...bo czytanie ze zrozumieniem staje się niestety sztuką elitarną. Szkoda! Czytając książkę warto zawiesić na jakiś czas swój krytycyzm i dać się porwać opowieści. Na przemielenie treści przez chłodny intelekt zawsze znajdzie się czas. Ale czasami nie warto tego robić. SF jest rodzajem baśni i tylko wielcy frustraci z maniami prześladowczymi analizują tego rodzaju utwory pod różnymi dziwnymi kątami. No, na przykład ukrytych wątków pedofilskich w „Czerwonym Kapturku”. Można to robić, ale to sztuka dla sztuki.

M.Ż.: Odpowiednio elokwentny człowiek jest w stanie udowodnić właściwie wszystko. I co z tego? Jeśli ktoś dostrzega w rosnącym nosie drewnianej lalki odniesienie do innego organu, to znaczy, że ma spory problem. On, a nie autor bajki.

W.Ż.: Proza powinna przemawiać przede wszystkim do naszych uczuć i zmysłów, a dopiero później do intelektu...

M.Ż.: Zważywszy to co powiedziałeś w swoim czasie o „Imago”. Przecież to co tam upchałeś to była strawa dla rozumu.

W.Ż.: Ale nie zapominaj, że przyznałem się do porażki. Lubię „Imago”, ale nie miałem racji stosując przy pisaniu tej powieści taką metodę, jaką stosowałem. Książka jednak powstała i nie oczekuj, że zaapeluję o masowe palenie jej na stosach przed bibliotekami. To był pewien etap mojego literackiego życia. A teraz jest inny. Dzisiaj uważam, że pisarz zrobi lepiej jeśli postawi na uczucia.

M.Ż.: Porozmawiajmy teraz o utworach-legendach twojego autorstwa. Jednym z nich jest „Abort”. Ludzie, którzy mieli szczęście czytać fragmenty mówią zgodnie, że była to rzecz porażająca.

W.Ż.: Nie wiem, czy była porażająca. Mnie natomiast omal szlag nie trafił kiedy rozsypał się twardy dysk z tą powieścią. Walczyłem jednak. Informatycy rozpaczliwie i długo próbowali odzyskać coś z mojej pisaniny i... w końcu udało się! Wielki sukces mistrzów cybernetycznej przestrzeni polegał na tym, że ze stu kilkudziesięciu stron wstukanych w komputer wróciło do mnie kilkadziesiąt linijek. Coś koło półtorej strony. „Abort” jest jednak powieścią, co do której istnieje szansa, że kiedyś przełamię swoją nie do końca konsekwentną niechęć do pisania prozy. Dlatego mówiąc o tej książce na pewno nie zdradzę pointy oraz najistotniejszych dla akcji szczegółów. Bohater „Aborta” jest dziwnym facetem... Bo większość literatury jest o dziwnych facetach. Ostatnio coraz częściej pojawiają się również dziwne kobiety, ale... To przecież niczego nie zmienia. To nawet lepiej. Bohater jest dziwny zarówno pod względem fizycznym (jego organizm jest wyposażony w masę elektronicznych chipów) jak i psychicznym ponieważ jego pojawienie się na świecie było raczej niezwykłe. Rozwinął się bowiem z zarodka spłukanego w labirynt kanalizacji po jakiejś skrobance. W końcu trafił na podmiejskie wysypisko. Gigantyczne śmietnisko leżące w pobliżu futurystycznego miasta wykarmiło go i pozwoliło przeżyć. Na śmietnisku narodził się naprawdę.

M.Ż.: Wysypisko miało w twojej opowieści świadomość?

W.Ż.: Może nie do końca... Zresztą, czy macierzyństwo lub ojcostwo to inteligentna sfera bytu? Może w świecie jutra śmietniska przestaną być wyłącznie cuchnącą breją... A wszechświat? To przecież także rodzaj gigantycznego śmietnika, a daje nam życie.

M.Ż.: Ponura wizja, ale ma swój narracyjny urok.

W.Ż.: Żeby nie było tak do końca ponuro pozwoliłem sobie w „Aborcie” na mały żart. W dawnych czasach, kiedy działał jeszcze kabaret „Tey” Laskowika i Smolenia, ten drugi w jednym ze skeczy darł się lekko schrypniętym głosem: „Mamuśka!”. Mój bohater kiedy jest mu źle, kiedy ma chandrę, to idzie na skraj wysypiska, staje na jednym ze śmieciowych pagórków i rozpościerając ręce wrzeszczy tak samo jak Smoleń.

M.Ż.: Wybacz, ale nie mogę się powstrzymać... Czy ten tekst ma jakiś podtekst antyaborcyjny?

W.Ż.: Oczywiście! Uważam aborcję za straszliwe zło, które pleni się we współczesnym świecie jak zaraza. Taki wniosek, to efekt moich filozoficznych przemyśleń i wyznawanego światopoglądu. Nie! Nie jestem fanatykiem w stylu niektórych działaczy LPR-u. Uważam po prostu, że aborcja nie może zastępować antykoncepcji. I tyle! Jak ludzie chcą się kochać, to proszę bardzo... do oporu! Żyjemy jednak do diabła w XXI wieku. Rozumiem, że ktoś nie chce upierdliwych bachorów, ale nie wolno aborcją rozgrzeszać zwykłego intelektualnego i emocjonalnego niechlujstwa w sferze seksu! Do tego też, jak do wszystkiego potrzebna jest pewna dyscyplina. Dzisiaj naprawdę jak ktoś nie chce mieć dzieci, to ich nie ma! Oczywiście dyskusję na ten temat można toczyć godzinami. Mógłbyś zapytać o kobiety zgwałcone, chore itd. Odpowiem krótko – moje zasady, to zasady moralne, a nie prawne. Uważam, że dopóki ludzie sami nie zrozumieją ponurej prawdy o aborcji, dopóty nic z tym problemem nie da się zrobić! Aborcja jest zabiciem potencjalnej jednostki ludzkiej. Każdy z nas mógł być wyskrobany przy niekorzystnym zbiegu okoliczności. Gdybyś mógł o tym decydować, to dałbyś się wydłubać? Ale tak łatwo jest decydować o losach innych.

M.Ż.: A wracając do zgwałconych i...

W.Ż.: To ja mam w takim razie pytanie. Jestem z pokolenia powojennego. Kocham swojego ojca, jestem do niego podobny. Mam farta. Pamiętajmy jednak, że przez całe lata setki tysięcy Polek gwałcono na sposób nordycki albo mongolski. Ilu z nas nie byłoby na świecie, gdyby te wspaniałe kobiety nie kochały swoich dzieci. Tych matek nie pokazuje się w telewizji. Tam są tylko sfrustrowane samiczki...

M.Ż.: ...albo inkwizytorzy.

W.Ż.: Prawo nie pozwala zabić faceta za gwałt, bo to k...wa niehumanitarne! Ale wydłubać bachora – bardzo proszę!

M.Ż.: Nie można niszczyć komuś życia (na przykład matce), tylko dlatego, że miał pecha. Reguły totalne pachną zawsze podejrzanie.

W.Ż.: Dlatego istniały, istnieją i będą istnieć wyjątki od zasady ogólnej. Dla mnie brzmi ona: aborcja jest złem. Mam jednak świadomość, iż lekarstwem na zło nie jest krzywda czyniona drugiemu człowiekowi w majestacie prawa. Lekarstwem na zło jest świadomość człowieka, iż robi źle. Albo też jego absolutna pewność, że robi dobrze. Rozmaici działacze polityczni, którzy gotowi są zmuszać kobiety do rodzenia powinni o tym pamiętać!

M.Ż.: Zgoda, ale niejako przy okazji relatywizujesz pojęcie zła. Złe jest nie to, co jest złe, tylko to, co za złe uznamy. A dobro? Jeżeli uznamy, że coś jest dobre, to jest dobre? Kilku skinhedów już się cieszy.

W.Ż.: Jak ktoś ma fistaszka zamiast mózgu, to w jego przypadku trudno mówić o świadomości zła i dobra. Sam fakt zostania wygolonym skinem, tępiącym rozmaitych „innych”, eliminuje delikwenta z grona Homo sapiens.

M.Ż.: Mimo wszystko mam wątpliwości, czy bezpieczne jest głoszenie zasady, że w sprawach moralnych każdy sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Odnoszę wrażenie, iż tkwi w takiej postawie jakaś potężna pułapka.

W.Ż.: Pewnie, że tkwi! Każda idea, którą próbuje się zabsolutyzować zamienia się w absurd! Tak jest i również w tym przypadku. Trzeba szukać złotego środka. To szukanie oraz zadawanie pytań jest bardzo ważne. Tak jak podążanie ku mądrości jest istotą filozofii, tak poszukiwanie obrazu świata jest istotą pisarstwa. Czuję się pisarzem (chociaż teraz nie piszę) i dlatego szukam. Nie mam monopolu na rację. Nie jestem guru z patentem na rację. Moim orężem są moje przekonania oraz nieustające dociekanie rożnych małych i wielkich prawd. Kiedy byłem młody wiedziałem wszystko! Nawet to jak powinni myśleć inni. Teraz już mi przeszło i bardzo się z tego powodu cieszę.

M.Ż.: A co sprawiło, że problem aborcji stał się dla ciebie tak istotny?

W.Ż.: Jak człowiek dochowa się potomstwa mając lat 20, to (upraszczając rozumowanie) ma przeważnie świadomość, że równie dobrze mógłby ich nie mieć teraz, tylko trochę później. Sprzęt, w który wyposażyła nas natura produkuje wówczas gamety jak oszalały i sprawa prokreacji wydaje się łatwa, nieskomplikowana, a w dodatku niezwykle przyjemna. Niezbyt często rozmyśla się w tym okresie o filozoficznych aspektach bycia rodzicem. Na pierwszy plan wychodzą raczej sprawy uczuciowe („o jaki śliczny bobasek i w dodatku mój”) lub bytowe („kolejna gęba do wykarmienia”). Nie twierdzę, iż młodzi rodzice nie kochają swoich dzieci. Przeciwnie! Ale jest to inna miłość niż osób starszych. Nie lepsza, nie gorsza, ale inna! Ja niestety zmajstrowałem swoje dzieci dosyć późno, bo po czterdziestce. Młodsi muszą uwierzyć mi na słowo i poczekać, a starsi już to zapewne wiedzą, że wówczas człowiek inaczej patrzy na te problemy. Może to świadomość tego, iż koniec jest bliższy... Może bagaż doświadczeń... Nie wiem. Starcy prawie zawsze podchodzą do życia z szacunkiem i rozwagą, dla młodych życie jest przeważnie brawurową przygodą, która będzie trwać jeszcze bardzo długo. A skoro już mówimy o poczęciach i... tych sprawach, to przypomniał mi się pewien zabawny, prosty pomysł, który w swoim czasie starałem się sprzedać pewnemu pismu, ale zabrakło mi konsekwencji w dążeniu do celu. Rzecz miała zaczynać się klasycznie – wyprawa w wielkim statku kosmicznym leci do gwiazd. I tak lecą, lecą, lecą...

M.Ż.: Jak jeszcze trochę polecą, to skończą się strony, które NURS przeznacza na „Żwikipedię”

W.Ż.: OK! Dlatego tak długo lecieli, bo w czasie wyprawy załoga, czytaj banda niewyżytych intelektualistów płci obojga zawzięcie dyskutuje o naturze wszechświata, jego budowie, Bogu i jeszcze kilku innych ważnych rzeczach.

M.Ż.: Jesteś pewien, że starczyłoby ci talentu, aby uczynić to ględzenie strawnym dla czytelnika?

W.Ż.: Wierzę, iż nie byłoby z tym specjalnego kłopotu, ale idee musiałyby być smaczne i w miarę nowe. Po długim locie na ekranach kosmolotu pojawia się odległa biała rysa w przestrzeni. Z daleka wygląda to jak cienka struna przebiegająca z jednego końca wszechświata do drugiego. Załoga postanawia skierować gwiazdolot w stronę tego czegoś. I znowu lecą, lecą...

M.Ż.: Jasne! Tak mniej więcej przez półtorej linijki „Żwikipedii”.

W.Ż.: Mijają lata, zmieniają się wachty. Dziwny twór się przybliża. W końcu statek kosmiczny jest już bardzo blisko. To coś jest gigantyczne, monstrualne! To struna, ale struna na miarę wszechświata. Biegnie w dwie strony. Jest zbudowana jakby ze światła, ale... Żaden pokładowy instrument nie wykrywa owego wielkiego tworu. Widzą go tylko ludzie. Aparatura go nie rejestruje. Zapada, jak się wydaje, jedyna logiczna decyzja, iż kosmolot poleci wzdłuż dziwnej kosmicznej nici. Ktoś z załogi rzuca monetą, żeby wybrać kierunek. No i... znowu lecą.

M.Ż.: O rany, ależ oni się u ciebie nalatają! Nie masz litości, czy co?

W.Ż.: Zmieniają się wachty, mijają lata. Pewnego dnia na pokładzie rozbrzmiewa alarm, a wszystkie hibernatory zostają otwarte. Załoga zbiera się pośpiesznie w głównym pomieszczeniu gwiazdolotu. Pełniąca dyżur kobieta lekko zarumieniona i wyraźnie zawstydzona włącza główny ekran. Oczom członków wyprawy ukazuje się fragment kosmosu przed statkiem. A tam... Widać koniec tego co nazywali struną. Z lekko pogrubionego końca wytryskują: słońca, mgławice, galaktyki. Kosmiczna ejakulacja.

M.Ż.: Niech zgadnę... Planowałeś z tym tekstem skok na „Playboya”?

W.Ż.: Zgadza się! Zabrakło mi jednak uporu i upartego dążenia do celu. To mogła być zabawna historyjka, ale nie ma jej. I sam już nie wiem, czy to dobrze, czy też źle.
0
M.Ż.: A wracając do „Aborta”, kim jest twój bohater?

W.Ż.: On jest tak zwanym „wymiataczem” - człowiekiem, który tropi przestępców w Internecie. Robi to na zamówienie państwa, armii oraz osób prywatnych. Jest mistrzem swojej profesji. Mistrzem niebezpiecznym i bezwzględnym.

M.Ż.: Zdaje się, że rzeczywistość już prawie dogoniła twoją wizję. Internetowi tropiciele-łowcy zaczynają się już powoli pojawiać.

W.Ż.: Ale na szczęście na razie nie są tacy jak bohater „Aborta”! On przeprowadza dochodzenia, tropi różnych zwyrodnialców, a kiedy ich namierzy, to do akcji wkracza jego przyjaciel – wielokrotny morderca, który załatwia wszystkie sprawy w realu.

M.Ż.: Rozumiem, że pod tym uroczym
eufemizmem kryje się fizyczna eliminacja. Rany to też eufemizm!

W.Ż.: Owszem! Czasami jednak główny bohater, który jest raczej cherlawy, „przesiada” się w mocarne ciało najlepszego przyjaciela i daje upust swoim najgorszym instynktom. Dzieją się rzeczy straszne! Brutalne morderstwa w imię sprawiedliwości oraz zapewnienia bezpieczeństwa innym ludziom, to niemal codzienność dla tego niezwykłego duetu.

M.Ż.: Dlaczego się uśmiechasz?

W.Ż.: Właśnie uświadomiłem sobie, że to również codzienność w naszym świecie. Niektóre społeczeństwa coraz częściej chciałyby eliminować na trwałe groźnych przestępców. Popularność „Punishera”, „Cobry” i wielu innych bohaterów masowej wyobraźni jest ważnym sygnałem. Nie należy go demonizować, ale warto o nim pamiętać. Przyjaciel głównego bohatera ma na imię Antek i jest wzorowany na autentycznej postaci. Na zabójcy milicjanta wczasach głębokiego PRL-u. Miałem okazję poznać tego człowieka oraz jego historię. Facet był komandosem, który miał to nieszczęście, że pewnego dnia znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie. W trakcie spaceru z dziewczyną zaczepiło go trzech milicjantów. To byli normalni stróże prawa z tamtego okresu, a więc butni, pewni siebie i napompowani władzą. Dlatego też niezbyt grzecznie, ale jak zawsze stanowczo poprosili parę o wylegitymowanie się. Dziewczyna trochę zbyt długo szukała dokumentów w torebce więc jeden ze stróżów prawa postanowił pokazać jaki jest ważny i szarpnął ramię dziewczyny. Zawartość torebki rozsypała się po chodniku. W obronie honoru swej damy komandos strzelił milicjanta w pysk. Zapomniał tylko o swej nieprawdopodobnej wręcz sile. Gość miał posturę Schwarzeneggera (w jego najlepszym okresie) i sam widziałem jak zawijał metalowe sztabki wokół palca. Zabił chamskiego milicjanta jednym ciosem. A wcale nie miał takiego zamiaru. Chciał tylko jakoś zareagować na brak delikatności wobec damy. W wyniku procesu zrobiono z niego straszliwego bandytę. W latach 60. ta sprawa była bardzo nagłośniona przez ówczesne media. Obywateli można zabijać, ale WŁADZĘ?! Ten komandos pojawił się w moim „Aborcie”. Przeniosłem tam zarówno jego fizyczność jak i psychikę.

M.Ż.: Chciałbym jednak zapytać jeszcze o pierwszego bohatera. Czy jego pojawienie się zainspirowała powieść Williama Gibsona „Neuromancer”?

W.Ż.: Niewykluczone! To była ostatnia książka SF zachodniego autora jaką przeczytałem w XX wieku. Byłem nią urzeczony. Od początku do końca była wiarygodna. A w dodatku odkryłem, że Gibson przemyca w swej prozie dyskretne odniesienia do europejskiej kultury, które może zrozumieć... może co setny Amerykanin. To inteligentna i przenikliwa książka. Czułem się na stronach „Neuromancera” jak u siebie w domu. Musiała mnie więc ta powieść zainspirować, ale to bardzo delikatna inspiracja, która dotyczy bardziej niektórych dekoracji niż istoty narracji. „Abort” jest/był zdecydowanie o czymś innym. Co innego ważne jest dla Gibsona, a co innego dla mnie. Chociaż... tak jak już to kiedyś mówiłem – pisarz pisze zawsze o tym samym o ludziach.

M.Ż.: A skoro już plotkujemy na temat pisarzy to kogo jeszcze ceni Wiktor Żwikiewicz?

W.Ż.: Lubię Lema. Popełnił w życiu kilka kiksów, ale większość jego książek jest po prostu wspaniała. Świetna jest moim zdaniem „Próżnia doskonała”, ale największych wypieków na twarzy dostawałem czytając „Głos Pana”. To książka prawie bez dialogów, niemal bez fabuły i akcji, a mimo to doskonała.

M.Ż.: A jakiej książki Lema nie lubisz?

W.Ż.: Zdecydowanie „Golema”. Znam ludzi, którzy byli tą książką zauroczeni i rozpływali się w pochwałach nad jej filozoficzną głębią. Może... Ale wolę inne kawałki stworzone przez mistrza. Myślę, że Lem napisał „Golema” dla siebie, bo miał taką głęboką potrzebę. Może dlatego tak niewielu ludzi „załapuje się” na ten utwór?

M.Ż.: A co powiesz o „Filozofii przypadku”?

W.Ż.: Mniam! Bardzo smaczna lektura. Dodał bym jeszcze do tego zestawu tytuł „Summa technologiae”. Obie książki nie są wprawdzie powieściami, ale czyta się je doskonale. Poza tym te teksty uczą myślenia i argumentowania. Lem nie skanduje namolnie swoich racji, tylko prowadzi wykład. To obecnie bardzo rzadka cecha. Szkoda, że polska kultura przyczepiła Lemowi etykietkę pisarza SF. To między innymi dlatego wymienione przed chwilą tytuły zostały zlekceważone przez główny nurt. Co zabawne tzw. lyteraci głównonurtowi do dziś nie odkryli pewnych prostych prawd i praw, o których pisał mistrz z Krakowa.

M.Ż.: Często zarzuca się Lemowi, że był zbyt mało literacki, że mało jest u niego emocji.

W.Ż.: To pewnie prawda, ale jest za to wiele innych fajnych rzeczy. Myślę, że Lem świadomie zrezygnował z emocji na rzecz rozumu. Z jednej strony szkoda, bo po „Eden” nie wyszła już spod jego pióra żadna książka, która dotykałaby tak zdecydowanie ludzkich obaw, ale... Może Lem lepiej czuł rozum niż emocje? A jeśli tak, to znaczy, że dokonał słusznego wyboru. Słusznego dla siebie.
W następnym numerze pogawędka dziewiąta: Voyage, voyage
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Pogawędki z Wiktorem (4)
Pył na Księżycu
Pogawędki z Wiktorem (3)
Dlaczego czasami warto zgubić maszynopis?
Marek Żelkowski
Kilka słów o Wiktorze Ż.

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.