Pogawędki z Wiktorem (5)

Imago

Autor: Wiktor Żwikiewicz, Marek Żelkowski

Pogawędki z Wiktorem (5)
Felieton pierwotnie ukazał się w "Science Fiction, Fantasy i Horror" w 2007 roku

O specyfice pewnej powieści, starożytnym Chorezmie, rozrzucaniu puzzli i "starych dziadach" z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski.

Marek Żelkowski: Po Drugiej jesieni pojawiły się na rynku księgarskim dwie kolejne powieści: Imago i Delirium w Tharsis. Podobno po wysłaniu maszynopisu pierwszej z tych książek do KAW-u, czekałeś cierpliwie, aż przyślą ci wydruk do korekty autorskiej, a zamiast tego dostałeś świeżutkie tomiki pachnące farbą drukarską.

Wiktor Żwikiewcz: Takie to były zwariowane czasy, ale ponieważ teraz też stoją na głowie, więc specjalnie nie tęsknię. Trochę byłem zły o ten brak autorskiej korekty, bo chciałem w Imago kilka rzeczy zmienić. Cóż było jednak robić? Książka gotowa, moje ilustracje zdobią okładki... Jak miałem tych małych tomików nie kochać? A poza tym włożyłem w Imago dużo pisarskiej furii i jeszcze więcej ciężkiej pracy. Poutykałem też w tej powieści sporo bomb zegarowych, które miały ułatwić jej trawienie, ale... Patrząc na Imago z perspektywy dwudziestu lat muszę przyznać, że zmarnowałem zbyt wiele szans, żebym mógł być zadowolony z tej książki. Mam wrażenie, że niektóre treści poukrywały się w tekście tak sprytnie, że stały się nieczytelne. Dzisiaj nawet dla mnie. A jeśli część powieści jest dla czytelnika niemożliwa do rozszyfrowania... To traci ona zaplanowaną siłę rażenia.

M.Ż.: Ooo! Mistrz przyznaje się do błędów?

W.Ż.: Och, zastanawiam się właśnie, czy nie ująć tego ostrzej. Otóż całe Imago jest wielkim błędem. Ale to przy okazji niezła książka.

M.Ż.: A jak objaśnisz ten paradoks?

W.Ż.: Niewątpliwą zaletą powieści Imago jest to, że powstała. Pamiętam, że przy jej kończeniu miałem nawet wielki życiowy dylemat – albo kończę powieść, albo robię coś, żeby przetrwała (trwająca wtedy już pięć lat) idylla wielkiej miłości Panny Lileczki oraz mojej. Ale „być, albo nie być” to mało twórczy dylemat. Zdjąłem więc obrączkę z palca i – trochę wyjąc po nocach – kończyłem swoje harakiri. Gdybym nie był wówczas tak natchniony, dzisiaj waliłaby na kolana treść, a nie biła po oczach forma. Zmarnowałem tą książką bardzo wiele szans. Na szczęście nie do końca. To całkiem sympatyczna powieść. Mam jej tylko za złe, że nie jest taka, jak mogła być! Ma powiedzmy siłę rażenia bombki na choinkę, a mogła być małą atomówką.

M.Ż.: Militarysta. Ale ja sympatyzuję z militarystami więc kontynuuj. Wyszło ci w końcu to Imago, czy nie wyszło?

W.Ż.: W tej powieści jest zbyt dużo felerów, żebym mógł powiedzieć, iż mi wyszła. Nie, to nie są błędy merytoryczne. To błędy w pisarskiej metodzie. Podam przykład. Jest tam rozdział, którego powstanie okupiłem niemal roczną pracą. Przekopałem się przez stosy literatury, głównie w języku rosyjskim, dotyczącej starożytnego Chorezmu. Przeczytałem chyba wszystko, co kiedykolwiek wyszło w Polsce i w Rosji na ten temat. Chciałem, aby jeden z rozdziałów był wizją, w której wszystko dzieje się tak, jak w starożytnym Chorezmie. W tym, co napisałem zgadza się każdy szczegół - od wzoru na garnku i posadzce, poprzez przyrodę, aż po zachowania ludzi. Błąd polega na tym, że jest to absolutnie nieczytelne. Nikt, poza jakimś badaczem Wschodu, nie wyłowi wszystkich tych pierdół i nie wpadnie na to, że chodzi o starożytną Bucharę i Samarkandę. Ale mogę sobie wyobrazić, jakie oczy zrobiłby historyk tamtego okresu, gdyby przeczytał Imago. Myślę, że byłby zachwycony. To, co zrobiłem było jednak ewidentnym marnowaniem potencjału. Pisanie dla jednego i to w dodatku czysto teoretycznego czytelnika, nie ma najmniejszego sensu. A jeżeli dodam, że każdy rozdział „zrobiłem” według takiego właśnie klucza... Adresat jest za każdym razem inny, ale to nie zmienia faktu, że poszczególne części książki są w pełni czytelne tylko dla wybranych.

M.Ż.: Czyli w Imago każdy powinien poszukać swojego rozdziału.

W.Ż.: Pewnie tak, ale... Uważam, że wykonałem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. A propos poszukiwań swojego rozdziału. Zdarzyła mi się kiedyś w Warszawie pewna historia związana z Imago. Siedziałem wraz z członkami redakcji Fantastyki w restauracji „Szanghaj” przy smakowitym obiadku. Jedliśmy, popijaliśmy i oczywiście dyskutowaliśmy. W pewnym momencie Maciej Parowski woła do mnie z drugiego końca stołu: "Wiktor, Wiktor podejdź jest sprawa do ciebie." Podszedłem więc. Maciejowi towarzyszyła starsza kobieta, która jedząc posiłek przy sąsiednim stoliku, zorientowała się z naszej głośniej rozmowy, że towarzystwo przy jest „fantastyczne” i zapytała o Wiktora Żwikiewicza. "Proszę pana, niedawno kupiłam i przeczytałem pańską książkę Imago" – usłyszałem na powitanie. Ponieważ podobnie jak w przypadku Drugiej jesieni wielu moich znajomych poległo z tą powieścią w ręku, więc bijąc się w pierś powiedziałem, że strasznie mi przykro, iż naraziłem ją na wydatek, bo zdaję sobie sprawę, że rzecz nie nadaje się do czytania. Kobieta patrzyła na mnie uśmiechając się, więc ciągnąłem przemowę: "Ta powieść jest o biologii i ewolucji. Tam jest wiele wizji, których nie można zrozumieć, jeśli nie jest się wybitym biochemikiem w dodatku z przestrzenną wyobraźnią plastyczną. Napisałem też rozdział, który jest absolutnie hermetyczny dla osób, które nie są biologami. Oczywiście w powieści nie ma biochemii tylko sztuka, ale kluczem do niej jest nowoczesna nauka." I tak tłumaczyłem się kobiecie kilka dobrych minut. Kiedy dopuściłem ją wreszcie do głosu usłyszałem: "Proszę pana, ja jestem biochemikiem i gratuluję panu świetnej książki. A ten rozdział, o którym pan wspomniał jest znakomity." Rozmawialiśmy potem dłuższy czas i przekonałem się, że ta kobieta naprawdę odczytała cały underground. Muszę jednak powiedzieć, że jak dotąd jest to jedyna znana mi osoba, która rozgryzła Imago.

M.Ż.: Bo trzeba przyznać, że pojechałeś rzeczywiście po bandzie. Szansa na to, że twój czytelnik będzie specjalistą od starożytnego Chorezmu, biochemikiem, ewolucjonistą i taternikiem jest... nikła.
W.Ż.: Pocieszam się tym, że literatura ma tę cudowną właściwość, iż nie wszystko trzeba rozumieć. Czasami wystarczy coś odczuć, przeżyć. A w dodatku te odczucia nie muszą się pokrywać z intencjami autora. Ważne, że dzieło literackie potrafi wytworzyć masę krytyczną, która porusza ludzką duszę. Porównałbym to do muzyki. Kompozytor ilustruje dziełem dzikość fiordów, zimę i lodowe pola, a odbiorca słuchając muzyki widzi piaski pustyni oraz żar tropików. A przecież to ciągle ta sama muzyka. Może więc założenia przyjmowane przez autora tworzącego dzieło wcale nie są takie ważne? Może literaturę trzeba bardziej czuć niż rozumieć? Sam nie wiem... Dawałem już różne odpowiedzi na to pytanie. Ale warto o tym myśleć. Ja w każdym razie nie przestaję od kilkudziesięciu lat.

M.Ż.: Schłostałeś Imago biczem samokrytyki. A zostałeś kiedyś schłostany przez krytyka za jakąś swoją książkę?

W.Ż.: Moje książki miewały różne recenzje. Ponieważ były one różne, to mogłem spokojnie pławić się w tych dobrych i puszczać mimo uszu gorsze. Niepokoić zacząłbym się wówczas gdybym dostał same dobre, albo same złe recenzje. W pierwszym wypadku oznaczałoby to, że jestem mumią. Na tym świecie tak dobrze nie ma, żeby pisarz dostawał wyłącznie pochwały. A w drugim, iż przepoczwarzyłem się w literackiego zombie, który straszy czytelników. Mówiąc poważnie... Zdaję sobie sprawę, że problem złych recenzji był, jest i będzie niezwykle poruszający dla pisarzy, szczególnie początkujących. Ale nie można złych recenzji demonizować. Wystarczy sobie uświadomić, że większość złośliwych, niezbyt merytorycznych paszkwili przypomina pianie zazdrosnych kogutów. One też chciałyby, z przeproszeniem, podeptać kurkę, ale im nie wychodzi, bo śmiałości nie mają, albo uroku brak...

M.Ż.: Zaraz, zaraz... Czy zawodzi mnie pamięć? Przecież radziłeś w swoim czasie, żeby słuchać wszelkich uwag, bo one kształtują pisarza.

W.Ż.: A czy ja komuś zabraniam słuchać i wyciągać wnioski? Przeciwnie! Ale dobrze jest też uświadomić sobie, że krytyk to nie jest taki gość, na którego spłynęła łaska boska i wszystko wie lepiej. To taki sam człowiek jak my. Naprawdę! W tej chwili ci, którzy nie pisują literatury pukają się w czoło, bo to dla nich oczywiste, ale w głowach ludzi piszących kłębią się mieszane uczucia. Wielu twórców ma tendencję do demonizowania roli krytyków oraz ich opinii. Naprawdę nie warto histeryzować z powodu tego, co krytyk upichcił w zaciszu swego gabinetu, bo wystarczy, że pokłócił się z żoną (mężem), albo ma niestrawność i już zamiast analizować dzieło zaczyna szukać świeżego mięsa do rozszarpania.

M.Ż.: Oj, nie masz ty pochlebnego zdania o krytykach.

W.Ż.: Zbyt wielu krytyków po prostu znam. To również moi bardzo mądrzy przyjaciele. Wiem jak do bólu subiektywne są często ich recenzje i jak mało mają wspólnego z rzeczywistością. Czytałem sporo recenzji, które całkiem porządne książki rozcierały na miazgę.

M.Ż.: Można wzruszyć ramionami i pisać dalej, chociaż... Recenzent nie recenzuje przecież tylko sobie a muzom. Myślę, że ma świadomość, iż jego sądy mogą kształtować opinie innych. W Niemczech kilka mało pozytywnych zdań wypowiedzianych w programie telewizyjnym przez jednego ze znanych i poważanych recenzentów potrafi niemal zupełnie zablokować sprzedaż danego tytułu.

W.Ż.: Ech, Germanie zawsze lubili słuchać Wodza. Na szczęście wszędzie są ludzie przekorni, którzy z lubością czytają te pozycje, które dostały baty. To oni najszybciej odkrywają, że z krytyką literacką nie wszystko jest tak, jak być powinno.

M.Ż.: Myślę, że zjawisko zwane krytyką istnieje obecnie w stadium szczątkowym. To, co znamy pod szyldem recenzji jest tak naprawdę wyrobem recenzjopodobnym w opakowaniu zastępczym na dodatek. Nie każdy, kto napisze, że mu się podobało lub nie podobało jest już recenzentem.

W.Ż.: Nie otwieraj „puszki z Pandorą”. To, że impresje o książkach, które spotykamy w większości pism papierowych i sieciowych, nie są recenzjami, to truizm oraz stwierdzanie oczywistości. Te jak je nazwałeś wyroby recenzjopodobne są czasami bardziej głębokie, czasami mniej i mają oczywiście swoją wartość, ale od krytyki stoją o całe mile. Bo przecież nie jest krytykiem ktoś, kto w rozmowie prywatnej mówi: "Całkiem niezłą książkę napisał X, ale wdeptałem ją ostatnio w ziemię, bo jakoś nie trawię gościa."

M.Ż.: Ale nie zabierasz ludziom najwyższej zdobyczy demokracji, to jest prawa do krytykowania wszystkiego i wszystkich?

W.Ż.: Gdzież bym śmiał! Mieszanie z błotem jest przecież niezbywalnym prawem każdego obywatela. I nie jest ważne, że autor poświęcił często miesiące na stworzenie dzieła, przeczytał szafę książek, starannie zebrał materiał oraz napisał niezłą powieść. Przychodzi później ktoś, kto programowo nie słucha „starych dziadów”, bo wszystko wie lepiej i stwierdza, że autor jest cieniasem. Uważam, że to sprawiedliwe oraz godne upowszechnienia!

M.Ż.: I mówi to człowiek, który zarzucał mi, że jestem cyniczny.

W.Ż.: Ja nie jestem cyniczny. Uważam, iż danie młodym ludziom prawa do szargania wszystkiego i wszystkich jest fajne.

M.Ż.: Fajne?

W.Ż.: No pewnie! Za jakieś dwadzieścia lat ci mądrale też staną się „starymi dziadami”, a ponieważ są to w większości ludzie inteligentni, to będą się wstydzili tego, co wygadywali i pisali w przeszłości. Młodość wie lepiej, natomiast wiek dojrzały rozumie. To naturalne. Trzeba tylko trochę poczekać.

M.Ż.: „Z pewną taką nieśmiałością” przyznaję ci rację. Rozmawiałem ostatnio z redaktorem naczelnym jednego z nieistniejących już pism fantastycznych i powiedział mi, że jest przerażony swoim chamstwem oraz bezczelnością wobec pisarzy, którą wykazywał dwadzieścia lat temu. Usłyszałem między innymi: "Jak sobie pomyślę, co wygadywałem z pełną powagą i przekonaniem, to nie wiem, czy mam się ponuro śmiać, czy posypać głowę popiołem. Pouczałem ludzi, którzy mnie powinni pouczać; mówiłem, że ktoś pisze nuuuuuudy chociaż czasami czytałem to co pisał po łebkach itd."

W.Ż.: Młodość to fajna sprawa jest, ale na szczęście to choroba przejściowa i zmierza w stronę dojrzałości. Wiem, że jak ma się około 18 lat, to takie stwierdzenia mogą człowieka doprowadzić do szału, ale... Poczekajmy! Jak powiedział Clifford D. Simak "Czas jest najprostszą rzeczą".

M.Ż.: A jakim recenzentem jest Wiktor Żwikiewicz?

W.Ż.: Nigdy w życiu nie powiedziałem nikomu, że jego pisanie jest nic nie warte. Pisanie zawsze jest cenne i ważne. Zawsze! Już to chyba mówiłem, ale powtórzę - sama próba zmierzenia się z tworzeniem literatury zasługuje na szacunek oraz świadczy o wartości człowieka.

M.Ż.: O tak, z pewnością! Znam autora, który zaczął pisać, bo odkrył, że strasznie imponuje to dziewczynom.

W.Ż.: Czemu nie? Dwie trzecie światowej poezji to hymny do Muz i inne platoniczne orgazmy. Jeśli ta jego motywacja doprowadziła w rezultacie do napisania fajnego kawałka... W tym szaleństwie była metoda.

M.Ż.: Młodych autorów lepiej uczyć i pokazywać im możliwości, jakie daje literatura, niż pastwić się nad nimi. Ale pogwarki z początkującymi pisarzami to jeszcze nie krytyka. Ta jest osobnym światem.

W.Ż.: Światem, który istnieje pomiędzy światami czytelników i autorów. To wielkie posłannictwo krytyki – jako popularyzatora sztuki. Przygotowani do swej roli krytycy są potrzebni... czytelnikom. Mogą im pomóc jeśli napiszą wnikliwą recenzję. Pomóc nie tylko w wyborze pomiędzy książką dobrą a złą, ale przede wszystkim w znalezieniu odpowiedniego klimatu, tematyki, ekspresji. Autorom krytycy są niepotrzebni! Nie wiem do czego mógłby mi być przydatny gość, który zajmuje się rozkładaniem na czynniki pierwsze tego co napisałem? On nie odkrywa przede mną niczego nowego, bo ja najpierw musiałem złożyć do kupy te puzzle, które on rozsypał.

M.Ż.: Wielu miłośników fantastyki ceni cię za oryginalność wizji. Twoje światy nie składają się z teatralnych dekoracji, ale są pełne i tak realne, że chociaż czytelnik przebywa w nich tylko przez krótki czas, to zostawiają niezatarty ślad w jego pamięci. Jak to robisz, że tworzone przez ciebie rzeczywistości są świeże i prawdziwe? Chyba bardzo trudno jest napisać coś oryginalnego, bo jak mówią niektórzy właściwie wszystko już było.

W.Ż.: Tak samo mówili starożytni Grecy. Dokładnie tak samo. Logicznie rzecz biorąc przez ostatnie tysiąclecia nie robiliśmy nic, tylko powielaliśmy to, co już było. Aż chce się krzyknąć, że to nieprawda, ale... Zastanówmy się chwilę. Przecież tak naprawdę, to zmieniła się tylko scenografia i sposób podania. Cała reszta, czyli ludzkie uczucia oraz namiętności pozostały takie same. Boli nas i rajcuje to, co kiedyś pitekantropa. Tak samo kochamy, nienawidzimy, współczujemy, knujemy... Naprawdę tak samo! Czy w związku z tym trzeba ogłosić koniec literatury? Moim zdaniem nie. Tak samo można ogłaszać koniec dobrej kuchni. Parafrazując znane powiedzenie – pogłoski o śmierci literatury okazały się mocno przesadzone. Warunkiem tego, że dzieło pisarza jest interesujące nie jest oryginalność, ale talent z jakim zostało napisane. I już! Ględzenie, że coś już było... Jak ktoś musi dzielić włos na czworo, to niech się zastanowi, czy to nowe nie jest może lepsze od starego. A jeśli jest gorsze, to dlaczego? Sam fakt powielenia pewnego schematu fabularnego w żadnym wypadku nie decyduje o wartości dzieła.

M.Ż.: A co o nim decyduje?

W.Ż.: Nie odpowiem ci na to pytanie wprost, ale... Każdy człowiek powinien od czasu do czasu przeczytać książkę, która go przerasta. Moim zdaniem tylko takie książki warto czytać. One powodują, że się rozwijamy, zaczynamy myśleć, bo to czego nie rozumiemy nie daje nam spokoju.

Tymczasem w cywilizacji białego człowieka utarł się powszechny zwyczaj czytania książek lekkich, łatwych oraz przyjemnych. Bo zdaniem niektórych życie powinno być bezstresowe i spokojne, a nie najeżone pytaniami i dylematami. Większość powstającej obecnie literatury to literatura rozrywkowa. Chciałbym być w tym momencie dobrze zrozumiany. Uważam, że to wspaniale, iż takie książki są. Doskonale! Ale tak, jak dieta nie powinna opierać się na hamburgerach, tak nie warto czytać tylko rozrywki. Prostota nie jest wartością samą w sobie. Tak jak mięśnie nie mają szans rozwinąć się od wylegiwania się na plaży, bo nad muskulaturą trzeba po prostu w pocie czoła popracować, tak literacka wrażliwość nie rozwinie się u nikogo, kto czyta wyłącznie space opery, albo książki sensacyjne. Warto czasami sięgnąć chociażby po Dostojewskiego i nie zakładać z góry, że to nuuuudy. Róbmy to, ot tak dla sportu. Myślę, że ten facet miał do powiedzenia więcej niż cała kohorta współczesnych autorów SF.

M.Ż.: Ale zdajesz sobie sprawę, że to co mówisz nie zachwyci ortodoksyjnych miłośników fantasy i science fiction.

W.Ż.: Owszem, zdaję sobie sprawę, ale pieszczoty lubię tam, gdzie ich miejsce. Sam jestem miłośnikiem fantastyki i fantastyka stała się moją literacką ostoją. Ale to jeszcze nie znaczy, że muszę zachwycać się tylko SF i fantasy. Bez klasyki i literatury głównonurtowej nie istniałbym jako autor. Ba! Chyba nie byłoby mnie jako człowieka. Ja wiem, że niemal każdy pisarz mówi podobne rzeczy w wywiadach. Boli mnie, iż ludzie, którzy czytają później zapisy tych rozmów, rzadko wyciągają z nich konstruktywne wnioski.

M.Ż.: To skoro już wpędzamy się w ponury nastrój... Odfajkujmy pewien nieprzyjemny punkt rozmowy, żeby kolejną zacząć w lepszym nastroju. Co sądzisz o bezinteresownej literackiej zawiści? Dlaczego część autorów (inteligentnych przecież ludzi) jest gotowa utopić konkurentów w łyżce wody i jeszcze udaje, że ma po temu racjonalne powody?

W.Ż.: Nie rozumiem tego fenomenu, chociaż wiem, że jest dosyć rozpowszechniony. Kiedy dowiaduję się, że ktoś coś pisze, że pisze bardzo dobre rzeczy – lepsze od tego, co sam skrobię, to jestem szczęśliwy i zachwycony. Czuje się zmotywowany do dalszej pracy. Wiem, że nie tylko ja siedzę nocami przy klawiaturze, nie tylko ja przeżywam twórcze męki. Mam poczucie wspólnoty. Cieszę się, że robimy coś, co jest... fajne, wartościowe, ważne. Wiem niestety, że wielu z nas widzi to inaczej. Obserwowałem jak ludziom „chodziły szczęki”, kiedy dowiadywali się, iż kolega wydał właśnie nową książkę.

M.Ż.: Ale cóż te wojny obchodzą czytelnika? On chce dostać do rąk kolejną dobrą książkę, a nie deklarację tego, jak bardzo autor A nienawidzi autora B i za co.

W.Ż.: Pisarz wcale nie musi być wzorem cnót wszelakich, żeby pisać niezłe książki.

M.Ż.: Co prawda, to prawda. Znam przypadek autora, który wykorzystywał znajomości w jednym z wydawnictw, aby utrupić koledze książkę. Jak myślisz dlaczego? Zaręczam, że nie leżało mu na sercu dobro literatury. To był tylko przejaw małego, wrednego, skurwysyństwa. I żeby nie było tak jednoznacznie to dodam, iż gnojkiem okazał się naprawdę niezły pisarz.

W.Ż.: Niech mu kiedyś ziemia lekką będzie.