Pogawędki z Wiktorem (4)

Pył na Księżycu

Autor: Wiktor Żwikiewicz, Marek Żelkowski

Pogawędki z Wiktorem (4)
Felieton pierwotnie ukazał się w "Science Fiction, Fantasy i Horror" w 2007 roku.


O pewnej entuzjastycznej recenzji, Janku G., pisiorku i młodzieńczej powieści, z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski.

Marek Żelkowski: Zgubienie maszynopisu powieści wydaje się katastrofą. Nie! To jest katastrofa! Potrafiłeś ją jednak twórczo wykorzystać i zmajstrowałeś nową Drugą jesień.

Wiktor Żwikiewcz: Nową i lepszą Drugą jesień! Ponieważ nie mogłem już bawić się budowaniem akcji oraz prowadzeniem kolejnych wątków, bo przecież doskonale je znałem, zacząłem eksperymentować z formą. Pisząc jeszcze raz to samo musiałem znaleźć coś, co przyciągnie mnie do maszyny i uczyni mękę deja vu nieco mniej bolesną. Postanowiłem skonstruować powieść zupełnie inaczej. W tamtych czasach niezwykle popularna była w Polsce książka Julio Cortázara Gra w klasy. To powieść, którą określa się mądrym słowem - kombinatoryczna. Jej autor eksperymentował z narracją i pozwolił czytelnikowi w owym eksperymencie uczestniczyć. Skorzystałem z zaproszenia nie tylko przy lekturze, lecz również podczas pisania Drugiej jesieni. To dlatego w nowej powieści wszystko jest przemieszane i początkowo niejasne. Dopiero po pewnym czasie odbiorca zaczyna orientować się o co naprawdę chodzi. Z jednej strony była to wspaniała przygoda intelektualna, z drugiej... świetna zabawa.

M.Ż.: Nad twoją książką wisiało jednak fatum. Pomimo że w miarę szybko odtworzyłeś powieść, jakoś nie mogła ona znaleźć wydawcy.

W.Ż.: Tak, a w dodatku dostałem za tę książkę jedną z najlepszych recenzji jakie w ogóle w życiu dostałem i to sprawiło, że przez kilka lat nie było szans, aby Drugą jesień w ogóle wydać!

M.Ż.: Czuję, że kryje się za tym paradoksem jakaś niezwykła historia. Dobra recenzja ugrobiła twoją książkę?

W.Ż.: Nie da się ukryć! Kiedy już napisałem drugą wersję powieści, to wysłałem ją do Czytelnika i jak każdy autor czekałem niecierpliwie na wewnętrzną recenzję wydawcy. Mijały kolejne miesiące, a Warszawa nie dawała znaku życia. Wiedziałem, że socjalistyczne młyny wydawnicze mielą bardzo powoli, więc czekałem grzecznie rozwijając w sobie cnotę cierpliwości. Jednak po roku nie wytrzymałem i przy okazji jednej z wizyt w stolicy wstąpiłem do Czytelnika, aby zorientować się o co chodzi. Redaktor Lech Jęczmyk przywitał mnie niezwykle serdecznie, a potem wręczył mi gęsto zapisaną kartkę i poprosił bym ją uważnie przeczytał. Do dzisiaj pamiętam dziwny wyraz twarzy z jakim to mówił. Na kartce znajdowała się recenzja Drugiej jesieni. Już po pierwszych zdaniach popadłem w samozachwyt. Tekst był pełen hymnów pochwalnych o książce oraz peanów na cześć autora. Dowiedziałem się, że książka jest: bogata, pełna kulturowych odnośników, świetnie napisana itd. itp. Z uznaniem stwierdziłem, że recenzent wychwycił szereg smaczków, które ukryłem w powieści. Krótko mówiąc tekst był entuzjastyczny od pierwszego do ostatniego zdania. Później następował podpis znanej postaci związanej z wydziałem kultury KC PZZPR, a pod nim znajdowało się krótkie, lecz treściwe post scriptum: "Książka nie nadaje się do druku".

M.Ż.: Ponieważ...?

W.Ż.: Tego recenzent już nie napisał. Zresztą nie musiał. Okazało się, że facet był partyjnym aparatczykiem, ale był jednocześnie inteligentnym człowiekiem, który na moje nieszczęście, potrafił czytać między wierszami. Trudno zresztą żeby było inaczej skoro sam napisał kilka poczytnych książek SF.

M.Ż.: I kolega literat swemu koledze... Trochę trudno to zrozumieć.

W.Ż.: Matka partia czuwała. Ta przewrotna recenzja wewnątrzwydawnicza dała mi jednak pewność, że to co piszę ma naprawdę sens. Młodemu autorowi czasami potrzeba, aby ktoś poklepał go po plecach. Wiedziałem, że muszę uzbroić się w cierpliwość. Było dla mnie jasne, że wcześniej czy później moja książka wyjdzie. Tak działał system. Najpierw czegoś zakazywano, a potem łaskawie zezwalano. Człowiek nigdy nie wiedział co przejdzie, a co nie. Czasami przez cenzorskie sita przesączały się rzeczy obrazoburcze i jednoznacznie antysocjalistyczne, a zatrzymywały się utwory, które tylko podejrzewano, że mogą mieć w sobie jakąś minę. Wracając natomiast do Drugiej jesieni, to Lech Jęczmyk bardzo długo walczył o tę książkę. Szanse miał jednak marne, bo skoro Wydział Kultury Komitetu Centralnego postawił szlaban, to niewiele można było zrobić. Czasy PRL-u miały jednak swą absurdalną i przewrotną specyfikę. To czego absolutnie nie można było załatwić w Warszawie, zupełnie spokojnie udawało się w innych częściach kraju. I dlatego Druga jesień wyszła na początku lat 80. w Wydawnictwie Poznańskim.

M.Ż.: To była twoja pierwsza opublikowana powieść. I chyba byłeś dumny, bo książka wzbudziła ożywioną dyskusję. Zdania były mocno podzielone. Jedni nie mogli znieść dziwności i klimatu Drugiej jesieni, inni z kolei właśnie ową dziwnością byli zachwyceni.

W.Ż.: Druga jesień nie jest książką łatwą. Okazała się na przykład zbyt trudna dla sporej ilości moich rówieśników! Pamiętam, że koledzy solidarnie nabyli książkę w księgarniach, pobrali ode mnie autograf i próbowali ją czytać, ale... przebrnęli tylko nieliczni. Znakomity polski dziennikarz Ryszard Giedrojć (nie mylić z założycielem Kultury) podsumował swe wysiłki w następujący sposób: "Stary, próbowałem! Naprawdę próbowałem! Nic, absolutnie nic nie rozumiem! Pieprzysz coś... Nie mogłeś napisać normalnej książki do czytania?". Wielu kolegów ośmielonych jego krytyką przyłączyło się do narzekań. Pamiętam, że odpowiedziałem im wówczas następująco: "Druga jesień nie jest książką dla was. Jesteście moimi rówieśnikami więc jesteście starymi pierdzielami... jak ja. Ta powieść adresowana jest do zupełnie innych ludzi."

M.Ż.: I w ten oto prosty sposób straciłeś paru znajomych?

W.Ż.: Prawie! Udobruchali się dopiero wówczas, kiedy wyjaśniłem, że powieść powstała z myślą o ich dzieciach. Potraktowali moje słowa jak wygłup, nadymanie się oraz pozowanie na wieszcza. Pośmiali się i szybko zapomnieli o tym co powiedziałem. Cała sprawa miała dosyć nieoczekiwany finał jakieś dziesięć lat później. Podczas jednego ze spotkań autorskich podszedł do mnie chudziutki drobny chłopczyk w okularkach, położył przede mną „Drugą jesień” i poprosił o autograf. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo nawet mnie wydawało się, że dziesięciolatek czytający książkę, na której moi koledzy połamali sobie zęby, to już pewna abstrakcja. Postanowiłem sprawdzić czy chłopak naprawdę przeczytał powieść. Zagadnąłem o kilka szczegółów i ku mojemu zdumieniu okazało się, że mam przed sobą wnikliwego oraz świetnie zorientowanego czytelnika. Młodzieniec wychwycił w Drugiej jesieni ukryte treści, a sądząc po minie, moje pytania wydawały mu się chwilami naprawdę śmieszne. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że ów dziesięciolatek nazywał się Janek Giedrojć i był synem mojego kolegi, który przed laty wykrzywiał się na książkę.

M.Ż.: Czyżbyś w ten nieco zawoalowany sposób apelował do odbiorców literatury o zaufanie? Naprawdę wierzysz, że czytelnik odkładając książkę może spokojnie stwierdzić: "Wprawdzie nic nie zrozumiałem, ale może coś w tym jest?". Obawiam się, że na podobną odwagę stać bardzo niewielu. Większość podświadomie obawia się, iż podobny krok mógłby zrujnować ich pracowicie budowane ego, o dobrym samopoczuciu nie wspominając. Dlatego jestem przekonany, że nie znajdziesz zrozumienia. Czytelnicy rzadko mają zaufanie do piszących. W powszechnej opinii autor to taki sam człowiek jak inni, tyle że stukający z niezdrową pasją w klawiaturę komputera. Pisarz przestał być w tych czasach autorytetem i niewielu odbiorców wierzy, że może on wiedzieć coś więcej lub czuć głębiej niż inni. Z jednej strony trochę szkoda, ale z drugiej... sam nie wiem, czy odrobina „batów” nie działa otrzeźwiająco na autorów?
Marzę jednak o sytuacji, w której brak zrozumienia u czytelnika nie będzie oznaczał automatycznego zaliczenia pisarza do grona otępiałych grafomanów, a brak akceptacji dla formy skłoni odbiorcę do zastanowienia się nad własnymi gustami. I tylko tyle! Bez przesądzania o wyniku tych przemyśleń. Natomiast twierdzenia typu: „To jest zły kawałek prozy, bo mi się nie podoba” budzą tylko uśmiech.

W.Ż.: Tego rodzaju sformułowania dyskwalifikują oceniającego i wykluczają możliwość poważnego traktowania krytyki. Nie zaszkodzi jednak posłuchać takich głosów. W każdej, nawet najbardziej absurdalnej wypowiedzi można znaleźć coś, co okaże się dla autora cenne. Należy więc słuchać, ale absolutnie się takimi jadowitymi stwierdzeniami nie przejmować! Autor musi wiedzieć dokąd zmierza. Przynajmniej w zarysie! Jeśli nie wie, to powinien się zastanowić, czy aby na pewno pisanie jest tą drogą, jaką chce w życiu obrać.

M.Ż.: Niektórzy uważają, że lepiej słuchać tych co wybrzydzają, niż tych którzy się zachwycają.

W.Ż.: Oczywiście, że tak! Każdy kto pisze ma wewnętrzne przekonanie o swej literackiej niepowtarzalności i klasie, a czasami nawet genialności. Zachwycone gdakanie odbiorców jest miłe, ale niewiele autorowi daje. Natomiast krytyka, nawet ta niesprawiedliwa i głupia, w każdej chwili może otworzyć jakąś głęboko ukrytą klapkę w głowie pisarza. A wtedy jest on zdolny dostrzec nowe, czasami naprawdę niezwykłe rozwiązania oraz możliwości.

M.Ż.: Już widzę te watahy zachwyconych krytykantów, którym dałeś właśnie do ręki silny argument. Okazuje się, że nawet gdy mieszają kogoś z błotem, to tak naprawdę robią mu wielką przysługę. Dosyć odważna i chyba lekko wydumana teoria?

W.Ż.: Ależ skąd! Powiedziałem przecież wyraźnie: słuchać i nie przejmować się! Wiem, że sączenie jadu jest ulubionym zajęciem wielu ludzi, ale ulubionym zajęciem pisarza powinna być jego twórczość. Dla niej można się poświęcić i wysłuchać nawet nawiedzonego bredzenia samozwańczych znawców sztuk wszelakich. Życie pisarza to nieustanna obserwacja i ciągłe podpatrywanie rzeczywistości. Autor to zwykle człowiek trochę mądry. Nie mądrzejszy od innych, ale po prostu mający coś z natury. Jeśli będzie słuchał sam siebie i sobie podobnych, to jakim cudem opisze w powieści idiotę? Słuchajmy porykiwania baranów, pijmy z nimi piwo i uczmy się.

M.Ż.: Hmm... Napisanie opowiadania o czytelnikach, którym wydaje się, że wiedzą lepiej od pisarza jak powinna wyglądać jego twórczość... cóż to mogłoby być wyzwanie! A wracając do głównego tematu, to zdaje się, że wyznajesz popularną zasadę: "Co nas nie zabije, to nas wzmocni"?

W.Ż.: Nie mam wątpliwości, że na gruncie literatury jest ona prawdziwa. Jedyne czego trzeba się nauczyć, to spokojne reagowanie nawet na furiackie ataki i krytykę krytyków, którzy krytykę wyssali z mlekiem barów mlecznych. Ktoś kto miesza naszą twórczość z błotem sam wystawia sobie świadectwo. Szczególnie w przypadku początkujących autorów trzeba bardzo uważać na swoje sądy.

M.Ż.: Polityczna poprawność? A fuj! Nigdy bym cię nie podejrzewał!

W.Ż.: Jaka polityczna poprawność?! Uchowaj Boże! Twierdzę tylko, że trzeba być odpowiedzialnym za to co się mówi. Jeżeli ktoś podjął próbę zmierzenia się z pisaniem, z twórczością, to jest to ogromna wartość... Ten człowiek zdobył się na wysiłek i należy to docenić. Nie mówię żeby go chwalić! Jednak mówienie mu, że napisał bzdeta... Nie warto tego robić. Łatwo debiutanta zniechęcić. Nie ma on jeszcze grubej skóry odpornej na razy. Naprawdę nie ma sensu nękać złośliwościami początkujących pisarzy, nawet wówczas jeśli ich opowiadania nie są doskonałe. Z brzydkiego kaczątka może wyrosnąć łabędź. A jeżeli ktoś czerpie radość z psychicznego niszczenia debiutantów... Cóż myślę, że szkoda soczystych przymiotników i obrazowych rzeczowników, aby określać to, co taki człowiek ma w głowie. Wiele razy czytałem słabe teksty osób zaczynających przygodę z literaturą i nawet jeżeli były kiepskie, to nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby mówić autorowi, iż powinien wyrzucić swe dzieło do kibla. Tak się po prostu nie robi! Nie namawiałem go wprawdzie do natychmiastowej publikacji, ale starałem się pokazać w jaki sposób można pewne rzeczy zrobić inaczej.

M.Ż.: Jednak niektórzy debiutanci nie chcą słuchać, bo wiedzą lepiej.

W.Ż.: Jak ktoś nie chce słuchać, to powinien dać sobie spokój z pisaniem, bo raczej wcześniej niż później skończy jak Don Kichot.

M.Ż.: Wybacz, ale odnoszę wrażenie, że nasza rozmowa nieco się zapętliła! Jak to w końcu jest? Autor powinien słuchać uwag krytycznych, czy też nie powinien?

W.Ż.: Słuchać trzeba zawsze. Korzystać tylko czasami! Albo i nigdy. Warto czerpać z krytyki innych, ale tylko takiej, która jest naprawdę konstruktywna, a nie obraźliwa. Wyzywanie autora od grafomanów i pisarczyków... Cóż sadyzm to także sposób na życie.

M.Ż.: Wielu ludzi wzięło sobie zbyt głęboko do serca idee egalitaryzmu oraz demokracji, o której tak "ciepło" w swoim czasie mówiliśmy. Oni nigdy w życiu nie uwierzą, że skoro nie widzą w tekście jakichś wartości lub idei, to mimo wszystko one tam są!

W.Ż.: Wybacz, ale autor naprawdę nie musi zajmować się uszczerbkami w kulturze i logicznym myśleniu niektórych swoich czytelników. Jedno muszę przyznać – aby być pisarzem trzeba mieć naprawdę grubą skórę. Natomiast biadanie nad tym, że rozplenia się nielogiczne i zadowolone z siebie chamstwo... W ten sposób niczego się nie zmieni. Wierzę, że ciągle jeszcze większość stanowią czytelnicy, dla których literatura jest przeżyciem, a nie okazją do zrobienia zadymy. Poza tym, zwróćmy na jedno uwagę. Kiedyś, żeby być SŁYSZALNYM, trzeba było dostać się do Sejmu lub Senatu, napisać coś mądrego, albo skomponować hita. Dzisiaj wystarczy po porannym pierdnięciu zasiąść do komputera, wleźć na właściwe forum i ciurkać z pisiorka do woli. A co najgorsze wcale nie trzeba czytać tego, co przedtem napisali inni. Liczy się tylko smutne ego pisiorka. Ale ja mu nie współczuję! Żal mi tylko trochę tych wszystkich mądrych ludzi, którzy chcą coś wnieść do Wieży Babel.

M.Ż.: Wróćmy do twojej twórczości. Zdarzało ci się jeszcze gubić maszynopisy?

W.Ż.: Jeden raz w zupełności mi wystarczył. Poza tym maszynopis to dziś rzecz wtórna. Szlag mi trafił hard disk z Abortem, a w redakcji Świata Gier Komputerowych, gdzie kiedyś kątem pomieszkiwałem, wyczyściło raz serwer ze ślicznym opowiadankiem Ramstein. Niech mu przestrzeń informatyczna lekką będzie. Te zdarzenia nauczyły mnie bezlitosnego podchodzenia do swoich tekstów podczas redagowania. Jeśli straci się całą powieść, to wykreślenie z tekstu strony, albo dwóch przestaje mieć znaczenie. Jeśli coś nie pasuje, to choćbym okupił pisanie tego fragmentu krwią i potem... kreślę bez żadnych sentymentów.

M.Ż.: Chcesz powiedzieć, że sztuka pisania, to również sztuka skreślania tego co się napisało?

W.Ż.: Zdecydowanie! W niektórych tekstach skreśleń może być więcej niż pozostawionego tekstu, ale to przecież o niczym nie świadczy!

M.Ż.: Przez niektórych czytelników określany jesteś jako wirtuoz słowa i mistrz stylu. Jaki jest styl pisarski Wiktora Żwikiewicza?

W.Ż.: Myślę, że to co piszę... Pardon! Co pisałem... Moja twórczość dla sporej ilości odbiorców jest trudna do strawienia. Wiem, iż wielu ludzi macha ręką i w ogóle nie czyta "tych wszystkich pierdoł". Moją pasją od dziecka było rysowanie. To jemu poświęcałem sporo czasu. A kiedy piszę to właściwie też maluję. Patrzę na swój tekst i... On powinien układać się jak witraż. Musi w nim być pewien porządek. Jest on często niedostrzegalny dla innych, ale jest! Myślę więc, że bardziej niż pisarzem jestem malarzem, który postanowił zacząć malować słowami.

M.Ż.: Bardzo to wszystko poetyckie, ale... mało konkretne. Mam wrażenie, że uciekasz przed odpowiedzią. Spróbujmy więc inaczej. O twojej prozie mówi się często, iż jest barokowa, pełna ozdobników...

W.Ż.: Barok? Zapewne tak... Myślę, że o wielu sprawach, w tym także o pisarskim stylu decyduje czas w jakim przyszło nam kształtować swoją osobowość. Moje dzieciństwo przypadło na okres siermiężnego socjalistycznego ubóstwa oraz socrealistycznej literatury. Wszystko było prościutkie, nieskomplikowane, bo miało docierać do prostych ludzi. Ta prostota rodziła też bardzo często bylejakość. Niestety, to często tak się kończy. Pisarzy przedwojennych próbowano wymazać ze świadomości czytelników i wstawić na to miejsce stachanowców pióra. Polska lat pięćdziesiątych wyparła się m.in. Bruno Schulza czy Stefana Grabińskiego. W domu było na szczęście dużo dobrych książek, ale mając do czynienia z prozą literaturopodobną, na przykład w szkole, marzyłem, by czytać coś bogatego, wspaniałego, bajkowego. Przypuszczam, że mój barokowy styl właśnie wówczas się ukształtował. Już wtedy ciągnęło mnie do pisania. Chociaż do malowania bardziej.

Całkiem niedawno spotkała mnie na ulicy moja polonistka z podstawówki. Nie wiem jak mnie poznała, bo jestem dzisiaj siwym dziadkiem, ale... jakoś się jej udało. Po krótkiej rozmowie z cyklu "co tam u ciebie", powiedziała mi, że ma w domu stukartkowy zeszyt z moimi młodzieńczymi opowiadaniami. Zarekwirowała mi go w czasie lekcji, gdyż bezczelnie olewając treści edukacyjne zajmowałem się szlifowaniem swego rodzącego się talentu. W sumie dobrze się stało, bo dzięki jej interwencji coś z tamtych lat się zachowało. Moje burzliwe życie sprawiło, że nie mam nawet wszystkich swoich książek, a co dopiero mówić o zeszytach z wczesną twórczością. Polonistka powiedziała mi, że oprócz wielu opowiadań w brulionie znajduje się także powieść. Dopiero te słowa sprawiły, że coś odblokowało się w mojej pamięci i przypomniałem sobie tamto dzieło.

M.Ż.: A opowiesz o czym pisał Wiktor Żwikiewicz pod szkolną ławką?

W.Ż.: Dzisiaj ta opowieść może wydawać się dosyć prosta, ale wówczas o wyprawach kosmicznych pisało się zupełnie inaczej. Sam nie wiem skąd w głowie nastolatka wzięła się podobna historia. Powieść zaczynała się od lądowania na Księżycu wyprawy z Ziemi. Kosmonauci trochę połazili po Srebrnym Globie, ale w sumie niczego nie znaleźli. Wiadomo, Księżyc to: piach, skały i próżnia. Dopiero po pewnym czasie zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Ludzie spostrzegli, że przedmioty stały się inne w dotyku. Wyczuwali pod palcami jakby delikatny, niewidzialny pył. Z czasem tego pyłu było coraz więcej i więcej. Nie będę dokładnie streszczał fabuły, bo po pierwsze nie wszystko pamiętam, a po drugie nie jestem przekonany, że wytrzymała próbę czasu. Ważny jest pomysł. Otóż księżycowy pył był świadomym bytem. Bytem, który nie posiadał zmysłów takich jak wzrok, słuch, dotyk. Potrafił jednak czuć to, co miał w sobie. Jeśli pokrywał Księżyc, to w pewnym stopniu był Księżycem. Jeśli natomiast oblepił książkę, to był książką. Mógł stać się również statkiem kosmicznym, szklanką, reaktorem atomowym, człowiekiem... O! Właśnie sobie uświadomiłem, że po latach podobnym tropem poszedłem w Balladzie o przekleństwie, chociaż ta mini powieść to historia największej we wszechświecie miłości.