Pogawędki z Wiktorem (3)

Dlaczego czasami warto zgubić maszynopis?

Autor: Marek Żelkowski, Wiktor Żwikiewicz

Pogawędki z Wiktorem (3)
Felieton pierwotnie ukazał się w "Science Fiction, Fantasy i Horror" w 2007 roku.


O "wysiadywaniu", ucieczce z domu oraz o "Drugiej jesieni", z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski

Marek Żelkowski: Jedni układają drobiazgowe plany tekstów i znają wszystkie szczegóły swojej opowieści zanim napiszą pierwsze zdanie. Konstruują teksty niczym domki z klocków. Inni mają zarys pomysłu i "płyną" z nim odważnie chociaż nie zawsze wiedzą dokąd. Obie metody są podobno równie efektywne i prowadzą do sukcesu. A jak pisze Wiktor Żwikiewicz, którego wielu czytelników nazywa wirtuozem języka?

Wiktor Żwikiewcz: Ja po prostu "wysiaduję" swoje teksty.

M.Ż.: Wysiadujesz?! Mógłbyś jakoś rozwinąć tę myśl, bo mam bardzo różne skojarzenia, a większość z nich nie nadaje się, aby je przytoczyć.

W.Ż.: Zacznijmy od tego, że nie szanuję talentu! Obnoszenie się ze swymi zdolnościami uważam za rodzaj nieszkodliwego kabotynizmu. Tak naprawdę większość ludzi posiada talent pisarski, ale żeby z tego talentu coś wystrugać... Ooo, to trzeba się naprawdę napracować. Nie wierzę więc w talent i natchnienie tylko w ciężką pracę. Z talentu nie popartego wysiłkiem częściej powstaje bełkot niż coś wartościowego. Aby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po twórczość różnych współczesnych "wieszczów" oraz "Wernyhorów", którzy sami siebie mianowali objawieniami współczesnej literatury. Uważają w związku z tym, że mają prawo zamęczać czytelników emanacjami swojej duszy.

M.Ż.: Naprawdę wierzysz, że większość ludzi mogłaby zostać pisarzami?

W.Ż.: Tak! Oczywiście na różnym poziomie, ale tak! Sam wspomniałeś ostatnio o dzieciach i ich naturalnej zdolności do tworzenia ciekawych historii. Moim zdaniem większość ludzi posiada talent. Natomiast to zupełnie nie przekłada się później na dzieło. Stąd mój brak szacunku dla talentu! A właściwie nie tyle talentu, tylko tego, o czym spora część ludzi marzy w skrytości serca, to znaczy natchnienia. Jestem przekonany, że do tworzenia tekstu literackiego powinno zabierać się w taki sam sposób w jaki szewc przystępuje do produkcji buta, krawiec do szycia kolejnego ciucha, a stolarz do heblowania deski. Trzeba siadać i robić! Robić, robić, robić! Na początku będzie to na ogół niewiele warte. Kiepskie, słabe, pretensjonalne. Ale każdy tekst można "wysiedzieć". Prędzej czy później człowiek w końcu zaskoczy i zaczyna "jechać", a wtedy jest duża szansa, że powstanie dobra literatura. Moja metoda pisania polega właśnie na długim siedzeniu przed ekranem i pukaniu w klawiaturę. To jest często nic nie warte. Zdania są źle zbudowane, brak temu polotu... Brak czegokolwiek.

M.Ż.: Ale masz w głowie pomysł?

W.Ż.: Tak! Czasami jest on bardziej szczegółowy, czasami mniej, ale zawsze jest! O pomysł jest przecież najłatwiej. Pomysł to błysk. Wystarczy sekunda i już jest, chociaż przed chwilą go nie było. Uważam, że jeśli ktoś siada do pisania, bo ma natchnienie, ale brak mu pomysłu, to jest to zwykłe zawracanie głowy. Oczywiście zwolennicy natchnienia mogą natychmiast powołać się na Marcela Prousta i jego dzieło W poszukiwaniu straconego czasu, ale uważam, że już tytuł tej książki jest jej najlepszą recenzją. A wracając metod twórczych... Ja po prostu lubię pisać. Moim rekordem jest wystukanie 46 stron maszynopisu w ciągu jednej doby. Zdarzyło mi się to przy Kosmodramie Machu Picchu. Pisałem przez wiele godzin do granic wytrzymałości fizycznej. Padłem około 5.00 rano. Kiedy się porządnie wyspałem, zasiadłem do tego tekstu, żeby zobaczyć co właściwie napisałem. Tekst był... straszny! Określił bym jego poziom jako rzężenie skrzypiec. Tak było jednak tylko do jakiejś 30 strony. Później tekst przeszedł metamorfozę. Zaczął być... nieskromnie mówiąc doskonały - świetnie prowadzony, klarowny i niemal bezbłędny. Nawet takie drobiazgi jak interpunkcja były bez zarzutu. Skojarzyłem sobie, że ten najlepszy fragment powstał między północą, a 4.00 rano, kiedy straciłem poczucie czasu, byłem już zmęczony i popadłem w rodzaj transu.

M.Ż.: I to opowiada człowiek, który chwilę wcześniej zapewniał, że nie wierzy w natchnienie? A o czym przed chwilą opowiedziałeś?

W.Ż.: Ale zauważ, że nie siedziałem i nie czekałem, aż spłynie na mnie dar niebios tylko sam, ów dar sprowokowałem. Powtarzam, dla mnie najważniejsza jest praca. Obserwowałeś kiedyś muzyka, który improwizuje od niechcenia jakąś melodię i bawi się jej tematem? Strasznie fajnie wyglądają takie wariacje muzyczne, tylko żeby móc spróbować owej sztuki, trzeba najpierw do perfekcji opanować utwór podstawowy. Po co? Ano po to, aby owa zabawa była swobodna, płynna i nie wymuszona. Jeśli natomiast ktoś próbuje improwizować, a jednocześnie nie zna głównego tematu... katastrofa wisi w powietrzu. A wracając do tematu... Uważam, że natchnienie można i trzeba w sobie wywoływać. Najprostszym sposobem jest praca i "wysiadywanie". Czekanie na natchnienie, to moim zdaniem strata czasu. Można pół życia zmarnować i nie napisać nigdy niczego sensownego. Poznałem w życiu kilku autorów, którzy czuli, że są genialni. Nie! Oni wiedzieli, że są genialni, ale problem polegał na tym, iż jakoś nie mogli złapać natchnienia.

M.Ż.: Twoja nauczycielka uwielbiała pytać "O czym myślał poeta, gdy pisał?". Udowodniłeś jej, że nawet pisząc wzniosłe rzeczy można myśleć o marnościach. A o czym myśli Wiktor Ż., gdy tworzy swoje światy?

W.Ż.: Nie wiem jak to jest u innych twórców, ale w moim przypadku pisanie wiąże się z kolapsem psychicznym. Zapadam się w sobie, a otaczająca mnie rzeczywistość znika na amen. "Wysiadywanie" jest drogą, dzięki której mogę wypaść z tego świata. Nie staram się mozolnie budować rzeczywistości moich utworów i być obserwatorem z zewnątrz. Próbuję żyć w moich światach. Zapewne stąd biorą się w moich utworach rzeczy niezrozumiałe. Być może od czasu do czasu powinienem szczegółowo poinformować czytelnika o pewnych faktach, kontekstach, albo kierunkach. Ale z drugiej strony, skoro żyję tam, to relacjonuję to, co widzę i szczegółowe wyjaśnienia wydają się bezsensowne. Ważna jest wiarygodność opisywanej rzeczywistości, a nie drobiazgowe tłumaczenie każdego szczegółu. Uważam, że tego rodzaju optyka jest w przypadku fantastyki naukowej jak najbardziej na miejscu. Skoro nie wyjaśniam czym jest samochód, bo przecież wszyscy doskonale wiedzą, to zachowując logikę narracyjną nie muszę też objaśniać czym jest jakiś wehikuł ze świata, w którym umieściłem akcję. On tam jest, działa i spełnia określone funkcje. Dla mieszkańców mojej wyobraźni jest to oczywiste, więc niczego nie muszą tłumaczyć.

M.Ż.: Zastanawiam się co robisz z tą częścią tekstu, która jest rozbiegówką do natchnienia. Sam określiłeś te fragmenty jako nic nie warte. Czy wzorem Stanisława Lema bez żalu ciskasz je do kosza?

W.Ż.: Ależ skąd! To byłoby przecież wyrzucenie czasu, który poświęciłem na pisanie. Nieudany tekst jest szkieletem, na którym później mozolnie buduję właściwy tekst. To że jakieś fragmenty są marne, wcale nie oznacza, że nie mają żadnej wartości. Większość znanych mi pisarzy nie lubi pracować nad swoimi tekstami. Jak już coś napiszą, to nie zauważają swoich błędów i "zakalców".

M.Ż.: Bo "zakalce" są przecież tylko i wyłącznie u innych! To oczywiste! Aby dojść do takiego wniosku wystarczy posłuchać dialogów niektórych pisarskich sław. O literackich oseskach nie wspominam, bo słuchając ich można w ogóle odnieść wrażenie, że piszą genialne dzieła. Znam osobiście kilku pretendentów do literackiego Nobla.

W.Ż.: Bo pokory nabiera się z czasem.

M.Ż.: Wraz z ilością kąśliwych recenzji?

W.Ż.: To też, ale przede wszystkim wraz z rosnącym doświadczeniem i samoświadomością pisarską. Przejawem pokory jest chociażby fakt, że bardzo wielu autorów nie trawi swoich wczesnych utworów. Są najzwyczajniej w świecie zdruzgotani ich poziomem, chociaż wcześniej uważali je za całkiem przyzwoite kawałki prozy. A wracając do tematu, muszę stwierdzić, że ja uwielbiam poprawiać swoje teksty. Lubię to robić, bo mam świadomość, że katując kolejne zdania zachowuję się trochę jak muzyk, o którym wspominałem. Pisanie, czy też moje "wysiadywanie" można porównać do mozolnego ćwiczenia utworu. Natomiast poprawianie go i redagowanie, to improwizacja. Czuję się wówczas jakbym grał bluesa.

M.Ż.: A zdarzyło ci się napisać jakiś kawałek prozy "na zimno", bez wchodzenia w głąb, bez mozolnego "wysiadywania"? Ot, po prostu siadłeś i napisałeś?

W.Ż.: Mówiąc szczerze, to nie pamiętam takiego przypadku, ale zdarzyło mi się kiedyś dokonać prowokacji, podobnej do tej o jakiej opowiedziałem w pierwszej rozmowie. Tym razem obiektem eksperymentu nie była polonistka, ale redaktorzy i czytelnicy. Postanowiłem, że napiszę opowiadanie, które będzie dokładnie o... niczym! Zrobiłem to z wrodzonej przekory. Wszystkie moje opowiadania zawierają bowiem jakiś pomysł, który mnie w danym czasie fascynował. Czasami jest on widoczny bardziej, czasami mniej, ale zawsze jest. Dobra proza powinna opierać się na dobrym pomyśle. Postanowiłem spróbować i zakpić z tej uznawanej przez siebie prawdy. Warunek był jeden - mimo braku wyraźnego pomysłu, ma to być opowiadanie dobre. Usiadłem do pisania ze szczątkową, komiksową fabułką w głowie. Ach... Dodałem sobie później jeszcze jeden element utrudniający - język. Stwierdziłem, że najlepiej będzie się nadawał styl Conrada i Faulknera.

M.Ż.: I to opowiadanie powstało?

W.Ż.: Oczywiście! Co więcej uważam, że jest to śliczne opowiadanko, które w pełni realizuje przyjęte założenia. Nosi tytuł Sindbad na RQM 57. Pomysł jest w tym tekście naprawdę szczątkowy, ale w czasie pisania w pewnym momencie odkryłem, że to opowiadanie zaczyna żyć własnym życiem i jest jak wypiętrzająca się powoli fala. To było bardzo ciekawe doświadczenie.

M.Ż.: A jak było z Instar omnium? Pytam o ten tekst, bo po pierwsze uważany jest on za twój debiut (chociaż tak naprawdę ukazało się, gdy miałeś już na koncie kilka książek), a po drugie to opowiadanie jakoś nie pasuje do twojej twórczości. Jest inne! To jakiś kolejny eksperyment?

W.Ż.: Nie, nie! To historia, którą określiłbym jako panta rei. Wszystko jest płynne, nietrwałe zmienne. Instar omnium napisałem w piątej klasie szkoły podstawowej pod ławką. Po wielu latach, kiedy byłem już dosyć znanym autorem, coś mnie podkusiło, poprawiłem je i wysłałem do Naszej Księgarni. Trafiło do zbiorku Stało się jutro nr 17 razem z tekstami Dariusza Filara, Krzysztofa Malinowskiego i Gabrieli Górskiej. Przez długi czas traktowałem publikację tego tekstu jako duży błąd oraz chwilę słabości. Było rzeczywiście zupełnie inne od tego co pisałem jako dorosły autor. Dzisiaj po latach przestałem się go wstydzić. Uważam, że jest całkiem sprawne, sprytne i wszystko jest z nim w porządku. Nigdy nie poszedłbym śladem Lema i nawet przez myśl mi nie przeszło, aby spróbować ukryć ten tekst przed czytelnikami.

M.Ż.: Czy jakieś stworzone przez siebie opowiadanie wspominasz szczególnie ciepło?

W.Ż.: Nie jestem sentymentalnym człowiekiem. Tekst jest dla mnie najważniejszy na świecie wówczas kiedy go tworzę, a potem... Potem żyje już własnym życiem. Ja natomiast zajmuję się kolejnym opowiadaniem. Tak było w moim życiu zarówno w przypadku prozy jak i... kobiet. Jeśli z kimś (czymś) jestem, to jestem. Jak przestaję być, to przestaję. I koniec! Archetypy i symbole związane z zachowaniami, tak literackimi, jak i łóżkowymi nie ciągną się za mną w nieskończoność. Większość mężczyzn ma z tym niestety problem. W ich psychice jest wiele rzeczy uwarunkowujących w tak perfidny sposób, że potem przez długie lata ciągną oni mity młodzieńczych zakochań.

M.Ż.: Odnoszę wrażenie, że spora część literatury zbudowana jest na takich mitach.

W.Ż.: Tym bardziej cieszę się, że w mojej twórczości trudno znaleźć podobne sentymentalizmy. Staram się pamiętać wszystko, ale żyję tym, co jest teraz.

M.Ż.: To odwołajmy się do twojej przepastnej pamięci. W roku 1973 zająłeś drugie miejsce w konkursie organizowanym przez Młodego Technika, opowiadaniem Wołanie na mlecznej drodze. Trzy lata później dało ono tytuł zbiorowi opowiadań. Pamiętam, że gdy pierwszy raz przeczytałem ten tekst, to po prostu mnie zatkało. Jak pisze się tak doskonałe opowiadania?

W.Ż.: Trzeba skończyć szkołę podstawową i bardzo chcieć iść do liceum plastycznego. Jeśli rodzice są przeciwni, należy zwiać z chaty i skierować się w Bieszczady. Tak właśnie zrobiłem. Połowa pierwszej wersji Wołania... powstała na południu Polski. Przez trzy miesiące łaziłem po górach i byłem wolny. Podkleiłem się do grupy studentów, wmówiłem im, że mam 18 lat i zwiedzałem z nimi Bieszczady. Myślę, że nagrodzony tekst nigdy by nie powstał, gdybym nie znalazł się "w tak pięknych okolicznościach przyrody". Po kilku miesiącach wróciłem do Bydgoszczy...

M.Ż.: ... i zostałem serdecznie powitany przez rodziców.

W.Ż.: Oooo! Bardzo, bardzo serdecznie! Milicja szukała mnie bez wytchnienia przez wszystkie te miesiące i powoli wszyscy zaczęli dochodzić do wniosku, że nie ma szans, abym wrócił do domu żywy. Sam się dziwię jak mogłem to zrobić rodzicom, ale młodość jest przeważnie bezmyślna. Mój ówczesny brak wyobraźni z pewnością nie przynosi mi chluby! A w ogóle to najpierw wróciłem do szkoły. Oczywiście nie we wrześniu, tylko w październiku, bo ostatecznie udawałem studenta. Prosto z podróży zjawiłem się w Technikum Geodezyjnym, do którego dostałem się bez egzaminu jako laureat olimpiady matematycznej. Wszedłem do szkoły, zapytałem gdzie uczy się pierwsza klasa i zjawiłem się w sali lekcyjnej z plecakiem. W chwilę później nadciągnęła nauczycielka od historii i doznała szoku na mój widok. A kiedy na jej idiotyczne pytanie "co tu robię?" oświadczyłem równie idiotycznie, że "przyszedłem się uczyć", nie wytrzymała i wezwała dyrektora, ten wydzwonił milicję, a funkcjonariusze zawieźli mnie do domu. Dalszą część tej historii pominę już milczeniem. Z perspektywy czasu i tak najważniejsza okazała się moja pisanina. Po wielu latach oraz olbrzymiej ilości przeróbek zaowocowała ona drugim miejscem w konkursie Młodego Technika.

M.Ż.: Zapytam wprost – nie odwaliło ci po tym sukcesie?

W.Ż.: Na szczęście nie. Sam nie wiem dlaczego, bo przecież jestem zwyczajnym człowiekiem. Może przyczyną było to, że miałem większe ambicje? Uważałem, że sukces sukcesem, ale trzeba pracować na kolejne. Do dzisiaj twierdzę, że młodzi ludzie po debiucie, zamiast chodzić i zamęczać wszystkich swoim triumfem, powinni jak najszybciej brać się do pracy! Kura, gdy zniesie jajko, to co prawda gdacze, ale bardzo krótko, bo prawie natychmiast rozgląda się za kogutem. Tymczasem początkujący pisarze przez pięć miesięcy dyskutują na forach internetowych, czy ich opowiadanie było tylko dobre, czy może już genialne. Żałość i żenada. Nigdy nie ciągnęły mnie dyskusje o moich tekstach. Jak już coś napisałem, wyrzuciłem z siebie, to dlaczego mam to roztrząsać?

M.Ż.: Podobno dlatego, aby nauczyć się czegoś od czytelników.

W.Ż.: Już o tym mówiliśmy! Czytelnicy nie są po to, aby uczyć autorów pisać. Nooo, przykro mi, ale nie! Rozmowy o moich opowiadaniach nie bawią mnie. Są bez sensu!

M.Ż.: Nawet jak cię chwalą?

W.Ż.: Sam też potrafię się pochwalić. Czytelnik jest do czytania, pisarz do pisania, a recenzent do recenzowania. Wchodzenie w cudze buty zawsze kończy się bełkotem. Myślę, iż nie wolno o tym zapominać. Rolą autora jest tworzenie, a nie spełnianie życzeń odbiorców. Pewnie część czytelników już mnie za to nienawidzi, ale trudno. Jak szczerość, to szczerość. Po za tym też czytam, więc bywam czytelnikiem i z tej perspektywy nie śmiałbym autora pouczać, co powinien zrobić, żeby mi bardziej dogodzić.

M.Ż.: Wróćmy do twojej drogi pisarskiej. Po zbiorach opowiadań pojawił się pomysł na pierwszą powieść.

W.Ż.: Owszem. Pod koniec lat siedemdziesiątych Lech Jęczmyk zaproponował mi, abym napisał coś dłuższego dla wydawnictwa Czytelnik. Podjąłem to wyzwanie i zacząłem pisać Drugą jesień.

M.Ż.: Zaraz, zaraz! Przecież Druga jesień wyszła w Wydawnictwie Poznańskim i to dopiero w 1982 roku.

W.Ż.: To bardzo długa historia. Powieść pisałem z wielkim zapałem, ale i mozołem przez blisko rok. Kiedy zadzwonili do mnie z Czytelnika, że książka jest już w planie wydawniczym i czas byłoby ją oddać, właśnie kończyłem ostatnie rozdziały. Umówiłem się z redaktorem Jęczmykiem, że przywiozę moje dzieło do Warszawy osobiście. Żeby nie spóźnić się na pociąg, nie spałem przez całą noc i rozpaczliwie nanosiłem ostatnie poprawki na maszynopisie. Powieść miałem w dwóch egzemplarzach, bo tylko tyle tolerowała moja poczciwa maszyna do pisania. Rano spakowałem Drugą jesień do torby, a ponieważ jak zwykle byłem w niedoczasie, zamówiłem taksówkę i pojechałem na dworzec. Do pociągu wsiadałem w biegu.

Kiedy zjawiłem się w stolicy, pognałem prosto do wydawnictwa na ulicę Wiejską. Po serii powitań sięgnąłem po moje opus magnum i... I okazało się, że nie mam torby! Nie mam! Pamiętam wyraz twarz Jęczmyka. Dam sobie rękę uciąć, że on w ogóle nie wierzył w moją historię. Myślał pewno: "Ot, gówniarz, zawalił termin i odgrywa przedstawienie." Do domu wróciłem zrozpaczony. Nie miałem dosłownie nic! Wszystkie notatki poleciały do kosza, bo skoro miałem gotową powieść, to były mi przecież niepotrzebne! Zacząłem główkować i doszedłem do wniosku, że zostawiłem maszynopis w taksówce, którą jechałem na dworzec. Przez prawie dwa tygodnie dawałem ogłoszenia w prasie z apelem o zwrot maszynopisu, ale odpowiedzi nie było. Byłem zrozpaczony, ale dzisiaj muszę przyznać, że bardzo dobrze się stało. Drugą jesień napisałem po raz drugi i była to znacznie... znacznie lepsza książka. W treści niewiele się zmieniło, ale tekst miał o wiele lepszą konstrukcję. Przede wszystkim rezygnowałem z narracji liniowej i efekt był znakomity. Jednak perypetie z Drugą jesienią wcale się nie skończyły! Właściwie to naprawdę zaczęły się dopiero wówczas, gdy oddałem drugi maszynopis do Czytelnika.