Pogawędki z Wiktorem (2)

Pisanie, grafomania i redaktorzy

Autor: Wiktor Żwikiewicz, Marek Żelkowski

Pogawędki z Wiktorem (2)
Felieton pierwotnie ukazał się w "Science Fiction, Fantasy i Horror" w 2007 roku

O talencie, warsztacie i o tym, że droga twórcza bywa bardzo kręta, z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski

Marek Żelkowski: Podobno człowiek rodzi się z naturalną skłonnością do opowiadania oraz fantazjowania. Wystarczy poobserwować dzieci w wieku przedszkolnym, by nabrać co do tego niezachwianej pewności. W umysłach kilkulatków rodzą się historie ciekawe, dramatyczne i pełne fantazji. Owa naturalna skłonność jest doskonałym punktem wyjścia (swoistym kamieniem węgielnym) dla każdego, kto dojdzie do wniosku, że pisanie prozy jest jego powołaniem. Sztuka pisania jest bowiem często definiowana jako sztuka opowiadania ciekawych historii. Stephen King ujął to następująco: „Ludzie kupujący książki zazwyczaj nie interesują się literacką wartością powieści. Pragną ciekawej historii do zabrania na pokład samolotu, czegoś, co najpierw ich zafascynuje, a potem wciągnie i każe odwracać kolejne kartki.”

Wiktor Żwikiewicz: Tylko bardzo sfrustrowani oraz zadufani w sobie krytycy dzielą książki na dobre i złe posiłkując się kryterium gatunku lub podejmowanej tematyki. O jakości prozy nie decyduje to, czy jest ona horrorem, romansem, opowieścią awanturniczą czy powieścią psychologiczną! Warto też uświadomić sobie, że jedną z wielkich potrzeb człowieka jest potrzeba mistycznego myślenia. W niektórych epokach była ona mniej ważna i prawie zanikała, ale zawsze była obecna. Być może pisanie literatury fantastycznej, czy też fantastyczno-naukowej wpisuje się w ową potrzebę mistycznego myślenia. Jeśli przyjrzeć się największym dziełom SF, to okaże się, że prawie zawsze mówią one o świecie współczesnym pisarzowi, a wszystko inne jest tak naprawdę tylko, mniej lub bardziej rozbudowaną dekoracją. Tak jest zarówno w przypadku mistrzów science fiction, jak i twórców żyjących przed wiekami. Homer opowiadał przecież o swojej rzeczywistości, a że wokoło fruwali antyczni bogowie... no cóż, to raczej pewien zabieg literacki ubarwiający opowieść i pokazujący sposób myślenia starożytnych. Przecież ani w Iliadzie, ani w Odysei świat nadprzyrodzony nie jest najważniejszy. Oba utwory opowiadają o człowieku, bo tak naprawdę literatura zawsze opowiada o człowieku. Nawet wówczas, gdy głównym bohaterem jest robot, lub przedstawiciel innej cywilizacji. Gwiezdne wojny dzieją się wprawdzie „w odległej galaktyce”, ale stały się popularne właśnie dlatego, że mówiły kilka prostych prawd o dwoistości ludzkiej natury.

M.Ż.: Wspomniana na początku umiejętność opowiadania to jednak tylko punkt wyjścia i stanowczo zbyt mało, by myśleć poważnie o tworzeniu literatury. Co prawda Harlan Ellison napisał kiedyś, że „pisarzem może zostać nawet najgłupszy z nas, może nim zostać pawian, kret albo ameba”, to jego słowa należy chyba traktować jako rodzaj literackiej kokieterii. Rację wypada przyznać raczej wszystkim tym, którzy twierdzą, że aby osiągnąć sukces literacki, trzeba mieć bodaj iskierkę owego boskiego ognia, który nazywany jest talentem!

W.Ż.: Zdolności artystyczne są jednak czymś ulotnym, trudnym do zdefiniowania. A już szaleństwem byłoby twierdzenie, iż można komukolwiek zaszczepić talent. Można natomiast nauczyć techniki pisania i rozumienia warsztatu literackiego. Jednak zawsze należy pamiętać o tym, że dobry pisarz nie jest tylko kowalem słów, który perfekcyjnie konstruuje swoje utwory. Bez iskry talentu nie ma prawdziwej literatury. Ale paradoksalnie bez przyzwoitego warsztatu także jej nie ma!

M.Ż.: Czy każdy autor powinien samodzielnie i mozolnie uczyć się literackiego rzemiosła metodą prób i błędów? A może umiejętności czysto technicznych, takich jak na przykład: tworzenie postaci, budowanie dialogu, konstruowanie fabuły, wykorzystanie możliwości narracyjnych, można uczyć się od innych?

W.Ż.: Jeśli tylko ma się taką okazję, to od innych! Po co wyważać otwarte drzwi? Warto spotkać na swojej drodze mistrza, który pokaże nam czym jest literatura. A w ogóle to wszelkie próby literackie są absolutnie wspaniałą rzeczą, ale wiele osób myli je (zupełnie niesłusznie) z grafomanią.

M.Ż.: Grafomania to słowo - szrapnel. Określając tym mianem czyjś utwór mamy właściwie gwarancję, że autor nie zapomni nam tej obrazy do końca życia. Grafomania potraktowana słownikowo oznacza bowiem brak talentu. Autor może wiele wybaczyć, ale na taki zarzut rzadko pozostaje obojętny. Tak wygląda w światku literackim ciemna strona mocy.

W.Ż.: Nie ma wątpliwości, że próby pisarskie są zjawiskiem pozytywnym. Dzięki nim mają szansę wypłynąć ukryte talenty! W swoim czasie byłem współzałożycielem klubu fantastyki MASKON w Bydgoszczy i tak się jakoś dziwnie złożyło, że niemal wszyscy jego członkowie próbowali pisać. Fantastyka ma w sobie coś, co skłania ludzi do sięgnięcia po pióro. Natomiast publikowanie tych wszystkich prób, to już niestety prawdziwa tragedia. Łatwość dotarcia do czytelnika nie zawsze służy literaturze. Poza tym przed erą Internetu pisarze uważani dzisiaj za mistrzów, tworzyli swoje książki ze świadomością tego, jak trudna jest pisarska materia i jak ciężko jest zamknąć świat w słowach. Wielu ludzi nie ma dzisiaj tego rodzaju rozterek! I to jeszcze pół biedy, bo twórcę nie zawsze stać na obiektywizm wobec własnego dzieła. Prawdziwym nieszczęściem jest jednak brak starannej redakcji tekstów. Jeszcze w latach 80. redaktor był dla pisarza swoistym guru.

Czasami się go nienawidziło, ale zawsze jego uwagi słuchane były bardzo uważnie i pomagały kształtować młodego pisarza oraz doskonalić warsztat starym wyjadaczom. Redaktor był nie zawsze obiektywnym, ale najczęściej bardzo kompetentnym sędzią. Często trzeba było z nim walczyć o kształt własnego dzieła, ale to było niezwykle stymulujące. Oczywiście, czasem redaktor utrupiał jakiś dobry tekst, jednak zdarzało się to naprawdę sporadycznie. To co powiem może zabrzmieć obrazoburczo, ale rolę swoistego redaktora pełniła nawet cenzura! Cenzor często miewał uwagi do tego, co napisałem, ale ja nigdy nie rezygnowałem z istoty swojego przekazu. Musiałem natomiast znaleźć sposób, aby powiedzieć to samo, tylko w inny sposób. Co więcej przeważnie utwór był lepszy po ingerencjach cenzury niż przed, chociaż nie sądzę, żeby intencją cenzora było uszlachetnianie literatury.

Nigdy nie zapomnę jak ściąłem się z cenzurą z powodu książki Delirium w Tharsis. Umieściłem w niej wymyślony przez siebie dowcip dotyczący stworzenia kobiety. Ostrzegam, że pozbawione poczucia humoru feministki mogą być oburzone. Anegdotka brzmiała następująco – Pewnego razu Bóg stworzył pierwszego człowieka – Adama. Przyjrzał się swojemu dziełu i czegoś mu w nim brakowało. Zafrasowany podrapał się w głowę, a potem mrukną: „O ku...!” A słowo ciałem się stało! Zostałem wezwany przez cenzora i szedłem z duszą na ramieniu, bo książka była cholernie polityczna i najeżona odniesieniami do ówczesnej rzeczywistości. Tymczasem panu z Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk chodziło o mój dowcip. Cenzor oświadczył mi, że za żadne skarby nie pozwoli drwić z religii... Niezwykły paradoks nawet jak na czasy komuny! Usłyszałem, iż władza bardzo dba o dobre stosunki z Kościołem i albo dokonam zmiany w swojej powieści, albo... Pamiętam, że kipiałem wtedy z wściekłości, a dzisiaj jestem niezwykle wdzięczny owemu urzędasowi za to, że wymusił na mnie przeróbki. Dowcip pozostał właściwie taki sam, ale muszę przyznać, że ingerencja cenzury nadała mu więcej finezji. W nowej wersji końcówka żartu brzmiała następująco: Zafrasowany podrapał się w głowę i zaklął. A słowo ciałem się stało!

M.Ż.: I nie boisz się, że usłyszysz od miłośników fantastyki mniej więcej taką ripostę: Stary mistrz opowiada bzdury! Dopiero teraz kiedy jest szansa swobodniejszego publikowania możemy przekazywać światu wszystko co nam naprawdę w duszy gra! Nie ma ograniczeń, jest pełna wolność! I chwała Bogu lub Materii (w zależności od światopoglądu) za taki stan rzeczy! Można publikować do woli chociażby w Internecie, a sens pisania to przecież konfrontowanie dzieł z czytelnikiem. A zatem niech żyje wolność!

W.Ż.: Tak może myśleć ktoś, kto jest zakochany w swojej twórczości i w ogóle w sobie. Oczywiście pisarzowi potrzebna jest pewna doza miłości własnej, ale bez przesady! Publikowanie wszystkiego, co tylko skapnie z pióra, bez refleksji, bez skonfrontowania swego dzieła z oceną redaktorską uważam za nieporozumienie oraz rodzaj psychicznego ekshibicjonizmu! To postawa typu – patrzcie wszyscy jaki jestem wspaniały i mądry na dokładkę.

M.Ż.: No dobrze, ale przecież redaktorzy nie wymarli niczym dinozaury. Tylko, że coraz częściej słyszą: „Parowski się nie zna! Szmidt źle wybiera! To, co oni dobierają do swoich pism, to gnioty! Prawdziwe skarby są w naszych szufladach!”

W.Ż.: To oczywiście bzdury! Zarówno naczelny SFFH jak i były naczelny NF mogą się od czasu do czasu mylić, ale nie mylą się w ujęciu... że tak powiem statystycznym. Jestem przekonany, iż wychwytują z nadsyłanej korespondencji najwartościowsze kawałki! Oczywiście kierują się swoim subiektywnym zdaniem, ale to nie dyskredytuje ich ocen. Czyni je nawet bardziej wiarygodnymi! Inna sprawa, że przy tempie obecnego życia, współcześni redaktorzy nie mają czasu pracować z autorem i z tekstem. Myślę, że dosyć często zdarza się taka sytuacja, że do redakcji przychodzi tekst zawierający superpomysł, ale fatalnie napisany. I dzisiaj nie zawsze jest czas, aby się nad nim pochylić, przerobić go z autorem. Kiedyś odbywało się to nieco inaczej.

Przykładem może tu być redaktor Zbigniew Przyrowski z Młodego Technika - pierwszego pisma, które regularnie publikowało rodzimą fantastykę. Iluż to ludzi w Polsce dowiedziało się od tego starszego pana, że ich opowiadania są do kitu, ale... gdyby nad nimi trochę przysiąść... To było niezwykle mobilizujące! Taki szczęśliwy autor zaczynał pracować jak wariat i nawet o tym nie wiedząc zaczynał doskonalić swój warsztat. Później dostawał kolejny list i kolejne sugestie. Debiut był na ogół poprzedzony żmudną pracą według modelu mistrz – uczeń. A dzisiaj bardzo często to uczniowie chcą szkolić mistrza. Grozą przejmują mnie napuszone wypowiedzi debiutantów, albo co gorsze osób przed debiutem, które wypowiadają się bez cienia wątpliwości na temat warsztatu, kompozycji etc. Uwagi redaktora trzeba przemyśleć i albo je przyjąć uznając w końcu za swoje, albo dać sobie spokój z poprawkami na siłę. Jeśli nie wierzymy, że redaktor pomaga nam w uczynieniu naszego dzieła doskonalszym, a mimo to poprawimy opowiadanie według jego życzeń, to... tak naprawdę zrobimy coś wbrew sobie. Nic dobrego z takiej postawy nie wynika.

M.Ż.: Ale jest debiut! A Paryż wart jest mszy!

W.Ż.: Coraz bardziej lubię te cyniczne nutki w twoim głosie. Niestety boję się, że ktoś mógłby uwierzyć w to co mówisz. I dlatego powiem wyraźnie. Bycie konformistą w rzemiośle pisarskim absolutnie się nie sprawdza. O swoje teksty należy walczyć, ale walczyć rozumnie. Toczenie bojów o kształt każdego zdania nie ma sensu. Walczyć trzeba o treść, a nie o formę. Jeśli naprawdę uważamy, że redaktor się myli i nasze dzieło jest znakomite, to powinniśmy poszukać innego pisma oraz innego redaktora. Każdy autor powinien pisać dla siebie! Wyłącznie dla siebie! O czytelnikach trzeba myśleć trochę później. Nie pisze się ani „pod czytelnika”, ani nawet „pod redaktora”.

M.Ż.: Nie widzisz pewnej sprzeczności? Skoro autor ma pisać dla siebie, to czemu się dziwisz, że ma później w nosie uwagi redaktora?

W.Ż.: Na miejscu początkujących pisarzy cieszyłbym się zawsze kiedy tekst wracałby do mnie pokreślony. To znaczy, że ktoś kompetentny na chłodno go przeanalizował. Nauka pisania (w rozumieniu tworzenia literatury) jest procesem i w większości wypadków nie ma co liczyć na cud. Nikt nie rodzi się pisarzem. Dlatego też pierwsze teksty muszą być bezlitośnie kreślone! Ważne jest to, aby przesłanie tekstu (obojętnie czy jest głębokie, czy też czysto rozrywkowe) pozostało takie jak autor sobie wymyślił. Drukowanie wszystkiego co autorowi skapnęło z pióra, może przynieść mu więcej krzywdy niż pożytku. Znam kilka karier pisarskich młodych ludzi, których olśniła ich własna genialność... Wierz mi, to nie były długie kariery. Przy narodzinach pisarza, konieczne są bóle porodowe. Żyjemy w czasach nadmiaru, w których brakuje redaktorów, a ludzie z jednym opublikowanym opowiadaniem zaczynają uważać się za pisarzy.

M.Ż.: Od pewnego bardzo doświadczonego redaktora usłyszałem kiedyś o teście dojrzałości pisarskiej, który w miarę niezawodny sposób pozwalał mu określić na jakim etapie drogi twórczej znajduje się pisarz. Jeżeli człowiek walczy jak lew o brzmienie każdego zdania i jest przekonany, że drobna zmiana stylistyczna może zrujnować jego dzieło, to znaczy, że ma jeszcze przed sobą długą drogę.

W.Ż.: Przyrowski nigdy niczego nie narzucał. Chciał jednak, aby to co będzie publikowane było jak najlepsze. Odsyłał autorom teksty, ale ich nie poprawiał. Sugerował natomiast, które momenty w tekście warto przemyśleć, dlaczego inne warto zmienić i co można dzięki temu osiągnąć. Czasami mam wrażenie, że redaktor Przyrowski myślał o tych opowiadaniach więcej niż niektórzy autorzy. Jaki był tego skutek? Tak jak już mówiłem, przede wszystkim nieprawdopodobna wręcz motywacja. Autor siadał nad tekstem z wypiekami na twarzy oraz przekonaniem, że ma już właściwie gwarancję publikacji. Wiedział, że musi tylko nieco doszlifować swój tekst. Więc szlifował go starannie, a potem wysyłał to odnowione dzieło do Młodego Technika i...

M.Ż.: ...i dostawał kolejny list z kolejnymi sugestiami.

W.Ż.: Najczęściej tak właśnie było. Jedno z moich opowiadań wracało do mnie aż siedmiokrotnie. Poprawiałem, a potem odsyłałem i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że w bólach i cierpieniu twórczym rodzę się jako pisarz. To dzięki specyficznej szkole redaktora Zbigniewa Przyrowskiego ukształtował się mój warsztat oraz warsztaty twórcze Janusza Zajdla, Macieja Parowskiego i mnóstwa innych wspaniałych pisarzy.

W następnym numerze pogawędka trzecia: Dlaczego czasami warto zgubić maszynopis?