Pogawędki z Wiktorem (10)

Ja pana znam!

Autor: Wiktor Żwikiewicz, Marek Żelkowski

Pogawędki z Wiktorem (10)
O księdzu i panspermii, o Lechu Jęczmyku chodzącym po tamie oraz o kilku znanych pisarzach SF z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski.

Marek Żelkowski: Prawie każdy może wymienić kilka osób, którym sporo zawdzięcza. Często są to ludzie, którzy tylko przemknęli przez nasze życie, ale dzięki nim świat wokół stał się inny.
Wiktor Żwikiewicz: Jakby ci tu odpowiedzieć... Niby powinienem spodziewać się podobnego pytania, ale...
M.Ż.: Ostrzegam, że odpowiedź typu: „najwięcej zawdzięczam sobie, bo sukcesy odnosi się dzięki pracy, a nie dzięki znajomościom”, potraktuję tak, jak na to zasługuje i nazwę zwykłą ściemą.
W.Ż.: OK! W takim razie startujemy. Ale ostrzegam, nie uda się nam uniknąć napastliwego dydaktyzmu. Cóż ja jednak poradzę, że jednym z takich ważnych ludzi była moja polonistka.
M.Ż.: Ta która męczyła bezbronne dzieci rozważaniami o stanie umysłu poety w czasie pisania wierszy?
W.Ż.: Nie, no oczywiście, że nie ta! Człowiek ma na szczęście w życiu niejedną polonistkę. Inaczej niektórzy mogli by nie doczekać matury. Nauczycielka, o której chcę opowiedzieć była doskonałym pedagogiem, ponieważ nie tłumiła myślenia. Bawiła ją swoboda i naturalna fantazja dzieci. Pozwalała opowiadać na lekcjach różne, nawet kompletnie bezsensowne i... odjechane historie. Może to właśnie dlatego polubiłem ten rodzaj aktywności umysłowej? Niewykluczone, bo tyle niestworzonych historii, jakie jej wcisnąłem udając aktywnego ucznia... Musiała przecież doskonale wiedzieć, że zmyślam, a mimo to pozwalała mi konstruować moje cudaczne opowieści. Niemal równocześnie z ową nauczycielką pojawiła się w moim życiu jeszcze jedna niezwykła osoba. Uwaga! Na chwilę zrobi się poważnie. Był to ksiądz-misjonarz, który uczył mnie religii w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam jak pierwszy raz pojawiłem się z grupą kolegów w bydgoskiej bazylice, gdzie miały odbywać się te zajęcia. Wszyscy byliśmy trochę przestraszeni. „Ciekawe jak to będzie?” – myślał każdy. A tu nagle weszło do sali ogromne chłopisko w koloratce roześmiane od ucha do ucha i zaczęło z nami rozmawiać. Ale wcale nie o Bogu, aniołach lub świętych... No, w każdym razie nie tylko.
M.Ż.: Rany! Ksiądz po kursie pedagogicznym. Uczył i starał się nie straszyć.
W.Ż.: Nie, nie! To nie była doraźna taktyka mająca na celu pozyskanie dzieci dla Kościoła. On z nami naprawdę rozmawiał. Nie mądrzył się, nie udawał natchnionego męża. Zwyczajnie rozmawiał. Pamiętam, że jedno z pierwszych pytań jakie mu zadałem dotyczyło powstania życia na Ziemi. Jako nieco przemądrzały gówniarz, który interesował się wieloma sprawami i sporo już wiedział, chciałem go sprawdzić. Ksiądz popatrzył na mnie i uśmiechając się dobrotliwie powiedział: „Są na ten temat różne teorie, ale ja jestem zwolennikiem koncepcji panspermii szwedzkiego uczonego Augusta Svante Arrheniusa.” A potem zaczął nam opowiadać o zarodkach życia przenoszonych przez kosmos dzięki promieniowaniu. Słuchałem go jak urzeczony. Spodziewałem się, że usłyszę historyjkę o zapracowanym Bogu oraz siódmym dniu, a w zamian otrzymałem opowieść o kosmosie, mgławicach, odległych układach planetarnych, obcym życiu... To było niesamowite. Któryś z moich kolegów jednak nie wytrzymał i zapytał o prawdy biblijne. Ksiądz popatrzył na nas łagodnie i zaczął: „Każda kultura tworzy swoje legendy, które starają się objaśniać rzeczywistość, ale nie można ich rozumieć wprost.” Mówił tak mądrze oraz plastycznie, że dzieciaki słuchały z otwartymi ustami. Niektórzy byli zszokowani i poruszeni, ale chyba wszyscy czuli, że ów ksiądz jest człowiekiem niezwykłym. Miał wiarę w Boga wypisaną na twarzy, ale nie pierdzielił o raju, aniołach i szatanie. Nie wiem w jaki sposób to się stało, ale ta banda siedmiolatków, do której należałem, świetnie zrozumiała jego przesłanie, a w dodatku potrafiła je docenić.
M.Ż.: A któż jeszcze stanął na twojej drodze? Kto zmienił twoje życie?
W.Ż.: Każda kobieta, która stawała na mojej drodze, zmieniała radykalnie moje życie.
M.Ż.: Stawały się twoimi muzami?
W.Ż.: Jakimi muzami? Człowieku! Kobiety są w życiu mężczyzny jak tajfun. A zmiany, które przynoszą są jak tajfun niszczycielskie.
M.Ż.: Wolałbym jednak opuścić wyżyny języka quasi-poetyckiego. Zapytam wprost, jak Al Bundy – Te potwory z wielkimi melonami odciągały cię od pisania? Starały się wpływać na to co tworzysz?
W.Ż.: Ależ Skąd! Tego nie były w stanie zrobić! Ale... Za każdym razem kobiety wywracały moje życie na drugą stronę.
M.Ż.: Mistrzu! Rozumiem, że temat jest delikatny, ale błagam bądź odrobinę bardziej konkretny. Please!
W.Ż.: Im więcej pisałem i wydawałem, tym bardziej dojrzewało we mnie przekonanie o tym, że jestem straaaaasznie mądry. Narastało we mnie samouwielbienie i poczucie doskonałości. Każda, ale to dosłownie każda kobieta w moim życiu, niszczyła owo dobre samopoczucie. A nawet więcej... One udowadniały mi, że jestem głupkiem mającym niewielkie pojęcie o świecie, ludziach i w ogóle o czymkolwiek. Ale to tylko taka mała dygresja. Wolę nie rozwijać tematu. Moja miłość własna mogłaby nie wytrzymać wspomnień z tej półki.
M.Ż.: Opowiadałeś w swoim czasie o redaktorze Przyrowskim...
W.Ż.: Tak, to z całą pewnością był jeden z tych ludzi, dzięki którym zostałem pisarzem. Mówiłem o nim jednak już dosyć dużo... Opowiem więc o innym człowieku, który dla fantastyki i dla mnie zrobił bardo dużo. Człowiekiem tym jest Lech Jęczmyk. A zaczęło się bardzo dziwnie. Ten facet na początku nie zaimponował mi ani mądrością, ani wiedzą...
M.Ż.: Tylko...
W.Ż.: Tylko wysmakowaną elegancją, a także sposobem poruszania się, mówienia. Brylował w towarzystwie. Strasznie mi to imponowało. Może całe życie chciałem być właśnie taki? Nie wiem. Nie rozmawiałem na ten temat ze swoją podświadomością. A wracając do Lecha. Dopiero kiedy się lepiej poznaliśmy, to nagle odkryłem, jak nieprawdopodobną wiedzę ma ten facet. Byłem młodym autorem, który miał pełno pomysłów, ale nie miałem wystarczającej wiedzy. On wysłuchiwał uważnie moich poplątanych wywodów, a później wstawał podchodził do półki z książkami (miał olbrzymią bibliotekę), wyciągał jakiś tom, otwierał go na odpowiedniej stronie i pokazywał mi jak o moim „świeżym”, doskonałym pomyśle pisali ludzie dwa tysiące lat temu lub w jakiejś innej epoce. Takie działanie Jęczmyka bardzo mi pomagało. Ukierunkowywało po prostu moje myślenie.
M.Ż.: Czyli ważne osoby w twoim życiu zajmowały się przeważnie sprowadzaniem cię do parteru. Najpierw kobiety, później Lech Jęczmyk... One pokazywały ci, iż niewiele wiesz o życiu siedząc w wieży z kości słoniowej, a on, że często starasz się wyważyć drzwi, które już dawno temu zostały otworzone.
W.Ż.: Tak, chyba tak właśnie było! Ale nieprawdopodobna wiedza Lecha nie była jedyną rzeczą jaka mi imponowała.
M.Ż.: Zgodnie z konwencją wywiadu i dla podniesienia dramaturgii zapytam więc w tym miejscu – a cóż jeszcze?
W.Ż.: A ja odpowiem i zaskoczę wszystkich – miecz samurajski wiszący na ścianie. Pamiętam, że gdy towarzystwo (np. Parowski, Oramus, Toruń i moja nieskromna osoba) wypiło za dużo whisky, to często namawiało gospodarza na tzw. popisówę. Lechu wstawał z fotela, zdejmował miecz ze ściany, a na stojącym w pokoju pieńku kładł śrubę od podkładu kolejowego...
M.Ż.: Rozumiem, że pieniek był elementem wystroju wnętrza?
W.Ż.: Nie, był elementem niezbędnym do dawania popisówy i tylko w tym celu stał w pokoju. Lechu kładł więc ową śrubę, a potem z błędnym wzrokiem, ale niezwykle precyzyjnie wykonywał krótkie „ciach”. Efekt za każdym razem był taki sam. Śruba leżała rozcięta jakby zrobiona była z plasteliny. Zafascynowany i podochocony poprosiłem pewnego razu Lecha, żeby dał mi spróbować. Jęczmyk uśmiechnął się tylko i powiedział: „Wiktor, zniszczyłbyś mi miecz.” A potem widząc moją zmartwioną minę dodał dotykając głowy palcem: „To nie broń tnie śrubę, to ja ją tnę.” Żeby jednak nie odlewać spiżowego pomnika wspomnę, że Lechu zaimponował mi kiedyś również głupotą. W czasie jednego z konwentów zakwaterowani byliśmy w pobliżu dużej półkolistej tamy na rzece. Pewnego dnia kiedy wracałem ze spaceru do ośrodka, w którym byliśmy zakwaterowani, wpadłem na niezbyt mądry, ale intrygujący pomysł. Doszedłem do wniosku, że jeśli się odpowiednio rozpędzę to będę mógł przejść po niemal pionowej lekko tylko wklęsłej ścianie zapory z jednego brzegu na drugi. Nie zastanawiając się zbyt długo wprowadziłem swój błyskotliwy pomysł w życie. Udało się, ale... Biegnąc po ścianie zrozumiałem, że mogę to robić, gdyż pomaga mi odpowiednia prędkość, dobrze wybrany kąt pod jakim układam ciało, siła odśrodkowa i... i jeszcze „coś”, ale o tym za chwilkę.
M.Ż.: Po co to w ogóle zrobiłeś?
W.Ż.: Bo wpadłem na świetny, jak mi się wydawało, pomysł.
M.Ż.: Ale gdyby pomysł okazał się nieco mniej świetny, mielibyśmy jednego pisarza SF mniej.
W.Ż.: Odnoszę wrażenie, że pisarzy i tak jest nadmiar więc... Mój wyczyn obserwowało sporo osób z ośrodka, był wśród nich również Lech. Idea tak mu się spodobała, że prawie bez wahania ruszył, aby powtórzyć mój bieg po ścianie. Zawsze był odważny. Problem polegał na tym, że miał na nogach eleganckie buty na skórzanej podeszwie. Ja tymczasem biegłem w adidasach i to było właśnie owo „coś”, o którym wspominałem. Uratowaliśmy Lecha, ale... Tragedia była blisko.
M.Ż.: Na szczęście koledzy pomogli. Czy znajomości przydają się pisarzom? Łatwiej jest dzięki nim publikować?
W.Ż.: Odpowiednie znajomości znaczą czasami więcej niż talent. Tak było kiedyś i tak jest dzisiaj. Talent oczywiście nie przeszkadza, ale jak się kogoś zna, to nie zaszkodzi. Wiadomo, że rynek jest teraz zamknięty na autentycznych grafomanów, ale z dwóch w miarę podobnie piszących ludzi, wydawca zawsze wybierze tego, którego zna i z którym pił piwo. Mówiąc szczerze wcale mu się nie dziwię. Na szczęście są jeszcze czasopisma, a tam sprawa wygląda inaczej – czytaj: zdrowiej.
M.Ż.: A propos czasopism! Czy to prawda, że wygląd pierwszego numeru „Fantastyki” jest twoją zasługą. Podobno sławna amazonka na okładce pojawiła się dzięki twoim dobrym układom z Andrzejem Wróblewskim.
W.Ż.: Od razu tam układom. To teraz niebezpieczne słowo. Andrzej był po prostu moim sąsiadem z bloku. A historia zaczęła się w ten sposób, że gdy pewnego razu byłem w Warszawie spotkałem Jacka Rodka. Opowiedział mi o przygotowaniach do uruchomienia miesięcznika, a na koniec stwierdził mało filozoficznie, że „potrzebna jest jakaś d..a na okładkę”. Poleciłem mu Andrzeja Wróblewskiego. Nie był do końca przekonany. Znał wprawdzie komiksy tego autora, ale okładka wydawała mu się inną ligą. Ja tymczasem wiedziałem, że Andrzej ma w domu pełno malunków różnych mniej lub bardziej uzbrojonych kobitek, a jedna w drugą podobne do jego żony. W końcu przekonałem Jacka i przyjechał do Bydgoszczy. Poznałem go z Wróblewskim, a po jakiejś godzinie wyszedł z jego mieszkania z gotową ilustracją na okładkę. I tak pojawiła się amazonka.
M.Ż.: Uwaga, teraz będzie trudne pytanie. Powiedz, dlaczego właściwie zabrakło cię w zespole wydającym „Fantastykę”? Byłeś przecież wówczas prawie na szczycie i świetnie znałeś ludzi, którzy tworzyli miesięcznik.
W.Ż.: Po latach chyba już wiem...
M.Ż.: Bolało cię to trochę?
W.Ż.: Hmmm... Może i mnie trochę bolało... Tak! Tak, bolało! Byłem... Powiedzmy zdziwiony, że paczka moich przyjaciół zakłada pismo i... i mnie najzwyczajniej w świecie olewa. Wtedy byłem rozżalony, ale po latach już chyba wiem dlaczego tak się stało. Mnie przez cale życie nikt nie traktował poważnie. Oni również. Byłem ich kumplem, pisałem podobno niezłą fantastykę, ale jak zaczyna się robić coś na poważnie (a redagowanie miesięcznika jest poważne jak najbardziej), to trzeba ludzi poważnych, a nie jakiegoś lekkoducha. Dzisiaj to rozumiem, ale wówczas byłem zdziwiony, że o mnie zapomnieli. Tym bardziej, że długie godziny przedyskutowaliśmy wcześniej o koncepcji pisma.
M.Ż.: Obraziłeś się i dlatego tak rzadko publikowałeś opowiadania w „Fantastyce”?
W.Ż.: Nie, nie obraziłem się. A w „Fantastyce” nie publikowałem rzadko, tylko w ogóle! Dopiero w 2006 roku... właściwie po mojej pisarskiej śmierci Maciej Parowski opublikował „W cieniu sfinksa”.
M.Ż.: A założymy się, że informacje o twoim literackim zgonie są mocno przesadzone?
W.Ż.: Nie. Nie założymy się.
M.Ż.: Uśmiech masz w tej chwili taki, że przez chwilę poczułem jakbym znalazł się w cieniu sfinksa.
W.Ż.: Wracając do „Fantastyki”, to opublikowałem tam tylko jeden tekst, który był wywiadem z Andrzejem Krzepkowskim. Pamiętam, że kiedy zjawiłem się u niego w domu okazało się, że ta wschodząca gwiazda literatury SF jest... szczurołapem. Nie masz pojęcia jak mnie to zakręciło. Niesamowita sprawa! Krzepkowski byłe zresztą dziwną postacią. Jeśli ktoś ma zwyczaj oceniania ludzi po pozorach to w jego przypadku mógł się bardzo pomylić. Facet był z wyglądu i obycia prostakiem. Wystarczyło z nim jednak chwilę pogadać (albo lepiej wypić pół litra) i niespodziewanie odsłaniała się niezwykła wyobraźnia Andrzeja, nieprawdopodobny wręcz polot oraz budząca szacunek duchowość. Krzepkowski jest jednak również doskonałym przykładem błyskotliwej kariery literackiej zrobionej na życzenie wydawcy. Ludzi piszących tak, jak on było w tamtych czasach dosyć sporo. Jednak wypłynął on. A wiesz dlaczego? Bo redaktor serii „z glizdą” potrzebował właśnie kogoś takiego. Los chciał, że Wójcik z KAW-u trafił akurat na Krzepkowskiego i... i wypromował go.
M.Ż.: To źle?
W.Ż.: Ależ nie! Andrzej Krzepkowski był świetnym pisarzem. To, że zaistniał w polskiej SF było wspaniałą sprawą. Zastanawiam się tylko ilu świetnych pisarzy odpada, bo nie spotkali na swojej drodze odpowiedniej osoby?
M.Ż.: Skoro odpadli, to może nie byli aż tacy dobrzy?
W.Ż.: Może, ale myślę, że Napoleon miał rację stawiając na generałów, którzy mają w życiu szczęście. Aby osiągnąć sukces naprawdę nie wystarczy talent oraz pracowitość. Potrzeba czegoś jeszcze!
M.Ż.: I w ten sposób nieoczekiwanie pojawił się w naszej rozmowie element metafizyczny. A z tym Napoleonem, to chyba nie do końca tak! Ostatecznie on w końcu przegrał. Wygrali ci, którzy nie mieli aż tak szczęśliwych generałów, ale działali do bólu konsekwentnie. Muszę jednak zapytać... Dlaczego nie publikowałeś opowiadań w „Fantastyce”?
W.Ż.: Przez jakiś czas przynosiłem im różne rzeczy i to nawet dosyć często, ale ciągle kręcili nosami. Wreszcie dałem sobie spokój. Miałem ostatecznie gdzie publikować i pomyślałem, że jak się od nich odczepię, to będą mogli wreszcie z czystym sumieniem publikować samych siebie. A robili to namiętnie i z dużym zaangażowaniem. Ale zostawmy ten temat, to było dawno...
M.Ż.: OK! A znałeś Wiśniewskiego-Snerga?
W.Ż.: Znałem, ale dlaczego pytasz właśnie o niego?
M.Ż.: Lubię po prostu „Robota” i „Według Łotra”. Taka mała prywata.
W.Ż.: Początkowo nie mogłem znaleźć z tym gościem wspólnego języka. Później było trochę lepiej, ale nasze wzajemne stosunki określiłbym mianem aseptycznych. Nie było w nich odrobiny napięcia. Kiedy się spotykaliśmy, to nie rozmawialiśmy jak ludzie tylko wymienialiśmy komunikaty. Trochę mnie to dziwiło, ale... Postanowiłem przełamać lody i wprosiłem się do niego do domu. To dobra metoda, bo mieszkanie człowieka dużo o nim mówi. Ludzie otaczają się bowiem symbolami swojej osobowości i łatwiej jest ich rozgryźć. Kiedy zjawiłem się u Adama w domu przeżyłem szok. Czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej, ani nigdy później. Jego mieszkanie było idealnie sterylne. Nie było w nim ani jednej książki, kieliszka, kubka, serwetki na stole. Nic! Gołe ściany, puste półki i wielkie biurko. Ale jego blat był również pusty! Maszynę do pisania Snerg chował do jednej z szuflad. Nie potrafiłem znaleźć klucza do tego faceta... W końcu po jakimś czasie udało nam się jakoś dogadać (nigdy do końca) i wówczas potwierdziło się to, co wiedziałem już dawno. Adam był wielkim umysłem. Nadawał na takich rejestrach, że do dzisiaj ludziom tylko wydaje się, że rozumieją jego książki.
M.Ż.: Janusz A. Zajdel?
W.Ż.: Spotkałem go pierwszy raz na wręczeniu nagród w konkursie zorganizowanym przez „Młodego Technika” na opowiadanie SF. Nie znaliśmy się wcześniej, a tam spojrzeliśmy na siebie i z miejsca zaczęliśmy się do siebie śmiać. A potem dołączył do nas jeszcze trzeci osobnik i tak staliśmy szczerząc się do siebie.
M.Ż.: A pamiętasz tego trzeciego?
W.Ż.: Oczywiście, że pamiętam. To był inteligentny młody człowiek, który wówczas jeszcze dobrze się zapowiadał, a nazywał się Maciej Parowski. Zajdel był człowiekiem strasznie fajnym, przyjacielskim i bardzo komunikatywnym. Strasznie lubiłem z nim rozmawiać. To był zdecydowanie facet na długie dysputy do białego rana.
M.Ż.: Marek Oramus?
W.Ż.: Powiem nieskromnie, ale zgodnie z prawdą. Gdyby nie ja, to Marek nigdy w życiu nie zaistniałby jako pisarz SF. Poznałem go przez Maćka Parowskiego w latach 70. Obaj pisali dla pisma studenckiego „Politechnik”. Oramus stukał dla nich felietony, głównie na tematy obyczajowe i był z siebie niezwykle zadowolony. „Lubiał wypić” i to nas nieco do siebie zbliżyło, ale... ale podkreśliłbym w tym wypadku nieco. Ja byłem młodym pisarzem i myślałem wówczas tylko science fiction. Dla mnie to był cały świat. Natomiast Oramus i Parowski mieli SF w nosie. Nie czytali takiej literatury i nic ich ona nie obchodziła.
M.Ż.: Przecież Parowski już wówczas pisał. Zresztą na konkursie w którym wziąłeś nagrodę i tytuł zbiorku pokonkursowego on również...
W.Ż.: Nieeee... Na konkurs trafił nieco zbeletryzowany felieton o blokowisku. Konkurs był SF i dawali pieniądze to napisał SF. Parowski potrafił dobrze pisać, ale fantastyka nie była jego bajką. Pamiętam nasze pierwsze rozmowy... Masakra. Wciskałem im to science fiction, a oni bronili się jak mogli. Po pewnym czasie zaczęli jednak brać ode mnie książki, które im wpychałem. I w końcu załapali! Udało mi się ich zarazić, ale kosztowało mnie to wiele trudu i potu.
M.Ż.: Było warto?
W.Ż.: Myślę, że tak. Ostatecznie napisali dwie bardzo ważne dla polskiej fantastyki książki, a więc „Sennych zwycięzców” i „Twarzą ku ziemi”.
M.Ż.: Edmund Wnuk-Lipiński?
W.Ż.: Poznałem go. Miły człowiek... ale... Cholera! Staram się być szczery, a w tym przypadku... Hmmm... Musiałbym walnąć coś o lewicy, której się wydumało, że jest prawicą. Następny zestaw pytań poproszę.
M.Ż.: Masz to jak w banku, ale w następnym odcinku.

W następnym numerze pogawędka jedenasta: Jak to jest?