» Klub Wiktora » Żwikipedia » Pogawędki z Wiktorem (1)

Pogawędki z Wiktorem (1)


wersja do druku

Czytać, czy nie czytać?


Pogawędki z Wiktorem (1)
Felieton pierwotnie ukazał się w "Science Fiction, Fantasy i Horror" w 2007 roku

O zakazanym owocu, podstępie ojca oraz demokracji z Wiktorem Żwikiewiczem – jednym z najpopularniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. rozmawia Marek Żelkowski

Wiktor Żwikiewicz: W świecie, w którym niektórzy ludzie są dumni z tego, że nie przeczytali w życiu żadnej książki, a słowo pisane traci wartość, mamy rozmawiać o literaturze... Hmmm... Trochę abstrakcyjny, żeby nie powiedzieć absurdalny pomysł.

Marek Żelkowski: Uważasz, że kończy się epoka słowa pisanego? Coś w tym chyba jest. Z jednej strony księgarnie są pełne, a z drugiej czytelnictwo spada dosyć dramatycznie. Wielu młodych ludzi twierdzi z głębokim przekonaniem (jak zawsze), że książki są nudne i mało potrzebne. Trochę mnie to szokuje, ale kiedy spoglądam na zestawy lektur szkolnych, to już tak bardzo się nie dziwię. Od niektórych pozycji figurujących w owych spisach mogą rozboleć zęby. I to nie dlatego, iż są tam książki złe, ale dlatego, że ich czas już przeminął. Wiele tytułów pracowicie analizowanych w szkołach, to rarytasy dla historyków literatury, ale nie dla młodych ludzi, którzy zaczynają przygodę z książką!

W.Ż.: Zgoda! Nie sądzę, żeby szkoła w obecnym kształcie była w stanie przekonać kogokolwiek do czytania. Taka już jest specyfika tej instytucji. Każda epoka ma swoje potrzeby i wyzwania. Jeszcze niedawno czytanie było bramą do tajemnego uniwersum idei, fantazji, przygód oraz wiedzy. W książkach, nawet tych spoza obszaru fantastyki, ukryte było coś, co bez wahania można chyba nazwać magią. Już sam fakt, że niektóre pozycje trudno było zdobyć, podnosił znaczenie książek. W dodatku pewna część literatury w sposób absolutnie okrutny i jednoznacznie bezczelny pokazywała błędy „nieomylnej” podobno władzy. Autorzy prowadzili z czytelnikami dialog przekazując obrazoburcze treści między wierszami. Książki Zajdla były cenione z dwóch powodów: Janusz był świetnym pisarzem, a w dodatku mistrzowsko przemycał to, o czym wprost nie mógł nawet wspomnieć. Dzisiaj wszystko właściwie wolno...

M.Ż.: Czyli wolność nie służy twoim zdaniem literaturze? Czyżbyś sugerował, że książki straciły na atrakcyjności dlatego, że nie szaleje Święta Inkwizycja, urząd cenzorski, albo Biuro Polityczne KC PZPR? Zatem lektura nie jest dziś zakazanym owocem i dlatego przestano po nią sięgać? To dosyć często formułowana teza, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że trochę zbyt prosta. Ostatecznie gier komputerowych także nikt nie zakazuje, a cieszą się nieustającą popularnością.

W.Ż.: Toteż wolność jest moim zdaniem tylko jednym z wielu czynników, które podkopały pozycję literatury. Nie wiem na ile był on ważny, bo specjaliści wymieniają jeszcze sporo innych przyczyn, a wśród nich takie jak chociażby konkurencja mediów elektronicznych oraz przemiany społeczne. Mam jednak wrażenie, że gdyby książkami zajęli się strażacy, a czytanie było ścigane tak, jak w powieści Fahrenheit 451 Raya Bradbury’ego, to literatura natychmiast zyskałaby większe poważanie społeczne. Ludzie to dosyć przekorne stworzenia. Jeden ze znanych polskich kulturoznawców napisał kiedyś, że w czasach panowania Borgiów powstało tyle arcydzieł literackich, malarskich oraz rzeźbiarskich, iż do dzisiaj nie zdołano całego tego dorobku skatalogować. W tym samym czasie w Szwajcarii, gdzie było spokojnie, cicho, a o tyranach i naciskach politycznych nikt nie słyszał, wymyślono jedną rzecz godną uwagi – zegar z kukułką.

M.Ż.: Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że niechęć młodych ludzi do literatury, to nie dowód wolnościowego szoku i buntu przeciw jałowym, miałkim treściom, a po prostu przejaw zwykłego intelektualnego lenistwa. Zapewne równie dużą rolę odgrywa brak dobrych wzorców. Nie rozumiem jak to możliwe, że pokolenie, które w latach 80. ustawiało się w kolejkach przed księgarniami, nie potrafiło później zaszczepić szacunku do literatury swoim dzieciom. Dla wielu młodych ludzi zabrzmi to jak bajka, ale w latach komuny po ciekawe książki stało się w kolejkach równie długich jak do sklepu mięsnego. A szczególne rarytasy zdobywało się spod lady! Co się stało, że po dwudziestu latach książka przestała być nośnikiem wartości, idei, rozrywki? Dzisiaj jest tylko towarem takim samym jak mydło, papier toaletowy czy dżem.

W.Ż.: To prawda, na rynku nie ma różnicy pomiędzy książką, a czipsami. Gorzej, że ta różnica zatarła się również w umysłach wielu ludzi. W społeczeństwie konsumentów wszystko jest towarem i wszystko podlega prawom podaży, popytu oraz reklamy. To słuszne, ale...

M.Ż.: Właśnie! Niektórzy uważają, że to przejaw normalności. Rynek decyduje o tym kto wydaje swe wiekopomne dzieła, a kto pisze jedynie do szuflady. Pełna sprawiedliwość i demokracja. Ostatecznie to ludzie wydają ciężko zarobione pieniądze i mają prawo żądać.

W.Ż.: Całe szczęście, że ta rozmowa ukaże się w wersji drukowanej, bo czytelnicy nie usłyszą zjadliwości w twoim głosie.

M.Ż.: Przypomniałem sobie bowiem pewne powiedzonko o miliardach much, których upodobanie do g...a sugeruje, co jest najważniejsze na świecie. Wiara w to, że większość nie może się mylić wydaje mi się bardzo naiwna.

W.Ż.: Czytelnicy chcieli, chcą i będą chcieli oceniać dzieła pisarzy. To ich niezbywalne prawo. Ale nie mają prawa dyktować pisarzowi jak powinien pisać! W twórczości nie ma miejsca na demokrację, a wartości tekstu nie ustala się metodą głosowania. Twórca jest i powinien być wolny. Inaczej zaczyna pisać pod publikę oraz schlebiać gustom, tych którzy najgłośniej krzyczą.

M.Ż.: Jednak z drugiej strony... Przecież każdy wie, czy mu się dany utwór podobał czy nie.

W.Ż.: Ale oczekiwanie, że twórca będzie spełniał zachcianki czytelników to już inna para kaloszy! Świętym prawem konsumenta jest głosowanie banknotem. Jednak to, co jest cenione przez jednych wcale nie musi podobać się innym. A więc są gorsi oraz lepsi miłośnicy literatury? Ci którzy wiedzą lepiej i ci co się nie znają? Bzdura, ale wielu czytelników tak właśnie postrzega świat. Swoje gusty uznają za szczególnie wysublimowane więc próbują narzucić je innym. I kogo ma słuchać autor – tych którzy go lubią, czy tych którzy uważają, że jest literacką pomyłką?

M.Ż.: Oczywiście, że żadnej! Pisarz powinien kierować się przede wszystkim swoim wyczuciem. To nie wyklucza przecież uwzględniania głosów czytelników, ale pozwala być niezależnym.

W.Ż.: Autor bezwarunkowo podporządkowujący się czytelnikom to samobójca. Literatura rozrywkowa, tak jak każda inna, potrzebuje poszukiwaczy, a nie trepów powielających schematy. Nawet jeśli są to schematy udane, to przecież można kobyłę zajeździć na śmierć. Wspomniałeś przed chwilą o demokracji. Gdy słyszę to słowo, zapala się w mojej głowie czerwona, ostrzegawcza lampka, a po krzyżu przebiegają mi ciarki. Z pewną dozą przesady można powiedzieć, że obecnie upowszechniła się idea, iż demokracja to prawo wszystkich do wszystkiego. Starożytni Grecy, którzy ukuli to pojęcie byliby wstrząśnięci, gdyby przedstawiono im jak bardzo zmieniło ono przez wieki swoje znaczenie. Obywatelem polis nie mógł być przecież każdy! Starożytna demokracja była elitarna. Współczesna jest egalitarna i to jest dramat. Wróćmy jednak na poletko fantastyki. Amerykańscy pisarze „złotego wieku” toczyli często boje o kształt swoich utworów, ale toczyli je z redaktorami. Ludźmi przygotowanymi i świadomymi tego, czym jest materia literacka. Rasowy redaktor wie o co naprawdę chodzi w pisaniu! Wie, bo ma doświadczenie i wiedzę. To nie ważne, że czasami też się myli. Natomiast większość czytelników tylko podejrzewa oraz próbuje wyczuwać literackie niuanse. Ktoś trafia, ktoś nie, ale literatura to nie gra w rosyjską ruletkę. A w ogóle, to świat stoi na głowie. Czytelnicy stali się recenzentami. Recenzenci specami od sprzedaży...

M.Ż.: ... a spece od sprzedaży wydawcami. To może mało budujące, ale niezwykle charakterystyczne. Wróćmy jednak do wzorców. Dlaczego ich nie ma? Dlaczego literatura przegrywa, a czytelnicy to wymierające dinozaury? Przesadzam? Może troszeczkę, ale zbyt często rozmawiam z młodzieżą, aby nie uderzać na alarm! Tylko czy można mieć pretensje do nastolatka, że nie czyta, skoro nigdy w życiu nie widział swojej mamusi, ani tatusia z książką w ręku? Jeśli dla rodziców czytanie nie ma żadnego znaczenia, to trudno oczekiwać, żeby było ono wartością dla dzieci. I tak oto dosyć karkołomnym zawijasem przemknęliśmy od literatury do kondycji współczesnej rodziny.

W. Ż.: Wbrew pozorom wcale nie odeszliśmy od tematu. Nie jestem pewien, czy zainteresowałbym się kiedykolwiek literaturą, gdyby nie spryt mojego ojca. Kiedy byłem dzieckiem zrobił rzecz genialną, aby zaszczepić mi szacunek do czytania. Mój dom był od podłogi po sufit zapchany książkami. Stały nie tylko w równych rzędach na półkach, ale także w każdym miejscu gdzie było trochę luzu. Na przykład na kredensie, na którym stosy różnych tomów piętrzyły się po sam sufit. Moja rodzina przywiozła te książki z Wilna i był to prawdziwy skarbiec wiedzy oraz literatury. Grzebałem od czasu do czasu w tej bibliotece, ale robiłem to bez większego przekonania. Poza tym właściwie nie wiedziałem czego szukam. Ojciec musiał uważnie obserwować moje działania, bo pewnego dnia dostałem kategoryczny zakaz przeszukiwania stosów leżących w różnych miejscach domu. Wolno było mi korzystać jedynie z książek, które stały grzecznie na półkach w pokoju. Szczególny zakaz dotyczył tomów poustawianych na kuchennym kredensie. Usłyszałem od ojca, że znajdują się tam książki dla dorosłych i dzieci nie znajdą w nich nic ciekawego.

Ów zakaz mógł zadziałać i zadziałał tylko w jeden sposób. Stało się regułą, że kiedy rodzice byli w pracy, a ja wracałem ze szkoły, to przysuwałem do kredensu stół, następnie stawiałem na nim krzesło i już miałem dostęp do zakazanego owocu. Musiałem się przecież przekonać dlaczego ojciec wydał tak kategoryczny zakaz! Bardzo szybko okazało się, że na kredensie są prawdziwe skarby. Pamiętam, że czytałem owe książki stojąc na piramidce z mebli, aby w razie wcześniejszego powrotu rodziców mieć czas na zatarcie śladów przestępstwa. A cóż to były za zakazane książki? Otóż na kuchennym meblu leżała niemal cała klasyka literatury młodzieżowej i przygodowej. Odnalazłem tam między innymi powieści Aleksandra Dumas’a, Henryka Sienkiewicza, Julesa Verne’a, Herberta Georga Wellsa... Do dziś wspominam ów kredens jako miejsce, w którym było wszystko co młody człowiek powinien przeczytać. Ojciec doskonale znał ludzką naturę i wiedział, że wydając zakaz... właściwie zmusza mnie do przeczytania owych książek.

M.Ż.: Wspomniałeś wcześniej, że szkoła nie wzbudza twego zaufania. Nie dziwie się. Dla mnie szkoła jest instytucją straszną, która znacznie częściej ogłupia młodych ludzi niż daje im jakąś realną wiedzę.

W.Ż.: To straszne, że o takim osiągnięciu naszej cywilizacji, jakim jest szkoła, można powiedzieć – STRASZNE!

M.Ż.: Jeden z moich kolegów w liceum był sukcesywnie i metodycznie niszczony przez polonistkę ponieważ jej zdaniem pisał fatalne wypracowania. Pół roku przed maturą dama oświadczyła mu, że nie ma szans ukończyć szkoły ponieważ „nie potrafi wypowiadać się na piśmie”. I właściwie nie byłoby w tej historii nic sensacyjnego, ale kilka miesięcy później opowiadanie tego kolegi ukazało się w ogólnopolskim tygodniku. Można oczywiście powiedzieć, że to o niczym nie świadczy, ale... Problem polega na tym, że takich historii znam niestety więcej!

W.Ż.: Współczesna szkoła to nie jest miejsce przyjazne dla człowieka próbującego myśleć w sposób nieskrępowany. Wiedział o tym doskonale Gombrowicz, kiedy pisał w Ferdydurke o interpretacji poezji. Zadawanie pytań w stylu, co poeta lub pisarz chciał nam powiedzieć, o czym myślał gdy tworzył jest kompletnie jałowe, a w dodatku pozbawione sensu. Podejrzewałem to już od wczesnego dzieciństwa. Podejrzewałem, ale nie byłem pewny więc postanowiłem to sobie udowodnić. Otóż moja polonistka była miłą kobietą, ale miała upodobanie, które doprowadzało klasę do szewskiej pasji. Ile razy przerabialiśmy jakiś tekst, tyle razy zadawała klasie sakramentalne pytanie o myśli poety. Znosiłem to z trudem, ale cierpliwie. Do czasu! Pewnego razu jedna z moich koleżanek zgłosiła się na lekcji i oświadczyła, że znalazła w jednym z zakamarków swego domu tajemniczy, stary pergamin z pięknie wykaligrafowanymi zwrotkami sonetu.

Utwór został odczytany na głos, a pani tak zachwyciła się wierszem, że zaczęliśmy „rozwałkowywać” ten utwór i rozbierać go na czynniki pierwsze. Trwało to dwie godziny. Kiedy padło sakramentalne pytanie: „Więc o czym myślał poeta...?” nie wytrzymałem i oświadczyłem, że doskonale wiem o czym myślał autor. Zaintrygowana polonistka udzieliła mi głosu i dowiedziała się wówczas, że głównym zmartwieniem poety było to, żeby udowodnić nauczycielce, iż można myśleć o czymkolwiek, a mimo to stworzyć intrygujące dzieło. To ja byłem autorem wiersza, który wzorowałem na sonetach Mickiewicza. To ja wyszukałem stary pergamin, to ja przepisałem pięknie ów utwór i to ja podrzuciłem go koleżance.

A w trakcie „tworzenia” miałem właściwie tylko jedno we łbie: „dokopać polonistce”. Mój eksperyment poza zemstą miał jeszcze jeden ważny aspekt. Udowodnił, że gdy dzieło opuści warsztat pisarza, wówczas zaczyna żyć własnym życiem. Warto, aby pamiętali o tym wszyscy początkujący pisarze, którym wydaje się, że można prowadzić czytelnika za rękę. Czasami okazuje się, że w naszym utworze jest znacznie więcej myśli niż nam się początkowo wydawało. Przypadek? Nie sądzę! Na tym polega magia pisania.

M.Ż.: Ale o tym porozmawiamy już chyba w kolejnym odcinku.

W następnym numerze pogawędka druga: Pisanie, grafomania i redaktorzy
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Pogawędki z Wiktorem (4)
Pył na Księżycu
Pogawędki z Wiktorem (3)
Dlaczego czasami warto zgubić maszynopis?
Pogawędki z Wiktorem (2)
Pisanie, grafomania i redaktorzy
Pogawędki z Wiktorem (12)
Co było, co będzie?

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.