» Literatura » Opowiadania » Podróż – część 2

Podróż – część 2


wersja do druku
Gwiazdy rozciągnęły się w długie linie, a potem w błękitno-biały wir nadprzestrzeni.

– To było głupie, wiesz?

Nie odpowiedziałem. Wciąż miałem przed oczami obraz myśliwca wbijającego się w ścianę stacji, a w uszach przeraźliwy odgłos zgrzytania kadłuba kanonierki o jakiś wystający element Vukovaru. Po chwili zorientowałem się, że z całej siły zaciskam palce na sterach. Rozluźniłem uchwyt.

– Tak jakby – zgodziłem się. Wreszcie oderwałem spocone ręce od drążków. – Ale poskutkowało.

Dziewczyna parsknęła, ale odniosłem wrażenie, że zaimponowałem jej tym szaleńczym manewrem. To przekonanie szybko legło w gruzach wraz z jej cierpkimi słowami:

– Następnym razem daj stery komuś, kto JUŻ umie latać.

Wstała z fotela, a ja spurpurowiałem. O nie, tego już za wiele! Lubię ją, choć sam nie wiem czemu, ale nie będę pozwalał sobą tak pomiatać. Co to, to nie! Oburzony, podniosłem się z siedzenia, otworzyłem usta...

– Tylko żartowałam, Mael.

Uśmiechnęła się tak uroczo, że na samą myśl, że chciałem ją zrugać poczułem się jak ostatni kretyn. Zamknąłem usta, ale zanim odpowiedziałem jej identycznym uśmiechem, Kaay zniknęła za grodziami.

– Te kobiety – westchnąłem jakbym cokolwiek się na tym znał. Zresztą, perspektywa spędzenia z nią przynajmniej kilkunastu godzin była naprawdę przyjemna...

***


– Coś taki zasępiony?
– Ja? Wydaje ci się.

Przepełniała mnie frustracja. Zbliżała się już pora wyjścia z nadprzestrzeni, tymczasem wszystkie moje nadzieje na bliższe zaznajomienie się z Kaay runęły niczym piramidka z kart paazaka.

Szlag! Zerknąłem na dziewczynę i bezsilnie stuknąłem pięścią o poręcz fotela. Nie udało mi się nawet raz z nią porozmawiać! Nawet raz w ciągu jedenastu godzin, pomimo iż czyhałem na każdą okazję i pilnowałem się, by za długo nie spać. W końcu zacząłem ją podejrzewać o to, że mnie unikała – co chyba nie byłoby wcale dziwne zważywszy, że zaufanie w międzygwiezdnych przestworzach to towar deficytowy.

Niestety fakt ten ani trochę nie łagodził mojej irytacji. Kiedy jednak kolejny raz spojrzałem na Kaay, pomyślałem że do odważnych galaktyka należy i zagaiłem:

– Dobrze ci się spało?
– Co? – Wyrwana z letargu dziewczyna widać jeszcze nie załączyła trybu "sarkazm i ironia", gdyż odpowiedziała: – A, tak, było w porządku.
– Nie wiem, czy powinienem cię o to pytać – podjąłem po chwili nazbyt natarczywego wpatrywania się w ciemnobrązowy kombinezon, który tak wspaniale okrywał jej ciało, zamiast w przyczepioną do jej pasa kaburę – ale to chyba nie jest cały twój arsenał?
– Bynajmniej. Reszta została na statku.

Rozmowa znowu stanęła w miejscu. Gorączkowo rozmyślałem o co ją zapytać, aż wreszcie wystrzeliłem z najgłupszym pytaniem, jakie można zadać:

– Z jakiej planety pochodzisz?
– Z Alderaanu. – Dziewczyna nareszcie zwróciła na mnie uwagę. – Czemu pytasz?
– Tak sobie. – W gardle raptem mi zaschło. – Mówili prawdę, że z Alderaanu pochodzą najpiękniejsze kobiety.

Kaay popatrzyła na mnie takim wzrokiem, że nabrałem ochoty zapaść się pod ziemię.

– Skąd bierzesz te teksty?

Policzki zaczęły mnie palić żywym ogniem.

– Z głowy?
– Tak myślałam – westchnęła ciężko.

Postanowiłem już więcej się nie odzywać. Nie byłem jednak w stanie dotrzymać tego wewnętrznego przyrzeczenia, bo parę sekund później dziewczyna ponownie westchnęła.

– Słuchaj, Mael, wiem że bardzo ci się podobam, a do tego ja też cię lubię – zrobiłem wielkie oczy; czy ja się przypadkiem nie przesłyszałem? – ale jak chcesz zostać moim partnerem, to musisz sobie dać spokój z podrywaniem mnie. Rozumiesz?

Ostrożnie kiwnąłem głową.

– To dobrze.

Zdało mi się, że Kaay chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zobaczyła błyskającą lampkę na pulpicie i zrezygnowała ze swoich zamiarów. Pięć sekund później nadprzestrzeń przemieniła się z powrotem w znajomy obraz upstrzonej gwiazdami przestrzeni kosmicznej i nieco mniej znajomy widok błękitno-złocistej planetki osnutej gęstymi pasami srebrzystych chmur.

– Skieruj się na księżyc Ratson. To ten szary, po lewej.

Podała mi dokładne współrzędne i odgarnęła niesforny kosmyk włosów za ucho. Zacisnąłem szczęki. Po kiego Sitha zgodziłem się na ten jej warunek?

– Nie powiedziałam ci czegoś – oznajmiła Kaay zakłopotanym głosem, kiedy Firefly wlatywał w cieniutką atmosferę satelity Harakasi. – Ten statek, o którym wspominałam... eee, straciłam podczas ostatniej misji. Problem w tym, że trzyma go u siebie tutejszy król oprychów i...
– ...chciałabyś, żebym pomógł ci go odzyskać? Zgoda.

Kaay z rozbrajającą miną utkwiła we mnie dwie szmaragdowe tęczówki.

– Co?
– Ale mam warunek: zostajemy partnerami.

Dziewczyna uniosła brew.

– Odważny jesteś. Albo głupi – dodała z tajemniczym uśmieszkiem. – Jesteś tego na sto procent pewien? Ganianie różnych typków po całej galaktyce to ciężka robota, niewdzięczna, czasem nielegalna i moralnie dwuznaczna, a do tego...
– Starczy, starczy. Rozumiem aluzję. Jestem pewien.
– Siedemdziesiąt procent dla mnie, reszta dla ciebie – powiedziała szybko, ledwo skończyłem mówić.

W ostatniej chwili powstrzymałem się przed wzruszeniem ramionami; gdybym nie martwił się o kredyty, byłoby to mocno podejrzane.

– Pięćdziesiąt.
– Sześćdziesiąt.
– Pięćdziesiąt pięć.
– Niech ci będzie.

Podałem jej dłoń. Kaay bez wahania ją ujęła, pieczętując tym samym tą dziwaczną umowę. Poszło mi zbyt łatwo, pomyślałem, zdecydowanie zbyt łatwo.

***


– ...to chociaż mogłaś mi powiedzieć, że na tym zapomnianym przez Moc księżycu nie ma tlenu!
– Nie pytałeś – usłyszałem w słuchawkach wmontowanych w hełm razem z maską tlenową i goglami ochronnymi.

Byłem wściekły i nie zmieniały tego nawet moje burzliwie formujące się uczucia do Kaay. Misja zmieniła swój charakter z prostego przedarcia się do niedostępnej zwykłym szarakom części kosmoportu, w istny rajd komandosów na silnie strzeżoną fortecę wroga. Do tego dochodziła zbyt słaba grawitacja, skalista powierzchnia księżyca i denerwująca pewność siebie Kaay. Koszmarne połączenie! Dobrze przynajmniej, że nie musieliśmy się przebierać w skafandry ciśnieniowe.

– A oto nasz cel – rzekła w pewnym momencie. Skierowała się w stronę gładkiej ściany, która sprawiała wrażenie, jakby dosłownie wyrastała z okolicznych skał. Około stu metrów dalej, za wierzchołkiem naturalnego wzniesienia, widać było czubki anten, odbiorników i wszelkiej maści innych urządzeń komunikacyjnych.
– Tylne wejście – mruknąłem. – Zastanawiałaś się kiedyś czemu wszyscy źli faceci budują wielkie bazy, obładowują je gigantycznymi działami i uzbrojonymi po zęby żołnierzami, a potem dobudowują takie "supertajne" coś, które zawsze wykorzystują ich wrogowie?
– Co? Coś mówiłeś?
– Mniejsza z tym. – Przewróciłem oczami. – Wpisuj ten "tajny" kod i zabieramy się za twój statek.

Wspomniany kod, zdobyty gdzieś przez Kaay w zestawie ze starym planem technicznym księżycowego portu i zarazem warowni "króla oprychów", zademonstrował swą wartość i po chwili niewielka śluza powietrzna pośrodku ściany rozwarła się.

Przecisnęliśmy się przez otwór i od razu po uszczelnieniu się pomieszczenia, z radością zdjęliśmy z głów hełmy. Nie sądziłem, że z takim utęsknieniem będę czekał na powrót w objęcia standardowej grawitacji; delektując się nią zauważyłem, że Kaay ma rozpuszczone w nieładzie włosy. Wyglądała fenomenalnie, może nawet lepiej niż w typowym dla niej uczesaniu.

– Chodź, w tym rejonie nie ma kamer ani strażników.

Jak gdyby zaprzeczając swoim słowom, wyjęła z kabury pistolet blasterowy. Uczyniłem to samo, przy okazji upewniwszy się, że miecz świetlny jest dobrze ukryty w wewnętrznej kieszeni kurtki. Obiecałem sobie, zresztą już nie pierwszy raz, że po całej tej akcji wyjawię dziewczynie kim jestem – to jest: kim byłem. Miałem nadzieję, że Jedi nigdy nie nastąpili jej na odcisk, bo to by raczej nie wpłynęło dobrze na moją sytuację.

Kaay wyciągnęła z kieszeni czarnobiały wydruk planu, a ja mruknąłem jakąś kąśliwą uwagę pod adresem tutejszych dekoratorów wnętrz.

– Chciałbyś może różowe ściany w żółte kropki? – spytała na wpół żartobliwie, na wpół prowokacyjnie.
– A żebyś wiedziała!

Srebrzystoszare mury i ostre oświetlenie lejące się z rzadka porozmieszczanych lamp, znowu nasunęły mi na myśl znienawidzony "wystrój" Świątyni Jedi.

Kaay przytknęła palec do warg i bardzo ostrożnie podeszła do załomu korytarza. Po chwili wyjrzała zza niego i zaklęła cicho, zezując z pretensją na swój plan.

– Tu nie miało być ściany! – warknęła i kilkoma dosadnymi zwrotami określiła zarówno świstek flimsiplastu, jak i osobę, od której go kupiła.

Podszedłem do niej, zerknąłem zza ramienia na arkusz, potem na ścianę, której "nie powinno być", i z iście profesorską miną obróciłem plan do góry nogami.

– Wracając do moich tekstów: mówili prawdę, że ludzkie kobiety nie mają dobrej orientacji przestrzennej – oświadczyłem z niemałą satysfakcją.

Kaay odrobinę się zarumieniła, ale tym razem nie pozwoliłem jej dokonać złośliwego kontrataku. Wyrwałem plan z jej rąk i przejąłem dowodzenie. Po długiej, bodaj kilkudziesięciogodzinnej przerwie, postanowiłem również skorzystać z potęgi Mocy.

Zgodnie z zapewnieniami informatora Kaay, z którymi dziewczyna mnie zapoznała, położony na obrzeżach pewnego księżycowego miasta port-baza – i tym samym hangar, gdzie tkwił statek – broniło zaledwie paru znudzonych strażników. Większość kamer zainstalowano na zewnątrz obiektu, w środku wykorzystując je jedynie do monitorowania pokoju kontroli lotów – Moc była mi zatem potrzebna do lokalizowania ochroniarzy, a co za tym szło, unikania ich.

Przeprowadziłem nas przez dwa niewielkie magazyny, ale sprawy zaczęły się komplikować, kiedy uświadomiłem sobie, że tuż za kolejnymi grodziami stoi... no, ktoś, i nie zamierza się stamtąd ruszyć. Poczułem falę ciepła ogarniającą mnie od pasa w górę. Nie było alternatywnego przejścia, a przecież nie mogłem ni stąd ni zowąd powiedzieć Kaay, że za drzwiami wyczuwam jakąś dżentelistotę.

Należało improwizować.

Otworzyłem grodzie i znalazłem się twarzą w twarz z Givinem ubranym w kombinezon... sprzątacza, który ciągnął za sobą wózek z niezbędnymi narzędziami do wykonywanie swojego fachu.

– Kim jesteś?
– Eee, strażnikiem – wyjąkałem i dla potwierdzenia swoich słów potrząsnąłem przed nim blasterem.
– Nie powinieneś być w magazynie aurek?
– Eee, nie, robię tu rutynowy patrol.

Givin, gdyby oczywiście mógł, na pewno zmarszczyłby czoło.

– Cóż, muszę tu posprzątać.
– Eee, nie możesz – palnąłem. Myśl, myśl, ponagliłem sam siebie. Opanowałem odruch natychmiastowego starcia wielkiej, drażniącej kropli potu, która właśnie skraplała się tuż powyżej mojego prawego oka. Że też w dziedzinie decepcji nie byłem zbyt mocny. – Mam tu nikogo nie wpuszczać.
– Co? Kto wydał to polecenie? – obruszył się obcy.

Nim zdołałem skonstruować w miarę logiczną odpowiedź, zza moich pleców wyskoczyła Kaay. Posłała z blastera błękitny, ogłuszający strzał prosto w sam środek piersi Givina. Sprzątacz z głośnym rumorem zwalił się na podłogę, a razem z nim kilka szczotek i płynów czyszczących, które były przymocowane do jego wózka.
– Ja – burknęła Kaay i zgromiła mnie wzrokiem. – Po jaką cholerę się z nim bawiłeś? Trzeba go było od razu załatwić!
– Hej ty, wielka pani wojownik – zachmurzyłem się – nie wszyscy...

Raptem dobiegł nas okrzyk:

– Le'wi, to ty?

W okamgnieniu moja złość ulotniła się.

– Wciągaj go – sarknąłem. Złapałem nieprzytomnego Givina za nogę. Wspólnym wysiłkiem wciągnęliśmy obcego do pogrążonego w mroku magazynu.
Fierfek, jego wózek...

Nieznany osobnik powtórzył swoje pytanie. Kaay na migi pokazała mi, żebym stanął za grodziami i zastrzelił tego kogoś, gdy wejdzie. Stuknąłem się dwa razy palcem w czoło i złapałem swój blaster za lufę. Gdy parę sekund później strażnik rozłożył się bezwładnie obok Givina z potężnym guzem na czubku głowy, uśmiechnąłem się triumfująco do dziewczyny.

– Dobra, dobra, jąkający się bohaterze, prowadź dalej.

Gdy Kaay się złościła, również wyglądała cudownie. W sumie, zreflektowałem się, w mało której sytuacji tak nie wyglądała...

Doprowadziłem nas w jednym kawałku pod same wrota hangaru. Szczęśliwym trafem architekt, który zaprojektował to miejsce, pomyślał o iluminatorach w ścianach, dzięki czemu można było zerknąć na to, co za nimi stało. W tym przypadku był to niebiesko-czerwony, lekki frachtowiec Cyberine T-800.

– Oto i moje maleństwo – oznajmiła z nieskrywaną dumą Kaay. – "Ukojenie".
– Czekaj, czekaj, to twoja maszyna?
– Hej! – Dziewczyna niedelikatnie uderzyła mnie pięścią w bark. Dosłownie kipiała gniewem. – Ty sobie uważaj, dobrze? To świetna maszyna!

Pokręciłem głową, lekko skołowany zarówno nagłym wybuchem, jak i urazą, którą wyłowiłem w jej ostrym tonie.

– Nie o to chodzi – powiedziałem wolno. – Łowcy nagród zazwyczaj nie latają lekkimi frachtowcami...

Dziewczyna zatrzepotała powiekami.

– Ach, o to... – urwała i uśmiechnęła się przepraszająco. Chyba zdała sobie sprawę, że jej zachowanie musiało wydać się dziwne. Po chwili zrozumiałem, że Kaay zaatakowała mnie, bo sądziła, że nabijam się z jej ukochanego statku. Sam miałem bzika na punkcie gwiezdnych maszyn i w sumie mogłem trochę inaczej, nie tak dwuznacznie, się wyrazić. – Zrobiłam parę modyfikacji, ale mniejsza o to. Wyciągnij tą przecinarkę i zmywamy się stąd.

– Co?
– No, miecz świetlny. – Poklepała moją kurtkę dokładnie w miejscu, gdzie schowałem rękojeść. – Chyba nie chcesz szukać kodów do zamka, co?

Zatkało mnie.

– Skąd wiedziałaś? – wykrztusiłem.
– Co? O mieczu? – Uśmiechnęła się z politowaniem. – Lot trwał dwanaście godzin. A teraz otwieraj te drzwi.

Czerwieniąc się z zażenowania, z wahaniem wyciągnąłem miecz świetlny, a potem, pozorując nieporadność, zatopiłem jego szmaragdową klingę w stalowej płycie. To cud, że jeszcze nie domyśliła się kim jestem – to jest: kim byłem.

Po dwóch minutach pracy ciężki kawał gródź z metalicznym hukiem spadł na podłogę. Wyłączyłem broń. Wychwyciłem jakąś zmianę w Mocy. Coś się stało, ale nie uzmysłowiłem sobie co, gdyż Kaay zaciągnęła mnie do środka. Rozbieganymi oczami szukała terminala do ręcznego otwierania górnej pokrywy lądowiska.

Wtedy właśnie wyczułem, że we mnie – i w Kaay – wlepione są spojrzenia co najmniej kilku istot.

Byliśmy otoczeni.

– Tam! – krzyknęła dziewczyna i pokazała mi terminal. Nie była świadoma zagrożenia.
– Kaay, obawiam się, że jesteśmy...
– Jesteście otoczeni! – ryknął jeden z dziesięciu strażników, którzy niespodziewanie zmaterializowali się w pomieszczeniu. Wypełźli zza najróżniejszych kontenerów zalegających pod ścianami. Moment później dołączyli do nich czterej inni; ci z kolei zaszli nas od pleców. – Rzućcie broń!

Wyplułem z ust litanię przekleństw i zrobiłem co mi kazano. Kaay zmierzyła mnie osobliwym wzrokiem.

– No co? – wzruszyłem ramionami. – Nauczyłem się tego na Vukovarze.
– Nic nie mówiłam.

***


– Ostrzej nie łaska?!

Kaay otrzymała odpowiedź w formie grzmotnięcia zamykanych drzwi i metalicznego stuknięcia zasuwanej blokady. Bezsilnie kopnęła kilkunastocentymetrową płytę odgradzającą nas od wolności. Zaklęła głośno.

Rozejrzałem się po naszej malutkiej celi, w której z trudem mieściły się prycza, kran ze zlewem i prosty sedes. Prawie jak Świątynia Jedi, tylko że tam byłem zamknięty w całym budynku, a nie w jednym pokoju. Wspomnienie lat treningu, powtórzone teraz na swój przewrotny sposób, obudziło przyczajoną na dnie świadomości złość. Nie pomogło nawet spojrzenie na wściekającą się dziewczynę.

– Coś ty zrobiła temu gostkowi?
– Rąbnęłam jednego z jego ludzi – odparła z ociąganiem. Wtedy uświadomiłem sobie, że było coś nienaturalnego w sposobie, w jaki wypowiedziała te słowa. Zdziwiłem się swojemu zdziwieniu i sięgnąłem po radę Mocy, kiedy zapytałem:
– Jakiś ważniak, jak mniemam? Ile za niego zgarnęłaś?

Kaay zerknęła na mnie. Z mojej twarzy mogła wyczytać tylko ciekawość.

– Marne dziesięć tysięcy. – Wzruszyła ramionami. Kłamała, sygnał od Mocy był aż nadto jasny. Zaskoczony swoim odkryciem, zaśmiałem się pod nosem. Para z nas oszustów, pomyślałem sobie.
– A tobie co?
– Zupełnie nic. – Zacząłem się jeszcze głośniej śmiać. Ależ byłem naiwny! – Dobra jesteś, naprawdę dobra.

Dziewczyna uznała to za przytyk – i zaczęło się. Emocje trysnęły z niej jak lawa podczas wybuchu wulkanu.

– Słuchaj no ty! – Momentalnie poczerwieniała na licach, a ton jej głosu zmienił się nie do poznania. – Jak ci się nie podoba, to po jaką cholerę się przy mnie plątasz? Spodobał ci się mój tyłeczek, to teraz chodzisz za mną, żeby się na niego napatrzeć, co?

Naprawdę chciałem pohamować swój gniew, ale nie dałem rady. Wytoczyła zbyt ciężką artylerię.

– O, nagle przestałaś mnie lubić, tak? Dobra, tak, chodzę za tobą, ale dlatego, że cholernie mi się podobasz, masz piękną twarz, piękne oczy i piękne włosy, a nie tyłek! – Przez pół sekundy milczałem, lekko skołowany własną szczerością. – I tak, pchałem się tu za tobą. Niepotrzebnie, jak się okazuje, pani "łowco nagród"!
– Ty...! – Kaay podeszła do mnie i niemalże trzaskając piorunami ze źrenic, warknęła w swoim własnym przypływie szczerości: – Jestem przemytniczką, na mnie polują łowcy nagród i chciałam cię od samego początku oszukać. Teraz zadowolony?! Sam nie jesteś lepszy, zwykły złodziej statków uważający się za jakiegoś ważniaka!
– Nic takiego nie mówiłem! – żachnąłem się.
– Ale tak myślisz! – krzyknęła, dźgając mnie palcem w pierś. – Tylko czekałeś, żeby mnie wykorzystać i po wszystkim zwiać!
– Nieprawda – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Straciłem cierpliwość. Nikt nie będzie mi wmawiał nieczystych intencji!

Złapałem Kaay w ramiona i z całych sił ją pocałowałem. Nasze usta były ze sobą złączone kilka cudownych sekund, tak długo, że przez myśl przemknęło mi, czy przypadkiem nie użyłem jakiejś tajemniczej techniki Mocy.

– Ty rzeczywiście się we mnie zakochałeś – zdumiała się, zarzuciła mi ramiona na szyję i tym razem to ona mnie pocałowała.
– Jakoś tak wyszło – przyznałem podczas kolejnej przerwy między pocałunkami.
– Wiesz – szepnęła – złamałeś swoje przyrzeczenie.
– Miałem cię nie podrywać – rzekłem z uśmiechem. – Nie było nic o całowaniu.
– I dobrze – stwierdziła i ponownie mnie pocałowała. – Co teraz?

Pogładziłem ją po policzku. Miała cudownie gładką skórę.

– O czymś ci nie powiedziałem. – Chrząknąłem i przywołałem na wargi krzywy uśmieszek. – Dobrana z nas para, nie uważasz?
– Zapewne – przyznała. Uniosła brwi w oczekiwaniu na moją "spowiedź".
– Jestem, to znaczy byłem, Jedi.
– Że co?

Jej mina była tak komiczna, że musiałem się roześmiać. Nie wyczułem w dziewczynie żadnej złości, żadnej negatywnej emocji. Uścisnąłem ją z radością i równocześnie ulgą.

– To długa historia i kiedyś ci ją opowiem. – Sama myśl o tym wypełniła mnie jakimś takim wewnętrznym ciepłem. – W każdym razie ten miecz był mój, a Firefly, który "zakosiłem", tak naprawdę należał do mojego, martwego już, mistrza.
– Kto by pomyślał – mruknęła Kaay i popatrzyła na mnie... no, jakoś tak inaczej niż dotychczas. Nie z szacunkiem, bo wątpiłem, aby dziewczyna, mimo wszystkich swych zalet, kogokolwiek lub cokolwiek darzyła tym uczuciem, ale za to na pewno z zafascynowaniem.

Zaczerwieniłem się z zakłopotania i skinąłem na drzwi celi.

– Skoro już się wydało, to pozwolę sobie na małą demonstrację...

***


– Dzięki.
– Nie ma za co.

Uśmiechnąłem się i otrzymanym właśnie karabinem trzasnąłem nabiegającego Zabraka w potylicę. Strażnik z cichym jękiem osunął się na podłogę, tuż obok swojego kolegi potraktowanego z podobną delikatnością moment wcześniej.

– To mówisz, że możesz ich wyczuć? – spytała Kaay, sprawdzając czy dwa oprychy mają przy sobie coś cennego.
– Przeważnie – bąknąłem, przypomniawszy sobie hangar i co najmniej dziesięć luf wycelowanych we mnie i dziewczynę. – T-taa, przeważnie.
– A rozkład pomieszczeń?

Pokręciłem głową.

– Tego nie umiał nawet sam Revan. – Kimkolwiek on był, dodałem w myślach, machinalnie powtórzywszy to słynne wśród młodych Jedi powiedzonko. – Ale bez obaw. W końcu od czegoś ma się tą mózgownicę.

Dziewczyna zaprezentowała mi sardoniczno-rozweseloną minę i zaśmiała się triumfalnie. Wyciągnęła spod nieprzytomnego Zabraka znajomy, metalowy cylinder.

– Masz. – Rzuciła mi miecz świetlny, a sama zabrała pęk kluczy i kart dostępu oraz własny pistolet blasterowy, który zacisnęła mocno w dłoni. – Prowadź.

Poprowadziłem – tyle, że prosto na grupkę sześciu obładowanych bronią ochroniarzy, którzy wznieśli okrzyk na nasz widok i zaczęli chaotycznie strzelać.

Odbiłem błyskawicznie zapaloną klingą miecza ze dwa blasterowe bełty i wycofałem się, z satysfakcją patrząc, jak dwóch nieprzyjaciół pada po szybkiej serii z blastera Kaay. Na tym jednak nasze sukcesy się zakończyły. Przebiegliśmy całą długość jednego korytarza, następnie drugiego, minęliśmy kolejny załom i za naszymi plecami odezwał się gromki jazgot blasterowej kanonady. Co gorsza, tuż przed nami wyczułem następną garstkę istot.

Zatrzymałem się tak gwałtownie, że Kaay wpadła na mnie i zaklęła.

– Są przed nami i za nami – wyjaśniłem pokrótce. Wbiłem energetyczne ostrze w metalową ścianę w desperackiej próbie wycięcia przejścia do innego pomieszczenia.
– Jesteście otoczeni! – krzyknął ktoś nagle.

No i mamy powtórkę z rozrywki, pomyślałem smętnie, zorientowawszy się, że zarówno z jednej, jak i drugiej strony czyha na nas czterech wyjątkowo wkurzonych i nieprzyjemnie wyglądających strażników.

– Zrób coś – szepnęła dziewczyna. Pocałowałem ją w policzek i zgasiłem miecz.
– Nic się nie da... – wychwyciłem zmysłami silne zakłócenie w Mocy – ...zrobić.

W tym momencie w samym środku wrogiej bandy z przodu rozbłysło błękitne ostrze miecza świetlnego, tnąc gangsterów na prawo i lewo aż miło. Nie zastanawiając się kto, po co i jakim cudem przybył nam na pomoc, powtórnie włączyłem swoją broń. Wrzeszcząc do Kaay, by nie oszczędzała energii w blasterze, ruszyłem do szturmu na drugi kwartet oprychów. Ostrzał dziewczyny zredukował ich liczbę do dwóch, nim wreszcie zdali sobie sprawę z natury zagrożenia i odpowiedzieli na nie w jedyny sensowny sposób – wzięciem nóg za pas, ma się rozumieć.

– Ha! – krzyknąłem radośnie i obróciłem się, aby spojrzeć na swojego wybawcę.

Moja twarz momentalnie spopielała, a uśmiech spełzł z niej tak szybko, jak się pojawił.

– Mistrz Radena?

***


Wspominałem może, że nienawidziłem zakłopotania i zawstydzenia? Te dwa uczucia kołatały się we mnie, gdy po brawurowej ucieczce z księżyca, do frachtowca Kaay zadokowała kanonierka Firefly i stanąłem naprzeciw swojego "martwego" mistrza.

Nie śmiałem nawet podnieść wzroku.

– Wiesz ile mnie kosztowało dotarcie tutaj i uratowanie twojego nędznego tyłka? – spytał, z trudem hamując się przed wybuchnięciem. – Myślałeś że mnie tam zabili, tak? Otóż nie, żyję i mam się dobrze, nie licząc takiej drobnostki, że jestem na ciebie wściekły!

Zerknąłem kątem oka na Kaay, która stała pod ścianą ładowni. Zamiast dodać mi otuchy, czy wstawić się za mną, bezgłośnie chichotała. Tak jakby było się z czego śmiać, pomyślałem z rezygnacją.

– Masz szczęście, że na każdym Firefly'u Jedi zamontowali nadajnik. Inaczej już byś był trupem!

Przełknąłem ślinę. Co fakt, to fakt. Ruan Radena nie mógł się pojawić w lepszym czasie, a to, że sam musiałem to przyznać, jeszcze bardziej podkreślało jego osiągnięcie. Schowałem urażoną dumę do kieszeni. Czując coraz szybciej uchodzące ze mnie powietrze, zapytałem:

– Co teraz?
– Co teraz? – powtórzył cynicznie Radena. – Ty mi powiedz! W końcu to ty postanowiłeś zabawić się na Vukovarze, znaleźć sobie kompanię – wskazał kciukiem na rozbawioną, ale wciąż milczącą Kaay – i wpakować się w sam środek wielkiego, śmierdzącego poodoo!

Lekko zdarłem głowę i posłałem dziewczynie zrozpaczone spojrzenie. Uśmiechnęła się ciepło – to mi w zupełności wystarczyło.

– To nie ma sensu – westchnąłem i wyprostowałem się. Wbiłem spojrzenie w błękitne oczy Mistrza Jedi. Teraz albo nigdy. — Odchodzę z Zakonu.

Nie czekając na reakcję Radeny, podszedłem do Kaay, demonstracyjnie pocałowałem ją w usta, po czym objąłem ramieniem i odwróciłem się z powrotem do mistrza. Momentalnie wyczułem delikatną zmianę w jego nastawieniu... i ulgę. Ulgę! Uśmiechnąłem się.

– Nie nadaję się na Jedi i dobrze o tym wiesz – powiedziałem, delikatnie gładząc opuszkami palców włosy dziewczyny. – Licząc ciebie, miałem pięciu mistrzów. Dla czterech ostatnich byłem ciężarem, którego chcieli się za wszelką cenę pozbyć, tak samo jak Rada Jedi, nawiasem mówiąc. Koniec tego.

Ruan Radena przyjrzał mi się bacznie, błądząc oczami także na dziewczynę. Z powagą wypisaną na twarzy skinął głową.

– Nie pytam, czy jesteś tego pewien – zaczął, przywoławszy w końcu na usta lekki uśmiech – bo nawet jeżeli masz jakieś wątpliwości, dla nas obu i Zakonu Jedi będzie najlepiej, jak ograniczymy naszą znajomość do absolutnego minimum. Inaczej mówiąc wracam na Coruscant zanim zmienisz zdanie.

Po raz pierwszy od zetknięcia się z mistrzem Radeną, roześmiałem się. Kiedy rycerz zaczął się zbierać do wyjścia, prędko wyjąłem miecz świetlny i podetknąłem mu go pod nos.

– To chyba jest taki zwyczaj, co? Że ci, co odchodzą z Zakonu oddają miecz, prawda?

Ruan Radena uśmiechnął się z przekąsem i odsunął moją rękę.

– Tradycja tradycją, ale ta broń bardziej ci się przyda niż sądzisz. Bez obaw, wymyślę jakąś historyjkę.

Cofnąłem dłoń i popatrzyłem na niego pytająco.

– Wszyscy mają swoje sekrety – rzekł tajemniczo. Zerknął ukradkiem na Kaay, poklepał mnie po ramieniu, a następnie opuścił statek i wsiadł na pokład Firefly'a.
– Myślisz, że on też ma dziewczynę? – spytała nagle Kaay.

Wzruszyłem ramionami i uścisnąłem ją. Teraz na dobre rozpoczęło się moje nowe życie i jeśli wydarzenia ostatnich kilku godzin wziąć za jego przedsmak, zapowiadało się ono wyjątkowo ciekawie.

– Zmywajmy się stąd.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Tagi: Podróż



Czytaj również

Podróż
Strach kontra nadzieja
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.