» Literatura » Opowiadania » Podróż – część 1

Podróż – część 1


wersja do druku
3921 lat przed zniszczeniem Pierwszej Gwiazdy Śmierci

***


– Zapnij pasy. Zaraz wejdziemy w atmosferę.

Nienawidziłem tego. Zrób to, zrób tamto, uważaj na to, nie rób tego. Miałem już tego serdecznie dość. I nic mnie nie obchodziło, że "prawdziwy" Jedi nie powinien był myśleć w taki sposób.

W całej Świątyni Jedi mówili, że byłem ciężkim uczniem: upartym, niechlujnym i aroganckim. Jakby tego było mało, bez przerwy zasypywali mnie wyrazami fałszywego współczucia i spojrzeniami pełnymi udręki. No i jeszcze te ich żałosne próby wytłumaczenia mojego zachowania tym, że miałem już czterech mistrzów. To prawda, wszystkich dopadło to "szczęście", że pożegnali się z życiem właśnie wtedy, gdy zacząłem ich nieco lepiej poznawać. Więcej, każdy jeden ginął na moich oczach – zawsze na moich oczach.

Tego też nienawidziłem. Wielu rzeczy nienawidziłem.

Podobno nienawiść prowadzi na Ciemną Stronę. Wszyscy bez przerwy nawijali o tym jak pokrętna, zdradliwa i zła jest Ciemna Strona Mocy, że robi z Jedi potwora i tak dalej, i tak dalej. Żeby nie ten nieznośny patos, to jeszcze jakoś by mogło być, ale już przy drugim mistrzu miałem tych kazań po dziurki w nosie. Kiedy pytałem o dowody, każdy z nich patrzył na mnie zdumionym wzrokiem i wymieniał imiona Exara Kuna, Ulica Qel-Dromy i paru Darthów, tak jakby miało mi to coś powiedzieć. Pytałem: "Kim oni byli?" i zawsze dostawałem tą samą odpowiedź: "Jak to, nie wiesz? Niczego się nie nauczyłeś na lekcjach historii?" Ignoranci. Czy mistrzowie nie są właśnie po to, by odpowiadać na takie pytania? Inna rzecz, że nienawidziłem teoretycznych lekcji, a już w szczególności historii – jaki pożytek z niej, skoro po tej całej Czystce Jedi, o której na okrągło mówili Jedi, liczyło się tylko to, aby jak najlepiej wymachiwać mieczem świetlnym?

Rada Jedi wielokrotnie dawała mi do zrozumienia, że najchętniej wyrzuciłaby mnie precz – nie zrobiła tego tylko dlatego, że byłem już za stary. Wiedziałem zbyt wiele o Mocy, by ze mnie rezygnować. Co za hipokryzja!

Kiedy zginął mój czwarty mistrz, nikt mnie nie chciał. Moje fatum było powszechnie znane i żaden z Rycerzy nie zamierzał stać się "tym piątym".

Tego także nienawidziłem.

W końcu z litości wziął mnie pod swoje skrzydła Ruan Radena. Chociaż miałem prawie dwadzieścia lat, ubzdurał sobie, że jestem jakimś smarkaczem. Co gorsza traktował mnie jak dzieciaka.

– Dobrze, mistrzu – burknąłem. Nonszalancko zapiąłem pasy, spoglądając spode łba na trzydziestodwuletniego Mistrza Jedi – chyba tylko z tytułu – Radenę, który kierował nasz statek w stronę jakiejś rdzawo-zielonej planetki. Umarłbym z nadmiaru snu, gdyby nie ów cudowny statek – kanonierka typu Firefly, piękna jednostka o wspaniałych osiągach i niesamowitej zwrotności; inne seryjne maszyny tej klasy odpadały przy niej w przedbiegach. Poza Firefly'em każdy inny element misji był aż do bólu standardowy i nudny jak patrzenie na obrady Galaktycznego Senatu.

Wylądowaliśmy, zaliczyliśmy komitet powitalny, udaliśmy się do jakiegoś hotelu i poszliśmy spać. Następnego dnia czekało nas spotkanie ze stronami konfliktu. Zgodnie z moimi przewidywaniami po godzinie czy dwóch spór został rozwiązany, mistrz Radena w glorii i chwale pożegnał się z politykami tudzież generałami i ruszyliśmy do gwiezdnego portu, aby raz na zawsze opuścić ten nędzny glob.

Wówczas to właśnie sytuacja się porypała niczym bankiet Huttów, na który przypadkiem wprosił się funkcjonariusz lokalnej policji.

Konferencja pokojowa okazała się wielką farsą, my natomiast wpadliśmy w sam środek działań wojennych. I żeby było śmieszniej, między nami a portem nagle zmaterializowało się parę repulsorowych czołgów, którym – a jak! – asystowała cała chmara piechoty.

Uśmiechnąłem się szeroko. No, najwyższy czas na jakąś ciekawą akcję!

Nie widząc innego wyjścia, zaczęliśmy się przedzierać przez formację żołnierzy, wykorzystując Moc do przeskakiwania z jednego miejsca na drugie, a miecze świetlne do odcinania rąk, które dzierżyły broń. Taktyka sensowna, aczkolwiek nie uratowała od zguby mojego mistrza.

Kiedy wydawało się, że jesteśmy już bezpieczni, zaskoczyło nas kilka pożegnalnych salw z blasterów. Były oddane na chybił-trafił, lecz jeden z energetycznych pocisków przedarł się przez błękitną zasłonę klingi Ruana Radeny i ugodził go prosto w pierś.

Przyznam szczerze, mimo różnych awersji do niego, poczułem ukłucie żalu. Po chwili jednak, nie chcąc skończyć jak on (żołnierze, widząc ustrzelonego Jedi, ryknęli dziko, zatrzymali się i zawrócili), darowałem sobie bezsensowną próbę powrotu. Po pewnym czasie dotarłem do portu.

Tu czekała na mnie niespodzianka. Przed głównym wejściem wisiał w powietrzu ciężko opancerzony rydwan bojowy, a wokół niego kręciło się przynajmniej kilku strażników. Na domiar złego cała ich uwaga natychmiast skupiła się właśnie na mnie. Oczywiście uwaga nie była jedyną rzeczą, która się we mnie skierowała.

Bez chwili refleksji zanurkowałem za najbliższą zasłonę, płonący wrak śmigacza towarowego. W miejscu, gdzie przed chwilą stałem skrzyżowało się parę blasterowych błyskawic. Nie minęła sekunda, a krwistoczerwone smugi zaczęły okładać zniszczoną maszynę razami, literalnie przerabiając stal i tworzywa sztuczne na parę. Wcisnąłem guzik aktywatora na rękojeści miecza świetlnego z nadzieją, że mój umęczony mózg znajdzie jakiś sposób, by ocalić resztę ciała.

Długo szukać nie musiał, gdyż wybawienie, jakkolwiek nieoczekiwane, spadło prosto z nieba. Dwa trójkątne kształty śmignęły nad moją głową, prując z działek laserowych we wszystko, co się ruszało. Kiedy do moich uszu dotarł skądinąd radosny huk eksplozji, wyskoczyłem zza wraku i popędziłem w stronę, gdzie stała brama – a właściwie w stronę, gdzie znajdował się krater po niej oraz poczerniały szkielet rydwanu bojowego.

Po przelocie bombowców połowę portu okalały chmury dymu dobywające się z wściekle trzaskających żółto-pomarańczowych płomieni. Na całe szczęście nasz – to jest: mój – statek był bezpiecznie zaparkowany w drugiej połowie lądowisk.

Do czasu, gdy zasiadłem na fotelu kanonierki, nie zastanawiałem się co zrobię po opuszczeniu planety. Ba, byłoby czymś niezwykłym, gdybym w ogóle nad czymkolwiek dłużej podumał. Przyjdzie na to czas, pomyślałem i chwyciłem stery w dłonie.

Będąc w strefie walki "neutralnym obiektem", rychło stałem się celem dwóch myśliwców – być może nawet tych samych, które pomogły mi wejść do portu. To byłoby zabawne, ale nie zamierzałem się z nimi pojedynkować. Wydusiłem z silników co się dało. Te marne, prowincjonalne stateczki nie miały najmniejszych szans z Firefly'em.

Na orbicie panował spokój; żadna ze stron konfliktu nie miała niczego zdolnego do lotu w przestrzeni kosmicznej. To źle, uznałem, gdyż oznaczało to, że musiałem wreszcie pomyśleć co ze sobą zrobić.

Pierwszą decyzję podjąłem bardzo prędko: nie wracam na Coruscant. Co to, to nie! Jak już wspomniałem, miałem Jedi powyżej uszu. Zresztą, gdybym im zakomunikował o stracie kolejnego mistrza, oni też niewątpliwie mieliby mnie dość.

Ale skoro nie Jedi, to... co lub kto?

Po pięciu sekundach intensywnych deliberacji, nagle wyprostowałem się w fotelu i uśmiechnąłem szelmowsko. Znalazłem odpowiedź.

***


Ruan Radena miał mnóstwo wad, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość – przynajmniej raz naprawdę mi się przysłużył: opowiadając o przygodach swojego ojca, Aruna, na stacji Vukovar – szkaradnej plątaninie rur, platform i hangarów poskręcanych z wrakami kilku statków kosmicznych. Podobno już od setek lat szczyciło się mianem "siedliska występku": zbrodni, hazardu, niewolnictwa i całego tego galaktycznego szamba. Innymi słowy było to miejsce, które doskonale nadawało się do roli pierwszej przystani na mojej nowej drodze życia, życia bez Jedi, rzecz jasna.

Po wymianie uprzejmości z kontrolerem-idiotą, posadziłem kanonierkę na ciasnym lądowisku, ledwo wślizgując się między dwa zrupieciałe frachtowce. Ubrany w proste spodnie, prostą koszulę i prostą kurtkę, czyli jeden ze strojów przygotowanych na misje "ku chwale Zakonu", przypasałem sporych gabarytów pistolet blasterowy i opuściłem rampę Firefly'a.

Zaatakowała mnie koalicja duchoty, oparów i smrodu, ale ja pozostałem niewzruszony wobec tej bezczelnej inwazji na moje nozdrza. Pokonałem labirynt korytarzy i dumny z faktu, że udało mi się prawidłowo odczytać zardzewiałe tablice informacyjne porozwieszane po drodze w całkiem przypadkowych miejscach, wkroczyłem do serca Vukovaru – kantyny.

Przybytek ten był tak paskudny, odrażający i odpychający, że od razu go polubiłem. Niektórzy w Zakonie twierdzili, że sterylne komnaty Świątyni Jedi są wzorem pomieszczeń zamkniętych, ale ja wiedziałem swoje – pokoje bez życia były straszliwie nudne.

Śmiało podszedłem do baru i zamówiłem pierwszego lepszego drinka. Ledwo barman uporał się z zamówieniem, już wiedziałem gdzie chcę skierować swoje nogi. Kantynę Vukovaru wypełniali przedstawiciele dziesiątek ras inteligentnych, lecz mnie w szczególności zainteresowała istota mojej własnej rasy, z tym że przeciwnej płci. Siedziała przy stoliku na skraju zadymionego pomieszczenia. Widziałem jedynie tył jej głowy i długie, brązowe włosy upięte tuż powyżej linii ramion okrytych – jak zresztą całe jej zgrabne ciało – jakiegoś rodzaju kombinezonem. Jak tak na nią z ciekawością spoglądałem, coś mi natrętnie szeptało do ucha, że zaraz mogę stracić szansę swojego życia. Wprawdzie tajemniczy głos nie wyjawił o jaką szansę chodziło, ale skwapliwie posłuchałem jego rad, aby nie stać jak kołek.

Zgarnąłem z baru wysoką szklanicę z krwistoczerwonym płynem, niedbale usiadłem naprzeciw kobiety i cała moja pewność siebie odpłynęła w siną dal. Po prostu mnie zatkało.

Wspominałem już o tym, że nienawidziłem też tego, że Zakon nie przygotowywał nikogo do normalnego życia i nie uczył, na przykład, jak powinien się zachować Rycerz Jedi, kiedy stanie oko w oko z olśniewająco piękną dziewczyną?

No dobra, przesadziłem. Owszem, dziewczyna była piękna, ale w taki, można rzec: zwyczajny sposób. Co i tak nie zmieniłoby, że zamiast niedbale trzasnąć szklanką o blat stolika i wyskoczyć z jakąś porywającą gadką, zacząłem się bez słów wpatrywać w jej stalowoszare oczy, które już po chwili taksowały mnie z mieszaniną rozdrażnienia i znudzenia podchodzącego jednak pod rozbawione zaintrygowanie.

– Na twoim miejscu nie piłabym tego – powiedziała sucho, wskazując palcem na trunek.
– Takie mocne, co? – wydusiłem. Pozorowanie wyluzowania jakoś mi nie szło. – Nie takie rzeczy już piłem.

Wychyliłem pół szklanki za jednym pociągnięciem. Natychmiast tego pożałowałem. Wydając z siebie nieludzki skrzek, wyplułem na bok resztę płynu, którą nie zdołałem połknąć za pierwszym zamachem i poczułem w gardle pieczenie tak ogniste, jakbym trzymał w nim zapalone ostrze miecza świetlnego.

– Nie wątpię – skomentowała sarkastycznie moją walkę z alkoholem. – Ostrzegałam. Ten napój jest przeznaczony dla Wookieech.

Gorączkowo pokiwałem głową, próbując zapanować nad odruchem wymiotnym, a dziewczyna zmrużyła oczy, jak gdyby zastanawiała się nad czymś. Przywołując na oblicze przyjazną minę, pochyliła się do mnie. Kosmyki włosów cudownie opadają jej na czoło, pomyślałem wtedy, czując falę gorąca rozpływającą się po moich plecach.

– Czym tu przyleciałeś? – zapytała. Godziła we mnie takim specyficznym, onieśmielającym spojrzeniem. Uśmiechnąłem się blado, ale jednocześnie dumnie.
– Kanonierką typu Firefly.
– Firefly, co? – Dziewczyna z uznaniem skinęła głową. Serce mocniej mi zabiło. – Dobra maszyna. Widzisz, tak się składa, że potrzebny mi transport na Harakasi.
– Na Harakasi. – Udałem, że znam tą nazwę od urodzenia. W rzeczywistości zachodziłem w głowę gdzie u Sitha znajdowała się ta planeta. Żeby nie wypaść ze swojej roli i przypadkiem nie zostać uznanym za altruistę, zmarszczyłem nos, pochyliłem się lekko do przodu i spytałem na tyle beznamiętnie na ile dałem radę: – Co z tego będę miał?
– Moją dozgonną wdzięczność – powiedziała z nieszczerym ciepłem w głosie – a do tego dwa tysiące kredytów. Co ty na to?
– Uczciwie – skłamałem; zupełnie nie orientowałem się ile piloci brali sobie za takie kursy. – Ale mam lepszy pomysł. Co powiesz na to, żebyśmy zostali partnerami?
– Ho, ho, ho!

Dziewczyna zaniosła się śmiechem i odchyliła do tyłu na swoim krześle. Ruch ten sprawił, że kilkadziesiąt niesfornych włosów w przepiękny sposób zafalowało w powietrzu i opadło wzdłuż jej policzków. Serce zabiło mi jeszcze mocniej. Fierfek, co za dziwne uczucie, pomyślałem. Nie mogłem oderwać spojrzenia od jej twarzy. Niesamowite, jak wiele rzeczy mnie ominęło przez tych świętoszkowatych Jedi.

Tymczasem dziewczyna przestała się śmiać. Przyjrzała mi się krytycznie.

– Nawet nie wiesz kim jestem – prychnęła, ale od razu uniosła dłoń, bym nic nie powiedział. – Wyręczę twój umysł przeciążony próbami odgadnięcia tej tajemnicy: jestem łowcą nagród, a łowcy nagród nie działają w dwójkę.
– Czyli mówisz "nie"? – spytałem z tak ogromną dawką smutku, jaką tylko potrafiłem włożyć w swoje usta.

W tym momencie poczułem coś dziwnego, delikatne uszczypnięcie Mocy, zmarszczkę na jej dotychczas gładkiej i spokojnej tafli. Dziewczyna niespokojnie się poruszyła i wyraźnie zawahała, zanim rzekła niezobowiązująco:

– Zobaczymy. Rozumiem, że mam transport?
– Tak jest, prze pani.
– No to idziemy – odparła z pewnym niewysłowionym napięciem w głosie. Wstała od stolika.
– Hej, skąd ten pośpiech?

Dziewczyna nie odpowiedziała, toteż poderwałem się z krzesła jak opętany. Omal przy tym nie rozlałem resztek "wooczego" drinka. Jeszcze by tego brakowało, żebym zaplamił nowiutkie ubranie tym paskudztwem!

Podążyłem za dziewczyną... i zderzyłem się z jakimś Chadra-Fanem, który wylał na mnie całą zawartość swojej szklanki.

– Żeby to... – chciałem zakląć, lecz zamilkłem. Ze zdumieniem wysłuchałem serii najbardziej obraźliwych i plugawych przekleństw, jakie chyba kiedykolwiek padły w tej galaktyce. Nie mogąc wyjść z szoku, że z tak małej istoty wydobyłby się tak wymyślne wyrazy, nawet niespecjalnie zwróciłem uwagę na to, że spływający po koszuli płyn systematycznie plamił mi nogawki spodni.
Na sczerniałe kości Malaka, kimkolwiek on był. Naprawdę mało wiedziałem o tej galaktyce.
– Chodź.

Dziewczyna pociągnęła mnie za rękaw, jednocześnie demonstrując swą miną i irytację, i rozbawienie. Świetnie, pomyślałem sobie, dobrze wiedzieć, że w ten sposób reagują na mnie piękne kobiety. Świetnie.

Mimo wszystko uznałem, że to interesujące, że chociaż tak nieprzychylnie na mnie patrzyła, natychmiast ją polubiłem. Ale z drugiej strony, może to tylko jej uroda tak na mnie działała...?

Kiedy znaleźliśmy się na korytarzu, a ja wreszcie wysunąłem się na przód, aby ją poprowadzić ku właściwemu hangarowi, spytałem:

– Czemu chcesz polecieć...?
– Zostawiłam tam statek – odparła pospiesznie, z ledwie wyczuwalną nutką zażenowania.

"Hej, kto tu jest Jedi tak w ogóle?", chciałem sam do siebie rzec, dziwiąc się nie tyle szybkością reakcji dziewczyny, co raczej jej odpowiedzią. Jeżeli jej statek był na tamtej planecie, to po kiego Hutta przyleciała tutaj? A zresztą nieważne. Za mało wiedziałem o prawdziwym życiu, żeby roztrząsać tą sprawę. Co nie oznaczało jednak, że nie miałem do niej pewnych zapytań.

– Od jak dawna jesteś łowcą nagród?
– Odkąd pamiętam – odrzekła wymijająco. – A dokładniej rzecz ujmując...

Nagle zza rogu korytarza wyskoczył Rodianin i z wycelowanym w nas blasterem krzyknął:

– Stać i ręce do...!

Pomieszczenie na moment rozświetlił czerwonawy blask.

– ...od dnia, kiedy moi rodzice się pozabijali – dokończyła spokojnie dziewczyna. Schowała pistolet do swojej kabury i, jak gdyby nic się nie wydarzyło, ruszyła w dalszą drogę.

Stałem jak zaklęty, spozierając tępym wzrokiem na dymiącą dziurę w piersi Rodianina. Nerwowo gładziłem rączkę blastera, o którym nawet nie zdążyłem pomyśleć, a co dopiero mówić o użyciu go.

– Pozabijali? – powtórzyłem niezbyt przytomnie, zbierając do kupy rozkołatane myśli. – Jak ty to... to zrobiłaś?

Dziewczyna zrobiła minę w rodzaju "takie rzeczy to ja robię na co dzień".

– Idziesz?
– Aha.

Pół minuty później, wciąż w stanie oszołomienia, doprowadziłem ją do kanonierki. Jak tylko dziewczyna wkroczyła na pokład, wyraźnie się rozluźniła, jakby ktoś zdjął z jej pleców bardzo ciężki plecak. Nastrój zdecydowanie jej się poprawił.

– Zakosiłeś to cacko Jedi? – spytała niespodziewanie. Wycelowała wskazujący palec w wewnętrzną ścianę ładowni, na której było namalowane karmazynowe godło Zakonu: dwa skrzydła rozpostarte po bokach miecza świetlnego.

Zamurowało mnie. Nie miałem pojęcia co powiedzieć.

– Nieźle, nieźle – stwierdziła ze szczyptą szacunku. Uśmiechnąłem się zadziornie. Nie dość, że łatwo wykaraskałem się z kłopotu, to jeszcze zarobiłem parę punktów u dziewczyny. Coraz lepiej!

U dziewczyny, u dziewczyny... Ściągnąłem brwi. Coś było nie w porządku z tą frazą. Tylko co...? Jak wpadłem na odpowiedź, poczułem się naprawdę głupio.

– Skoro już okazało się, że pobędziemy ze sobą jakiś czas – zacząłem, usadawiając się na fotelu pilota – to może mi powiesz chociaż jak się nazywasz? Ja jestem Mael Lacm.
– A ja Kaay. – Dziewczyna zgięła się w pasie w parodii dworskiego ukłonu i rozsiadła na drugim fotelu. – Jak już przy czasie jesteś, to aż tak długo ze sobą nie pobędziemy. Harakasi jest w sąsiednim sektorze, pół dnia lotu stąd.
– Wiem – skłamałem i obdarzyłem ją szelmowskim półuśmieszkiem. – Miałem na myśli naszą współpracę... to się znaczy: naszą przypuszczalną współpracę.
– Ach tak. A tymczasem zabierz się za pierwszy punkt programu naszej wycieczki, dobrze?
– Z przyjemnością.

Wyprowadziłem maszynę ze zdezelowanego hangaru stacji kosmicznej. Niestety, nie było nam dane spokojnie odlecieć. Po jakimś kilometrze wyczułem, że coś jest nie tak. Wrażenie po chwili potwierdził ekran taktyczny, na którym trzy szare kropki oderwały się od Vukovaru i zaczęły podążać naszym śladem.

– Mamy towarzystwo. – Pstryknąłem przełącznikiem tarcz ochronnych. – Twoi kumple?
– Tak jakby. – Kaay w śliczny sposób przygryzła dolną wargę. – Masz tylko standardowe uzbrojenie?
– Wiesz, nie zdążyłem jeszcze...

Raptem kanonierką silnie zatrzęsło; kątem oka spostrzegłem dziesięcioprocentowy ubytek energii osłon energetycznych, a także mrugającą lampkę na pulpicie łączności. Odruchowo nacisnąłem ulokowany obok guzik. Na ekranie ukazała się zielonkawa twarz Rodianina.

– Mamy was na celowniku! – oznajmił z nieukrywaną satysfakcją obcy. – Wyłączcie silniki i przygotujcie się do dokowania!
– Nie gadaj z nimi – syknęła Kaay, ale zignorowałem ją.
– Po tej stronie kapitan Rehnols. – Przykleiłem na usta sztuczny uśmiech. W tym czasie dziewczyna nie próżnowała, pospiesznie wstukiwała do komputera nawigacyjnego koordynaty Harakasi. – O co chodzi? Czyżbym się czymś panu naraził?
– Zabiciem mojego brata! – ryknął Rodianin.
– A, to faktycznie ciężka sprawa – burknąłem i zerknąłem z wyrzutem na moją pasażerkę; dziewczyna wzruszyła ramionami. No tak, pomyślałem, dla niej zabicie jakiegoś Rodianina to chleb powszedni. – Słuchaj no pan, nie...
– Poza tym masz coś, co ja bardzo chciałbym mieć – kontynuował obcy. – Jak nam oddasz...
– Słuchaj ty zielona gnido! – warknęła Kaay, wepchnąwszy się w obiektyw kamery. Wypowiedziała kilkanaście wyzwisk niemniej barwnych niż te, które usłyszałem z ust Chadra-Fana, po czym rozłączyła się.
– Nie uważasz, że...

Kanonierką powtórnie zakołysało.

– Rób uniki do cholery! – krzyknęła. Na pierwszy ogień wziąłem korkociąg, który ostatecznie przerodził się w szaleńczą beczkę. Na moich licach rozkwitł kwaśny grymas. Shabla, za dużo ćwiczeń w symulatorze, za mało w realnej przestrzeni.

Po kilku ekwilibrystycznych manewrach nie byliśmy nawet o centymetr dalej od naszych prześladowców, za to "zgubiliśmy" z połowę energii osłon.

– Ile do skoku?
– Minuta!

Nagle do głowy wpadł mi pewien pomysł. Gwałtownie ściągnąłem do siebie stery. Świeca wgniotła mnie w fotel z taka siłą, że przez chwilę nie mogłem złapać oddechu.

– Co robisz? – wysapała Kaay. – Mamy lecieć tam, a nie z powrotem!
– Bez paniki. Wiem co robię.

Właściwie powinienem był rzec: "chyba wiem co robię", ale po co niepotrzebnie denerwować urodziwą pasażerkę? Vukovar ze swoją gęstwiną rur i innych tego typu rzeczy rósł w oczach z każdą sekundą.

– W tym czymś bez trudu ich zgubię – próbowałem sam dodać sobie otuchy.
– Albo nas pozbijasz – zepsuła moje wysiłki Kaay, z niepokojem obserwując zbliżającą się konstrukcję.
– Myślałem, że łowcy nagród lubią podejmować ryzyko – zakpiłem nerwowo, czując narastający lęk, który dodatkowo wzmocnił fakt, iż straciliśmy tarczę ochronną. – Trzymaj się!
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Tagi: Podróż



Czytaj również

Podróż
Strach kontra nadzieja
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.