» Fragmenty książek » Piter - Szymun Wroczek

Piter - Szymun Wroczek


wersja do druku
Piter - Szymun Wroczek
Iwan otworzył torbę, wsunął rękę do środka. Namacał foliowy woreczek z karbidem, wyciągnął go. Ciężki, trudno go utrzymać jedną ręką. Na trzy godziny pracy karbidówki potrzeba mniej więcej trzysta–czterysta gramów. Plus ZN na kilka dni – ogółem ma ze sobą siedem kilo karbidu. Ciężka rzecz. Zwykle używał karbidówki jako podstawowego źródła światła, ale tym razem miał zamiar zaoszczędzić, obejść się przy pomocy diody – baterie można kupić, można też znaleźć je na powierzchni. Koniec końców, robią je nawet na Technolożce – chociaż marne.
A z karbidem jest trudniej.
Nawet Technolożka nie jest w stanie odbudować przemysłu chemicznego. Niestety.
Wyciągnął torebkę, udało mu się jakoś rozsupłać węzeł. Na początku palce mu się ślizgały – cholerne rękawiczki. Ale potem jednak dał radę. Tak, dalej będzie łatwo.
Tankujemy lampę. Nasypał karbidu (od wilgotnych rękawiczek ten cicho syczał i prychał) do zbiorniczka lampy, wyregulował dopływ wody. Ciche, lecz żywe syczenie. Zaczęło się.
Szczęknął zapalniczką. Języczek płomienia. Nagle acetylen zapłonął tak jasno, że Iwan mimowolnie się odsunął. Cholera.
Szybkie spojrzenie na macki. Ciepłe, jasne światło sprawiło, że zamarły w miejscu, potem znów zaczęły się ruszać.
No, teraz tempo.
Z lampą w jednej ręce i torbą z karbidem w drugiej Iwan pobiegł do krawędzi peronu. Schylił się. Półprzezroczyste macki wystawały zza rogu około metra nad jego głową.
Bang, bzyk.
Odwrócił się. Macka dotarła do kasku z diodą i włóczyła go teraz po granitowej posadzce. Kask zgrzytał. Spróbuj tylko zniszczyć, gnido.
Trzymając lampę w lewej ręce, Iwan położył się na peronie i wysunął zza rogu.
W pierwszej chwili pomyślał nawet, że to znów halucynacje. Widział coś podobnego podczas ostatniego wyjścia z Koślawym na powierzchnię, kiedy specjalnie poszli nad morze, żeby zobaczyć, co tam jest.
A na brzegu leżały resztki przezroczystego stwora.
Przeszli wtedy tylko kawałek nabrzeżem, nikt w końcu nie zaryzykował zbliżania się do wody. Oprócz Koślawego, ale on zawsze miał nierówno pod sufitem.
I zawsze miał farta. Digger wynurzył się z czarnych fal uderzających o granit. Płetwy przecinały za nim wody portu; w oddali, przy grobli, w ciemnej wodzie, rozbryzgując świecącą wodę, miotało się coś ogromnego. Ni to pożeranie, ni to kopulacja. Iwan przypomniał sobie oślepiająco biały, niczym sierp księżyca przecinający ciemność, uśmiech Koślawego. Farciarz.
A w drodze powrotnej okazało się, że szczęście Koślawego się wyczerpało.
Iwan patrzył na wyciągnięte dwuipółmetrowe cielsko, opływowe niczym łódź podwodna. Przez przezroczystą skórę widać było wnętrzności: zielonkawe skrzela, bladoróżowe skupisko nerwów (mózg?), żółtawy splot jelit. Taka szklana panienka. Ogarnęła go fala obrzydzenia. Flaki w foliowej torebce… Za plastikowym stworem ciągnęły się dziesiątki cienkich macek, które nieustannie się poruszały. Jakby ktoś zalał wrzątkiem duży (bardzo duży!) talerz makaronu, a potem wylał zawartość do kałuży…
Wujek Jewpat opowiadał: w oceanie, na wielkich głębokościach, tam gdzie nie ma światła, żyją przezroczyste ryby.
Ale po jaką cholerę to głębinowe stworzenie tutaj, w metrze? My, to wiadomo po co, a ci tu czego?! Znalazły sobie śmierdziele arkę Noego.
Ogromne różowe oczy po obu stronach głowy patrzyły niezmąconym wzrokiem. Iwanowi wydało się, że nawet ironicznie.
Kiedy na stwora padło światło karbidówki, ten szarpnął się jak oparzony. Wszystko zaczęło się ruszać. Macki uniosły się do góry i na boki w poszukiwaniu śmiałka.
Stwór leżał w mętnej wodzie, w połowie z niej wystając. Iwan pomyślał: no, cholera. Wziął zamach i rzucił worek z karbidem bliżej stwora. Torebka rozchyliła się w locie, karbid poleciał do wody – plusk, psss – zabulgotało, zasyczało, niczym gigantyczny rosół z kostki. Podniosła się para, zakrywając stwora przed jego wzrokiem.
Odsunął się do tyłu. Jeśli powstanie wystarczająco dużo acetylenu, wystarczy nawet iskra, żeby wszystko się zapaliło.
Lub nawet eksplodowało.
Ale czy wystarczy karbidu? A niech to! Przeturlał się w bok, unikając macki. Za nim syczało i bulgotało. Teraz? Nie, jeszcze chwilkę.
Iwan skoczył na nogi z karbidówką w dłoni. Rzucił się w kierunku kasku, po drodze przeskoczył przez mackę, chwycił kask. No, kurna. I raz! Doskoczył do filara, poślizgnął się. Co znowu… Zdążył wystawić przed siebie kolano i ustał, nie upuścił lampy. Rzepka w kolanie zapłonęła bólem. Obrócił się w kierunku, z którego buchał gęsty, acetylenowy dym.
Ułamek sekundy później coś chwyciło go za ramię.
Oż w mordę!
Uczucie było takie, jakby mięśnie przebił mu rozpalony pręt. Iwan szarpnął, coś zazgrzytało – automat upadł na posadzkę. Macka skurczyła się i rzuciła go plecami o filar. Potem niespiesznie zaczęła wprasowywać go w marmur.
Spojrzał na swoją rękę z lampą, potem na mackę.
– Mój ulubiony cukierek – powiedział do macki. – Słyszysz? Batooonik.
Iwan odchylił się do tyłu, uwolnił rękę i szarpnął, naciskając całym swoim ciężarem w przód, padł na kolana i rzucił karbidówkę w gardziel tunelu. A masz!
Macka schwyciła go w poprzek klatki piersiowej, ścisnęła.
Jego głowę jakby poraził prąd, poczuł wznoszącą się od piersi czarną falę duszności. Rozchwiana Primorska przechyliła mu się przed oczami. Trafiła kosa na kamień. Dźwięki zaczęły się oddalać.
W huczącej, pulsującej ciszy widział, jak leci lampa – pięknie, płynnie, długim łukiem. I jak zaczyna spadać tam, na tory. Zamknął oczy. To tyle.
Eksplozja.
Ułamek sekundy później w twarz chlusnął mu wrzątek.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Piter
Postapokaliptyczny hamburger
- recenzja
Piter - Szymun Wroczek
Kolejne miasto, kolejna stacja
- recenzja
Wędrowiec
Kiedy ratowanie ludzkości nie może poczekać
- recenzja
Prawo do zemsty
Tak to na wojence ładnie
- recenzja
Achromatopsja
Warszawa malowana pyłem i krwią
- recenzja
Człowiek obiecany
Pożoga po krakowsku
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.