» Fragmenty książek » Pierwsi w boju

Pierwsi w boju


wersja do druku

Prolog i rozdział jedenasty


Pierwsi w boju
Prolog


– Wz. Jeden? – zapytał gunny Charlie Bass. Posłał technikowi Terminal Dynamics ciężkie spojrzenie. – Jest pan pewien, że zdołamy łapać naszych bandytów, używając Wz. Jeden? – Machnął ręką w stronę leżącego na stole czarnego pudełka.
– Wz. Jeden, jak pan to nazywa, sierżancie, to Uniwersalny Pozycjonator OdbiorczoNadawczy Wzór Jeden – odpowiedział protekcjonalnym tonem Daryl George. Bass nie miał wątpliwości, że reprezentant firmy opisywał działanie swojej zabawki zebranym wokół stołu podoficerom tylko dlatego, że uważał ich za zbyt ograniczonych, by mogli cokolwiek zrozumieć bez jego wyjaśnień.
– Gdzie przeprowadzono testy polowe? – zapytał gunny Bass. Sierżant major Tanglefoot posłał mu groźne spojrzenie. – Cieszę się, że pan o to spytał – odpowiedział George w stronę zebranych sierżantów 31 OPUF. Wygładził swój cieniutki wąsik grubym palcem. – Macie panowie prawo wiedzieć wszystko co konieczne na temat testowania sprzętu, od którego może zależeć życie wasze i waszych ludzi. Testy końcowe UPON – przeliterował z namaszczeniem – przeprowadzono na Aberdeen. Na wszystkich etapach testów zebrał najwyższe oceny. – George uśmiechnął się szeroko, jakby oznajmił właśnie, że wygrał na loterii.
– Aberdeen… czyli poligon. Innymi słowy, mówi nam pan, że Wz. Jeden nie brał jeszcze udziału w akcji. – Bass starannie unikał spoglądania na sierżanta majora.
– Jak już mówiłem, sierżancie – George wyprostował się na całą długość swojego puszystego ciała i agresywnie wysunął szczękę w stronę pytającego – wszystkie etapy testów zaliczył z najwyższymi ocenami.
Bass zacisnął szczęki z powodu nieustannego nazywania go „sierżantem”, jakby był jakimś cholernym podoficerem Armii. Nie był w Armii, był Gunnym Korpusu Marines Konfederacji.
– Są jeszcze jakieś pytania? – wtrącił się sierżant major Tanglefoot.
I znów odezwał się Bass.
– Sierżancie majorze, wie pan równie dobrze jak ja i każdy podoficer w tym pokoju, że istnieje olbrzymia różnica między kontrolowanymi testami a testami w warunkach bojowych. Bierzemy udział w operacji bojowej. Nie ma tu miejsca na testowanie niesprawdzonego sprzętu.
– Wszystko, co mamy w Korpusie, musiało kiedyś zostać po raz pierwszy przetestowane w warunkach bojowych – odpowiedział Tanglefoot. W jego głosie było słychać, że zaczyna mieć tego dość. – To pierwszy raz dla UPON.
Bass skrzywił się.
– Tak jest, sierżancie majorze. – Przełknął, zdając sobie sprawę, że spór z Tanglefootem to stąpanie po bardzo cienkim lodzie. – Po prostu myślę, że nie powinniśmy używać Wz. Jeden bez zabierania ze sobą nadajników radiowych i lokalizatorów, o których wiemy, że działają. Na wypadek, gdyby to nawaliło.
Tanglefoot odpowiedział mu tonem nie znoszącym dalszego sprzeciwu.
– Dowództwo poleciło oddać wszystkie nadajniki plutonów i kompanii, lokalizatory geopozycyjne i komputery naprowadzające. Każda kompania i pluton otrzymają zamiast nich UPONy. To jedno urządzenie zamiast trzech. Zbrojmistrze, oddacie stary sprzęt i osobiście wydacie nowy. Sierżanci kompanii dopilnują wykonania rozkazu. To wszystko. Wykonać.
Dwudziestu starszych podoficerów jednostek operacyjnych 31. Oddziału Pierwszego Uderzenia Floty podniosło się z miejsc i zaczęło opuszczać pomieszczenie.
Charlie Bass wiedział, kiedy odpuścić. To była właśnie jedna z takich sytuacji. Niestety Daryl George nie wiedział, kiedy przestać.
– Nie martwcie się, sierżancie – odezwał się do Bassa – Osobiście gwarantuję, że UPON Wzór Jeden spełni wszystkie wymagania.
Bass odwrócił się i posłał George’owi płomienne spojrzenie.
– A ja osobiście gwarantuję, że jeśli stracimy choć jednego człowieka z powodu jakiejś wady tego czegoś, pan osobiście za to zapłaci.
– Bass, dość! – warknął sierżant major Tanglefoot. – Dajcie spokój tym bzdurom, Gunny.
– Tak jest, sierżancie majorze. Przepraszam, sir. – Posłał George'owi spojrzenie, z którego jasno wynikało, że bynajmniej nie żałuje. Potem wyszedł z pomieszczenia za sierżantem szefem swojej kompanii.
Uważaj, Bass – szepnął sierżant szef.
***

"Bandyci" ścigani przez Marines na Fiesta de Santiago wydawali się znikać w górach z jeszcze większą łatwością niż wśród mieszkańców nizinnych miast. Do popołudnia trzeciego dnia po tym, jak Marines wysiedli ze swoich Smoków, by ruszyć przez teren zbyt nierówny dla szturmowych poduszkowców, poza okazjonalnymi śladami stóp wciąż nie widzieli swojej zwierzyny.
– Gdzie jesteśmy według Wz. Jeden? – zapytał Bass starszego szeregowego LeFarge’a, ich łącznościowca, gdy jednostka Brawo zatrzymała się, by zaplanować następny krok.
– Moja pozycja – odezwał się LeFarge do czarnego pudełka.
UPON był długi na trzydzieści centymetrów, szeroki na dwadzieścia i gruby na pięć. Jedna z powierzchni rozjarzyła się, prezentując ekran, który zamigał po poleceniu LeFarge’a, po czym wyświetlił zestaw współrzędnych i schematyczną mapę z zaznaczoną pozycją.
– Jakieś wieści od Starego? – zapytał Bass, wykreślając współrzędne z UPON na papierowej mapie.
W połowie drugiego dnia marszu dowódca kompanii podzielił jednostkę na dwie grupy. Wraz z sierżantem szefem wziął dwa plutony oraz pół plutonu wsparcia i oddalił się jednym ze szlaków, podczas gdy jego zastępca i Bass ruszyli drugim szlakiem z pozostałym plutonem i drugą połową plutonu wsparcia. Teraz utracili łączność.
– Nic od 0830 – odpowiedział LeFarge. Rozejrzał się po otaczających ich upstrzonych głazami i zalesionych zboczach, po czym niedbałym gestem starł z czoła strużkę potu. Było prawie czterdzieści stopni w cieniu. – To pewnie góry blokują transmisje. Bass potrząsnął głową. Znajdowali się w paskudnym miejscu. Teren świetnie nadawał się na pułapkę.
– To rzekomo ma być łączność z satelitami sznura pereł, nie w zasięgu wzroku. W górze zawsze jest jakiś satelita. – Użył kompasu do wyznaczenia azymutu względem trzech charakterystycznych punktów orientacyjnych wokół wąskiego wąwozu o stromych ścianach, w którym się znajdowali, po czym zaznaczył wyliczoną przez siebie pozycję na kartce i spisał współrzędne. Staromodna nawigacja lądowa na bazie kompasu i mapy wciąż się sprawdzała.
– Pogadaj z łącznościowcem trzeciego plutonu i dowiedz się, czy dostał takie same odczyty jak ty.
LeFarge zaczął mamrotać do mikrofonu swojego hełmu, porozumiewając się z łącznościowcem trzeciego plutonu, który znajdował się sto metrów za nimi. Bass wstał, żeby pokazać dowódcy grupy Brawo swoje wyliczenia
na podstawie kompasu oraz współrzędne podane przez UPON. Według urządzenia znajdowali się w dolinie sąsiadującej z tą, którą Bass określił na podstawie obliczeń.
– Jak bardzo jesteś tego pewien? – zapytał porucznik Procescu.
Bass wskazał punkty orientacyjne, których użył do wyznaczenia położenia. Dolina, w której mieli się znajdować według UPON, nie miała podobnego ukształtowania terenu.
– Gunny – odezwał się LeFarge – trzeci pluton dostał prawie takie samo położenie jak ja.
– Zdołamy wrócić do domu? – zapytał Procescu.
Bass kiwnął głową.
– Używając kompasu i mapy, jeśli nic innego nie zadziała.
– Gdzie powinniśmy być?
– Ścigać Pancho – odpowiedział Bass, wzruszając ramionami.
Może któryś z bandytów ściganych przez Marines miał na imię Pancho, a może nie. Nie miało to znaczenia. Za każdym razem, gdy Marines ruszali przeciwko partyzantom, określanym jako bandyci, nadawali im imię "Pancho".
– W takim razie jeśli nie ma problemu z odnalezieniem drogi do domu – oświadczył Procescu – to gońmy Pancho. – Zwrócił się do LeFarge’a. – A ty próbuj wywołać Starego.
– Jeśli będziemy potrzebowali wsparcia powietrznego, a eskadra lotnicza spróbuje nas namierzyć na podstawie współrzędnych podanych przez Wz. Jeden, to możemy równie dobrze ich nie wzywać – mruknął Bass, zakładając plecak i sprawdzając broń.
– Zbierać się! – zawołał do drużyny poprzedzającej grupę dowodzenia Bravo i podniósł prawą rękę, pozwalając opaść rękawowi kameleona, po czym zasygnalizował „wstawać i ruszać”. Odpoczywający, prawie niewidoczni Marines drużyny na szpicy wstali i ruszyli w górę wąskim dnem parowu. Na chwilę zamigotali, gdy ich kameleony zaczęły dostosowywać się do otoczenia. Wędrujących ludzi można było dość łatwo wypatrzyć – ich kameleonowe stroje nigdy bowiem do końca nie dopasowywały się do otoczenia, a jedynie zmieniały kolory, by upodobnić się do otaczających ich skał i ziemi. Za to ukryci w cieniu na zboczach skrzydłowi byli praktycznie niewidzialni, chyba że obserwator wypatrzyłby ich odsłonięte twarze, dłonie czy szyje w niedopiętych bluzach.
– Ścigamy około dwudziestu Pancho – rzucił Procescu do Bassa – a jest nas czterdziestu sześciu. Kiedy ich złapiemy, nie będziemy potrzebowali wsparcia powietrznego.
***

Kwadrans po tym, jak Bass dokonał kontroli położenia, wzmocniony pluton grupy Brawo dotarł do miejsca, gdzie niedawny wstrząs zrzucił na dno doliny wiele potężnych głazów i wywrócił większość drzew rosnących na stromych zboczach. Ptaki sprowadzone z Ziemi oraz miejscowe ćwierkały i śpiewały, polując na owady brzęczące w sennym powietrzu. Nagie zbocza wydawały się puste i można było odnieść wrażenie, że aż do osiągnięcia kolejnego zalesionego obszaru, odległego o pół kilometra, jedyny problem Marines to groźba skręcenia nogi na nierównym podłożu.
Drużyna na szpicy i drużyna wsparcia przechodziły właśnie przez otwarty teren, a grupa dowodzenia Brawo znalazła się na jego skraju, gdy rozległ się krzyk zwiadowcy osłaniającego oddział z lewej.
– Pancho! – Krzyk został zagłuszony ozonowym trzaskiem jego broni, która częściowo odparowała odsłonięty but bandyty. Dwóch Marines na lewym zboczu natychmiast otwarło ogień, a trzask ich broni, jeszcze głośniejszy huk pękającej od trafienia skały i skwierczenie odparowywanego ciała niemal stłumiły wrzask bandytów zranionych stopionymi odpryskami kamieni.
– Kryć się! – ryknął Bass, rzucając się za pobliski głaz. Z całego stoku doliny rozległy się rozproszone trzaski broni przeciwników. Marines na dnie niecki próbowali odpowiedzieć ogniem zza osłon, podczas gdy drużyna wsparcia rozstawiała swoją broń, ale tarcze siłowe chroniące ich przed bronią energetyczną bandytów w żaden sposób nie osłaniały przed stopionymi odpryskami skał rzucanymi w powietrze przez trafiające w nie kule plazmy. Marines złapani w strefę ostrzału mogli tylko kulić się za głazami, kryjąc się przed trzeszczącymi pociskami i tryskającą magmą.
Procescu szybko ocenił sytuację i spokojnie wydał rozkazy przez komunikator.
– Trójka, bierz resztę drugiej drużyny i działko na to zbocze, pomożesz flance. Swojego sierżanta i dwie drużyny wsparcia wyślij do zwiadowców ze skrzydła na drugim zboczu, niech ich przycisną ogniem. Reszta drużyny wsparcia i jej dowódca do mnie.
Bass przestawił przełącznik pozwalający mu słuchać wszystkiego, co działo się w sieci łączności do poziomu dowódcy sekcji ogniowej. Usłyszał, jak dowódca trzeciego plutonu wydaje rozkazy, a sierżant zbiera resztę drużyny wsparcia, dowódcę drużyny, dowódcę drużyny wsparcia oraz dowódców sekcji ogniowych, poganiając ich. Dowódcy sekcji ogniowej i wsparcia, przygwożdżeni na otwartym terenie, zgłosili, że nie mają żadnych ofiar.
Bass włączył następnie gogle podczerwieni, żeby przeskanować zbocze, z którego strzelano. Widząc zaledwie parę tuzinów śladów cieplnych wielkości człowieka, zadał sobie pytanie, co się tu dzieje.
Bandytów musiało być więcej. Nie zastawiliby pułapki, gdyby nie mieli przewagi liczebnej nad Marines. Nagle strzały z lewego zbocza przybrały na sile, gdy porucznik Kruzhilov wraz z posiłkami dotarli na flankę i wzmocnili trzech Marines strzelających stamtąd do bandytów. Bass słyszał przez sieć dowodzenia, jak dowódca plutonu spokojnie wydaje rozkazy koordynujące ogień tych dziesięciu Marines. W ciągu paru sekund chaotyczne strzały do losowych celów zastąpiły skoordynowane strumienie plazmy, topiące szeroką połać zbocza w odległości
dwudziestu metrów od ich pozycji.
Trzecia sekcja wsparcia dotarła do Procescu i dowódca grupy Brawo przyłączył się do postępującej burzy ognia. Czterdzieści metrów przed szeregiem Marines, na flance, poderwał się z wrzaskiem bandyta. Brakowało mu jednej ręki, w udzie miał wypaloną dziurę, a na wpół stopiona skała zapaliła jego mundur. Jeden z Marines na otwartej przestrzeni podniósł się ze swojej kryjówki i zdjął go czystym strzałem. Pozostali bandyci zaczęli uciekać.
Przynajmniej nie mają tarcz, pomyślał Bass.
– Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień! – rozkazał Procescu. – Trójka, idźcie sprawdzić to zbocze, upewnijcie się, że jest czyste. Obejrzyjcie ciała, może kogoś da się przepytać.
Bass zmarszczył brwi. Nie mógł uwierzyć, by tak mała grupa zastawiła pułapkę na wzmocniony pluton Marines. Obrócił się, by przeskanować przeciwległe zbocze. Dzięki goglom przekonał się, że na całej jego długości pełno jest czerwonych plam… To tam kryła się główna pułapka! Bandyci nie przewidzieli, że Marines będą mieć zwiadowców na zboczach, i pułapka została przedwcześnie odkryta. Napastnicy po lewej stronie mieli uniemożliwić Marines wycofanie się po złapaniu ich na otwartym terenie przez większy oddział na prawym zboczu. Na prawo od Bassa linia czerwonych plam przedzierających się przez drzewa była coraz bliżej obsadzonego przez bandytów zbocza, a tymczasem unieruchomieni na dnie doliny Marines zaczynali podnosić się z ziemi.
– Wszyscy padnij! – krzyknął na kanale ogólnym. – Są na prawym zboczu. Trójka Brawo, zatrzymaj się. Użyj gogli. – Puls Bassa nabrał dzikiego tempa. Po sekundzie usłyszał jęk sierżanta Chwaya:
– Jezu Mohamecie – a potem jego polecenie skierowania działek szturmowych na prawe zbocze.
Kilku Marines na otwartym terenie zerwało się i ruszyło biegiem w stronę kępy drzew, w której kryła się grupa dowodzenia. Główne siły bandytów otwarły ogień i kule plazmy otoczyły dwóch biegnących. Gdy tarcza jednego z nich została przeładowana, po prostu wyparował w błysku ognia, a zaraz potem padł drugi, spalony na węgiel. Pozostali Marines musieli znowu się ukryć, zanim dobiegli do linii drzew. Do kryjówki Bassa dotarł smród palonego ciała.
Chway polecił dwóm sekcjom wsparcia włączyć się do akcji. W ciągu paru sekund ich broń zaczęła wyrzucać kule energii mogące stopić nawet metr ferrobetonu. Trzech zwiadowców z flanki dodało do tego lżejszy, ale bardziej skoordynowany ogień. Procescu rozkazał towarzyszącej mu sekcji wsparcia wypalić dalszy kraniec zbocza; Kruzhil i jego ludzie mieli przyłączyć się do ostrzału prowadzonego przez sekcję wsparcia. Działko na lewym zboczu zaczęło pluć kulami plazmy, które leciały tak gęsto, że zdawały się tworzyć prawie ciągły strumień. Bandyci bynajmniej nie siedzieli bezczynnie, czekając, aż Marines zaleją ogniem oba końce ich pułapki. Około setki z nich skupiło swój ogień na Chwayu, jego działkach szybkostrzelnych i trzech zwiadowcach, natomiast dwa plutony zaczęły odpowiadać ogniem działku Kruzhilowa i Marines na lewej flance. Pozostali bandyci pilnowali Marines przyciśniętych do ziemi na otwartym terenie, wykluczając ich z walki. Chwilowo tylko grupa dowodzenia była nietknięta. Bandyci nie widzieli Marines dzięki ich kameleonom, a brak gogli na podczerwień uniemożliwiał im zauważenie sygnatur cieplnych. Dostrzegli jednak żarzące się lufy przegrzanej broni i to na nich zaczęli skupiać swój ogień. Krzyk na prawej flance umilkł gwałtownie, gdy na jednym z Marines skupił się ogień kilku stanowisk broni. Inny nie miał nawet czasu na krzyk, gdy siedem blasterów przepaliło jego tarczę i zmieniło go w dym.
Bass widział przez termowizyjne gogle, jak pierwsze pięćdziesiąt metrów zbocza po prawej jarzy się litą ścianą ognia, którym zalali je Marines Chwaya, zanim przeszli dalej. Nie mogło tam być nikogo żywego. Niestety następni bandyci rozciągnęli się na kolejnych trzystu metrach dzielących ich od połaci żużla tworzonej na drugim końcu ich linii przez ogień Marines na lewym skrzydle. Sądząc po osłabieniu ognia z lewej, ludzie Kruzhilowa również ponieśli straty.
– Bass, do mnie! – rozległ się w jego hełmie głos Procescu. – Tych drani jest zbyt wielu – stwierdził porucznik, gdy Bass do niego dotarł. – Potrzebujemy pomocy, i to już. Weź LeFarge’a i znajdźcie jakieś miejsce, gdzie będzie można się wspiąć. Zobacz, czy zdołacie kogoś wywołać. – Obejrzał się na planowaną strefę śmierci pułapki. – Pomogłoby, gdybym zdołał ściągnąć tamtych ludzi do siebie.
– Dobry pomysł – zgodził się Bass. – Proszę spróbować ściągać ich po jednym.
Odwrócił się do LeFarge’a.
– Chodźmy.
Natężenie ognia ze strony Marines na skrzydle gwałtownie spadło, gdy jeden z żołnierzy obsługujących działko został spalony, a obsługiwana przez niego broń umilkła.
Bass pamiętał, że jakieś 150 metrów wcześniej skalną ścianę przecinało rumowisko, które nie było tak strome jak zbocza wąwozu. Jeśli nie okaże się zbyt luźne, może zdołają wraz z LeFargem wspiąć się dość wysoko, by skontaktować się z resztą kompanii korzystając z łączności bezpośredniego zasięgu. Rumowisko nie było zbyt luźne, by uniemożliwić wspinaczkę, ale urywało się pod kamienną ścianą, której nie mieli szans pokonać. Jednak pięćdziesiąt metrów w lewo klif przechodził w rozpadlinę lub łagodniejsze zbocze – z miejsca, w którym stali, Bass nie potrafił tego stwierdzić.
– Dasz radę tam dojść?
– Żaden problem, Gunny. – I LeFarge wprowadził słowa w czyn, ruszając w poprzek stromego zbocza.
Płytko osadzone korzenie krzewów okazały się dostatecznie mocne, by utrzymać wędrujących po nich i czepiających się gałęzi dwóch ludzi. Pokonali zbocze zaledwie w kilka minut i natrafili na rozpadlinę wznoszącą się łagodnie przez kolejne sto metrów. Wspięli się w górę, dysząc ciężko z wysiłku.
– Zobacz, czy zdołasz kogoś wywołać – polecił Bass. Opuszczając pluton, wyłączył ogólny kanał, żeby skupić się na szukaniu drogi w górę zbocza. Teraz z powrotem włączył radio, podczas gdy LeFarge uruchomił UPON i zaczął do niego przemawiać.
Gruba warstwa skał wytłumiała sygnały radiowe na tyle, że uniemożliwiała wyraźną łączność, ale mimo wszystko Bass zorientował się, że dwóch lub trzech Marines zginęło i że tylko kilku ludzi zatrzymanych na otwartym terenie zdołało wrócić pod osłonę i włączyć się do walki. Pozostali, łącznie z sekcją wsparcia, wciąż pozostawali unieruchomieni na otwartym terenie, niezdolni przyłączyć się do strzelaniny. Zaklął pod nosem, tłumiąc narastającą złość i frustrację.
– Mam batalion! – wykrzyknął LeFarge.
Bass potrząsnął głową. Dowództwo batalionu było ponad sto kilometrów stąd. Dlaczego mogli skontaktować się z nimi, a nie byli w stanie połączyć się z dowódcą kompanii, znajdującym się za sąsiednim grzbietem czy dwoma?
– Daj mi ich.
LeFarge powiedział coś do UPON i podał mu urządzenie. – Czerwony Dach, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć – przemówił Bass, podając wywołanie batalionu oraz przedstawiając się jako starszy podoficer z grupy oderwanej od kompanii I. – Nasza pozycja to… – wyrzucił z siebie współrzędne mapy – w kontakcie z ponad dwustu bandytami. Bandyci mają kameleony i blastery. Ponosimy ciężkie straty. Potrzebujemy wsparcia z powietrza. Odbiór.
– Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć, twój UPON podaje inną pozycję.
– Czerwony Dach, UPON nie działa poprawnie. Obserwacja potwierdza położenie. Odbiór.
– Hej, Pancho, myślisz, że jesteś sprytny, co? – rzucił łącznościowiec batalionu i roześmiał się. – Nie wciągniesz nas tak łatwo w pułapkę.
Bass zacisnął szczęki. Łącznościowiec batalionu sądził, że ma do czynienia z bandytą, który zdołał włamać się do sieci i próbował ściągnąć pojazdy powietrzne OPUF w pułapkę z bronią przeciwlotniczą.
– Nie potwierdzam tych bzdur, Czerwony Dach! – krzyknął.
Po krótkiej pauzie znów odezwał się łącznościowiec batalionu.
– Hej, Pancho, używaj właściwiej procedury łączności.
Bass ostro wciągnął powietrze i stłumił cisnącą mu się na usta odpowiedź.
– Czerwony Dach, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć. Powtarzam, tu Fioletowy Wędrowiec Brawo Pięć. Fioletowy Wędrowiec Brawo znajduje się na podanych współrzędnych i natychmiast potrzebuje pomocy. Proszę ją zapewnić. Odbiór.
– Przekażę to dalej, Pancho. Rozłączam się.
– Czerwony Dach, użyj identyfikacji głosu. To potwierdzi moją tożsamość – rzucił Bass, ale bez odpowiedzi. Łącznościowiec batalionu już nie słuchał.
LeFarge przełknął ślinę. Jeśli szybko nie sprowadzą pomocy, jednostka Brawo może zostać zniszczona.
– Użycie identyfikacji głosu we wszystkich podejrzanych komunikatach jest rutynową procedurą – zapewnił go z przekonaniem w głosie Bass. – Wracajmy i spróbujmy utrzymać się do czasu, aż dotrą tu lotnicy. –Wcale jednak nie czuł się tak pewnie, jak mówił.
***

– Po prostu będziemy się utrzymywać, to wszystko – stwierdził Procescu, gdy usłyszał raport Bassa z łączności z batalionem. – Bijemy ich mocniej niż oni nas. Pancho i tak pewnie uciekną, zanim dotrze tu jakieś wsparcie powietrzne.
Bass opuścił gogle i przeskanował zbocze. Idąc od jego końców w stronę środka, Marines zmienili w żużel prawie połowę stoku, ale bandyci ukryci w nie stopionych jeszcze skałach przegrupowali się w linię, której dolny koniec znajdował się przy dnie wąwozu, a nie wyżej, tam, gdzie Marines skoncentrowali ogień. Zauważył też, że dalszy koniec pułapki nie został całkowicie rozbity, wiele celów wciąż walczyło. Nie był wcale taki pewien jak Procescu, że bandyci uciekną. Wciąż było ich około 150, może nawet bliżej dwustu.
Bass podniósł gogle, by obejrzeć teren i tę niesamowitą bitwę nowoczesnej piechoty gołym okiem. Wokół niego praktycznie niewidoczni ludzie miotali w siebie obelgami i drobinkami gwiezdnej materii, a w powietrzu rozlegały się trzaski rozładowywanych nadprzewodzących kondensatorów, jeszcze głośniejsze trzaski pękających od żaru skał i syk litych kamieni roztapianych przez plazmę.
Jednak większą część jego umysłu zaprzątały taktyczne aspekty tego, na co patrzył. Jeśli bandyci rozciągną szereg w poprzek wąwozu, znajdą się na pozycji umożliwiającej szturm na Marines, którzy z kolei będą mieli zbyt wiele pojedynczych celów i zostaną przygnieceni samą liczebnością przeciwnika. Nagle Bass zobaczył w oddali na tle ciemniejszej skały jakiś ruch w lewo… Bandyci już szykowali się do ataku! Szybko podczołgał się do Procescu.
– Widzi pan, co robią?
Porucznik kiwnął głową.
– Odważni są, jeśli chcą wstać i zaatakować – stwierdził. – A może po prostu nie wiedzą, że ich widzimy.
Nagle bandyci zmienili cel ataku. Zamiast ostrzeliwać drzewa lub blokować Marines na otwartym terenie, zaczęli prowadzić przypadkowy ogień w stronę skał rozciągających się między nimi a Marines.
– Wiedzą. – Bass zaklął. – Zaraz wygenerują tyle sygnatur cieplnych, że nawet w goglach nie będziemy w stanie stwierdzić, czy to skała, czy oni. – Pomyślał, że ci goście nie tylko wiedzą, na co się porywają, ale muszą też mieć całkiem niezłą siatkę łączności, skoro potrafią tak szybko skoordynować ogień i manewry.
– Żeby szturm się udał, grupa atakująca musi zazwyczaj dysponować przewagą liczebną nad obrońcami rzędu trzech do pięciu razy – zauważył. – Ich jest pięć albo sześć razy więcej od nas.
– Mamy grupę wsparcia i działka szybkostrzelne. Oni nie. – Głos Procescu nie był ani tak spokojny, ani pełen przekonania, jak by tego chciał.
– Założyć bagnety, poruczniku? – Bass posłał oficerowi upiorny uśmiech. Widząc spojrzenie Procescu, dodał: – Liczebność może wiele zdziałać.
– Jesteśmy Marines. To też dużo znaczy.
Bass prychnął. Klepnął kieszeń na prawym biodrze, w której trzymał traktowany jak talizman czterystuletni nóż Marines – Kbar. Antyczny nóż nie mógł teraz w niczym pomóc, ale jakoś dodał mu otuchy.
Do czasu powrotu Bassa i LeFarge’a do jednostki sześciu Marines z otwartego terenu zdołało przebić się pod osłonę lasu. Dwóch kolejnych zginęło. Jeden z tych sześciu przyniósł ze sobą działko i jego ogień wsparł ostrzał prowadzony przez pozostałych. Ale mimo to ogień Marines nie przybrał na sile – pięciu Marines ukrytych wśród drzew zginęło, a jedno z działek szybkostrzelnych obsługiwane było przez kogoś, kto nie miał w tym wprawy. Ostatni trzej Marines doczołgali się między drzewa, gdy Procescu i Bass omawiali następny ruch bandytów. Dwaj z nich zostali wysłani na obie flanki, a trzeci pozostał w centrum. Procescu popatrzył na swój pistolet i wzruszył ramionami. – Chyba wszyscy powinniśmy mieć blastery – mruknął. Bass rozejrzał się wokół. W górze, na lewej flance, zginęło trzech Marines. Ich broń wyglądała na sprawną.
– Zaraz wracam – rzucił i ruszył w tamtą stronę. Wrócił po chwili i podał broń Procescu i LeFarge. Szybko sprawdził też własną. Na otwartym terenie dostrzegł mignięcie plamy w kolorze ciała i błyskawicznie wycelował w miejsce trochę poniżej. Nacisnął spust. Plama znikła. O jednego bandytę mniej. Przez kakofonię bitwy przedarły się nagle gwizdy, a przez całą szerokość wąwozu przetoczyła się ledwie widoczna fala. Zaczęło się natarcie. W środku i na lewej flance bandyci mieli do pokonania zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt metrów, aby wedrzeć się między drzewa. Na prawej flance nieustanne topienie się powierzchni skał utrzymywało ich w odległości ponad stu metrów, jednak pomimo dystansu, jaki mieli do pokonania, krzyczeli i strzelali, biegnąc.
Ustawieni w żałośnie cienkiej linii oficerowie i podoficerowie Marines spokojnie rozkazali swoim ludziom starannie wybierać cele, wypatrując twarzy lub broni, by każdy strzał się liczył, i zabijać, zabijać i zabijać, zanim bandyci do nich dotrą. Jednak celów było zbyt wiele, a Marines nie widzieli ich wszystkich.
– Poruczniku! Mam lotnictwo! – wykrzyczał LeFarge, odkładając broń i przemawiając do UPON. – Wywołanie Podpalacz. – Podał urządzenie Procescu.
– Podpalacz, tu dowodzący Fioletowego Wędrowca Brawo – rzekł Procescu do UPON. – Co tak długo?
– Zły adres, Fioletowy Wędrowiec – odpowiedział pilot lecącego na przedzie A5G Raptora, krążąc wysoko w górze. – Wygląda na to, że jest was tam na dole całkiem sporo. Kogo mam spalić?
– Widzisz otwarty teren, Podpalacz?
– Potwierdzam.
– Tam siedzą Pancho. Załatw ich, zanim wejdą w moje pozycje między drzewami.
– Za późno, Fioletowy Wędrowiec. Albo masz taką przewagę liczebną, że nas nie potrzebujesz, albo już weszli na twoje pozycje.
Faktycznie, bandyci znaleźli się już między nimi. Obok miejsca, w którym leżał Bass, rozległo się dudnienie biegnących stóp. Spojrzał w górę na zielonobrązową nieostrą plamę zwieńczoną twarzą z dzikim spojrzeniem i skierowany prosto na niego blaster. Przetoczył się w stronę bandyty, gdy kula plazmy przeleciała tuż nad nim, wywrócił go, po czym chwycił jedną ręką przeciwnika, a drugą sięgnął po nóż. Zmagali się przez chwilę – bandyta próbował wycelować z blastera, ale nóż Bassa okazał się lepszy w walce wręcz i kameleony bandyty pokryły się czerwienią. Bass przetoczył się, by odzyskać blaster, a cały mundur trupa zmienił barwę na czerwoną, dostosowując się do koloru jego krwi.
– Jak blisko drzew możesz strzelać, żeby nas nie spalić? – kontynuował rozmowę z UPON Procescu. Bass zdał sobie sprawę, że porucznik nawet nie zauważył walki wręcz, która rozegrała się zaledwie kilka metrów od niego. – To za daleko, żeby się na coś przydało – stwierdził Procescu po chwili. – Strzelaj bliżej. – Przez chwilę słuchał, po czym odpowiedział: – Ci stojący to Pancho. Przy odrobinie szczęścia plazma przeleci nad nami i załatwi ich.
Wykonać!
Grupa bandytów znajdowała się wprost przed nimi. Bass zacisnął zęby i wystrzelił do przeciwnika.
– Bliżej! – wrzasnął Procescu do UPON. Bass wiedział, co to oznacza – tak czy tak, są już martwi, albo z rąk bandytów, albo upieczeni przez ogień własnych Raptorów. Przynajmniej stanie się to szybko i zabiorą ze sobą większość bandytów.
Nagle wszystkie dźwięki utonęły w ryku nurkujących odrzutowców, na krótko wprawiając wszystkich walczących w oszołomienie. Bass włączył kanał ogólny.
– Wszyscy padnij, już! – ryknął.
– Leżcie najniżej jak możecie – dodał Procescu. – Ukryjcie się za skałami lub w rozpadlinach. Będzie blisko.
Osiągające dwukrotną prędkość dźwięku Raptory Marines leciały prawie pionowo. Kule plazmy wystrzelone przez prowadzący je pojazd, który wciąż jeszcze był zaledwie szybko rosnącą lśniącą plamką na niebie, utworzyły długą linię ognia sięgającą od dna wąwozu aż do połowy wysokości zbocza, zaledwie pięćdziesiąt metrów od linii drzew. Gdy już wydawało się, że samolot poleci śladem pocisków wprost na dno wąwozu, jego przednie silniki
korekcyjne rozbłysły i statek odbił się z powrotem ku niebu. Zanim pojazd ukończył manewr, jego skrzydłowy wykręcił i zaczął siać plazmą po prawym zboczu wąwozu. Kule ognia z działek Raptorów odparowywały wszystko, w co trafiły, pozostawiając dymiące dziury o średnicy prawie pięciu metrów.
Na dnie każdego z kraterów kipiały roztopione skały. Wszędzie tryskały strumienie lawy; niektóre lądowały na skałach i szybko stygły, inne podpalały drzewa, a jeszcze inne zabijały ludzi. Fala gorąca wywołana przez wybuchy przetoczyła się przez otwarty teren, paląc wszystko na swojej drodze. Co najmniej dwadzieścia pięć metrów w głąb lasu każdy stojący został uderzony przez ścianę rozgrzanego do niezwykle wysokiej temperatury powietrza, palącego płuca i zdzierającego skórę. Większość bandytów była w tym czasie na otwartym terenie lub między drzewami, ale w niewielkiej odległości od skraju lasu. Niestety nie wszyscy Marines zdołali ukryć się przed falą żaru. Pozostali przy życiu podnosili się z miejsc, oszołomieni, i zajmowali pozycje. Nieliczni bandyci, którzy przeżyli atak, uciekali co sił w nogach. Okazało się, że Procescu zginął, podobnie jak porucznik Kruzhilov i starszy plutonowy Chway oraz wszyscy na prawej flance wraz z sierżantem i drużyną wsparcia. LeFarge zniknął – odparowany w jednej chwili – a jego UPON zamienił się w kompletnie bezużyteczny, na wpół stopiony kawał plastiku. Zginęła połowa Marines, którzy rozpoczęli ten dzień z grupą Brawo. Szybki przegląd sytuacji pozwolił Bassowi stwierdzić, że w walce zginęło dziesięć razy więcej bandytów.
– Straciliśmy dziś zbyt wielu dobrych Marines – powiedział sam do siebie.
Łącznościowiec trzeciego plutonu ukrył się w trakcie ataku za sporym głazem, więc przeżył zarówno on, jak i jego UPON. Bass użył go do zgłoszenia Podpalaczowi wyników ostrzału i zażądał transportu. Czekając, popatrzył z niesmakiem na czarne pudełko. Gdyby to cholerne urządzenie działało jak należy, mieliby wsparcie powietrzne, zanim bandyci ruszyli do szturmu, i nie zginęłoby aż tylu Marines.
Pół godziny później pozostali przy życiu żołnierze Fioletowego Wędrowca Brawo i ciała poległych – a przynajmniej to, co z nich zostało – lecieli na pokładzie transportowców z powrotem do batalionu.
***

– Co zrobiliście?! – wykrzyknął zdumiony Daryl George. – Nie, absolutnie nie możecie mieć do mnie pretensji o własną niekompetencję! Nic dziwnego, że UPON nie działał tak, jak oczekiwaliście. Nie należy oddzielać jednostek satelitarnych od UPONów kompanii.
– Proszę? – zapytał Bass. Zacisnął pięści i zrobił krok w stronę przedstawiciela producenta.
George szybko zaczął mu wyjaśniać.
– Tylko jednostka dowodzenia kompanii Uniwersalnego Pozycjonatora OdbiorczoNadawczego łączy się z satelitami. Pozostałe łączą się za jej pośrednictwem. Gdy między jednostką Brawo a dowództwem kompanii znalazł się górski grzbiet, straciliście łączność satelitarną. Urządzenie zaczęło działać na zasadzie zwykłego radia. Przecież macie to w instrukcji, Dodatek F, załącznik cztery, sekcja Q, przypis siódmy. Proszę. Wszystko tu jest – wyskrzeczał. – Co z wami, ludzie? Nie przeczytaliście instrukcji? Gdybyście ją przeczytali, wiedzielibyście, co się stanie po podzieleniu grup. – George podkreślał każde słowo, machając ręką w rytm wypowiedzi. Jego zwykle blada cera poczerwieniała.
Sierżant major Tanglefoot zmrużył ze wściekłości oczy, ale wyciągnął rękę, by zatrzymać Bassa. Chciał się dowiedzieć jeszcze jednej rzeczy.
– Jak to urządzenie podawało współrzędne, skoro było „tylko radiem”?
– Dzięki systemowi śledzenia inercyjnego – szybko wyjaśnił George. – Nie rozumiem, czemu podało niewłaściwy odczyt. To bardzo wiarygodny system. Może wasz łącznościowiec nie utrzymywał równego tempa. Może…
Daryl George ledwie zdołał wypowiedzieć drugie "może". Bass znał wszystkich ludzi w swoim plutonie po imieniu, znał ich historie. Byli dla niego kimś więcej niż tylko twarzami, byli jego ludźmi. Przypomniał sobie kupkę popiołu na ziemi, która była LeFargem, który chciał w życiu tylko jednej rzeczy: zostać oficerem Marines. I Bass wiedział, że byłby z niego dobry oficer. Tak jak porucznik Procescu. Bass znał go od czternastu lat, od kiedy młody Procescu dołączył do jego drużyny jako starszy szeregowy. Porucznik nie opuścił głowy dostatecznie szybko i jego mózg w jednej chwili nabrzmiał, kilkakrotnie zwiększył objętość i rozerwał czaszkę niczym pękające jajo.
– Powiedziałem ci, że osobiście za to zapłacisz, jeśli choć jeden z moich ludzi zginie z powodu nieprawidłowego działania Wzoru Jeden. – Głos Bassa zabrzmiał niczym strzał z blastera. – Nie działał prawidłowo i z tego powodu straciliśmy znacznie więcej ludzi.
***

Potrzeba było sierżanta majora Tanglefoota, trzech sierżantów i dwóch plutonowych, żeby odciągnąć Bassa od George’a. Ale najpierw dali mu kilka sekund na spuszczenie pary na przedstawicielu producenta.
Ostatecznie do przywrócenia wzroku w lewym oku George’a potrzeba było trzech operacji, ale lekarze wypuścili go ze szpitala zaledwie po tygodniu. Za to po prawie roku intensywnej rehabilitacji jako tako odzyskał władzę w prawej ręce. Utykanie nie pozostało mu na tak długo. I nikt nie zauważa jego protez zębowych. Gdy sędzia wojskowy korpusu przedstawił mu zarzuty, jakie mogłyby zostać mu postawione za niedopilnowanie, by Marines zostali właściwie poinformowani o wadach UPONów Wzór Jeden, George zdecydował się zrezygnować z wnoszenia oskarżenia przeciwko Bassowi.
Tak więc gunny Bass nie został oskarżony o próbę morderstwa, czyli dokładnie o to, czego próbował, a postawiono go przed sądem wojennym za coś, co wielu członków Korpusu Marines Konfederacji uważało za znacznie poważniejsze przewinienie: Artykuł 32A (1) (b) Kodeksu karnego Mundurowych Służb Wojskowych Konfederacji. Zachowanie niestosowne dla podoficera. Przed wydaniem wyroku sąd wziął pod uwagę okoliczności łagodzące. Gunny Charlie Bass został zdegradowany o jeden stopień. Sierżant Charlie Bass został następnie przydzielony do służby w 34 OPUF na Świecie Thorsfinniego, trudnej placówce gdzieś na obrzeżach Ludzkiej Przestrzeni.

/.../


ROZDZIAŁ JEDENASTY


W ciągu pięćdziesięciu dwóch lat, które admirał P’Marc Willis spędził we Flocie Konfederacji, nigdy nie widział nic równie okropnego jak to, co się stało na pylistym podwórku szkoły.
– W osadach na peryferiach jest znacznie gorzej, admirale – wyszeptał Jardinier Dozois, korpulentny konsul Konfederacji, osłaniając usta i nos chusteczką chroniącą go przed smrodem gnijących ciał.
Admirał Willis odchrząknął i bezradnie wskazał w stronę stosów drobnych ciał.
– Jak mogło się stać coś takiego?
– Zbyt wielu głodnych, zbyt mało jedzenia… i buntownicy – odpowiedział Kismayu Merka, niemal plując jadem przy ostatnim słowie. Drobny brązowoskóry mężczyzna z czarną kozią bródką był prezydentem Republiki Elneal od zaledwie dwóch miesięcy; objął to stanowisko po skrytobójczej śmierci jego poprzednika. W przeciwieństwie do aroganckiego członka plemienia, który wcześniej zajmował jego fotel, Merka natychmiast po zaprzysiężeniu poprosił o pomoc Konfederację. W odpowiedzi przybył admirał Willis. Prośba o pomoc była dotąd jedyną samodzielną decyzją, na jaką odważył się Merka.
Potwornie okaleczone dzieci zginęły na tyle dawno temu, że ich ciała pod wpływem rozkładu nabrzmiały. Gdy grupa admirała przybyła w to miejsce zaledwie parę chwil wcześniej, jego adiutanci musieli przeganiać padlinożerców – latających i pełzających – którzy żarłocznie pożywiali się ciałami. Wszędzie pośród stosów ponad dwustu drobnych ciał leżały wnętrzności i poodcinane kończyny. Admirał pomyślał, że nikt normalny nie potrafiłby wyobrazić sobie tego, co się tu stało.
Ostre słońce bezlitośnie piekło. Major Marines dowodzący ochroną admirała powiedział coś cicho do mikrofonu, sprawdzając rozmieszczenie swoich ludzi wokół terenu szkoły. Nad placem zawisła przygniatająca cisza. Między stosami trupów przemykały drobne kłęby pyłu wzbijanego przez podmuchy wiatru, zasłaniając owady rojące się wokół ciał. Wzrok admirała przyciągnął łopoczący na wietrze kawałek jaskrawej sukienki. Przykrywał ciało małej dziewczynki, której pozbawioną już włosów czaszkę pokrywały pozostałości cienkiej jak pergamin skóry. Jej oczodoły były pustymi studniami – widomy znak obecności padlinożerców. Odcięto jej ręce. Z prochu powstałaś i w proch się obrócisz, pomyślał admirał. Za dzień lub dwa pozostałyby z niej już tylko kości.
– Pracownikom pomocy humanitarnej jedzenie i lekarstwa skończyły się ponad miesiąc temu – powiedział prezydent Merka. – Nie mogliśmy im pomóc. To, co pan tu widzi, dzieje się w wielu różnych miejscach naszej biednej planety. Rodzice tych dzieci przyprowadzili je tutaj, bo sami umierali i mieli nadzieję, że przynajmniej ich dzieci mogą przeżyć z pomocą obcokrajowców prowadzących tę placówkę.
– W trakcie ubiegłorocznego sezonu siewnego nie obsiano wielu pól – dodał Dozois. – A to, co rolnicy zdołali wyhodować, zostało zniszczone lub zarekwirowane przez buntowników. Ich polityka "spalonej ziemi" – dodał gorzko – wydaje się sprawdzać lepiej, niż mogli mieć nadzieję.
– Co się stało z prowadzącymi tę placówkę? – zapytał admirał Willis. Pozostali przez chwilę milczeli.
– Zginęli – odpowiedział w końcu Dozois.
– Wjaki sposób?
Konsul milczał przez chwilę, zanim odpowiedział drżącym głosem:
– Zabili ich buntownicy. Wyciągnęli z łóżek w środku nocy, torturowali, okaleczyli, przybili do krzyży i spalili żywcem, tam, po drugiej stronie huśtawek. Potem to bydło wpadło w szał i dorwali dzieci. O masakrze dowiedzieliśmy się dopiero wczoraj…
Admirał popatrzył na Dozoisa.
– To wszystko byli młodzi ochotnicy z innych planet w tym kwadrancie – wyjaśnił Dozois. – Dobre dzieciaki. Nasi ludzie, admirale – dodał cicho, mając na myśli, że byli obywatelami planet – członków Konfederacji, a nie obywatelami Elnealu, mającego zaledwie status protektoratu. Elneal zawsze była dziką i niebezpieczną planetą. Takie rzeczy zdarzały się tu od czasu do czasu, ale do niedawna wyłącznie na znacznie mniejszą skalę.
– Buntownicy to Siad, najważniejsze z wojowniczych plemion – wyjaśnił prezydent Merka. – Oni byli – wskazał bezradnie na ciała – dziećmi rolników i ludzi z miasta, w oczach Siad niegodnymi miana ludzi. Zabili ich, bo byli obcymi, ale dzieci wyrżnęli tak, jak cywilizowany człowiek zniszczyłby szkodniki. – Prezydent Merka najwyraźniej nie wywodził się z plemienia wojowników. Admirał Willis już miał coś odpowiedzieć, gdy jakiś wymizerowany mężczyzna mniej więcej w jego wieku znacząco odchrząknął. Pod pachami jego drogiej koszuli widać było duże plamy potu. Mężczyzna trzymał w ręku dużą śnieżnobiałą chusteczkę, ale nie zasłaniał nią nosa, lecz wycierał czoło z potu. Odchrząknął jeszcze kilka razy, aż uzyskał pewność, że admirał Willis zwrócił na niego uwagę.
– Nasza działalność wydobywcza została całkowicie zatrzymana – powiedział z nadąsaną miną. – Nikt nie może się poruszać w głębi lądu. Te dzikusy wymordowały setki naszych pracowników. – Admirał zerknął tylko na niego kątem oka. – Coś trzeba zrobić, admirale. Koniecznie. Trzeba przywrócić prawo i porządek…
– Po to właśnie tu jestem, panie Owens – przerwał mu admirał.
– W takim razie może pan admirał zechciałby przejrzeć dokumentację fotograficzną bestialstw, których dopuszczono się wobec naszych pracowników w…
– Nie! – ostro uciął admirał. Wiedział, co buntownicy zrobili, i napawało go to wstrętem, ale w tej chwili nienawidził szczupłego mężczyzny z Consolidated Enterprises za przywoływanie żałosnych problemów swoich wspólników w interesach w obliczu śmierci niewinnych dzieci. Locklear Owens i jego przyjaciele wcale nie przejmowali się bardziej swoimi zamordowanymi pracownikami niż tymi dziećmi oraz ich opiekunami, i choć admirał Willis nigdy by się do tego nie przyznał ani tego nie okazał, z głębi serca nienawidził takich rozpieszczonych, zdemoralizowanych ludzi. Tak naprawdę to oni byli odpowiedzialni za cierpienia mieszkańców Elnealu.
– Panowie, widziałem już dość – rzucił admirał Willis. Odwrócił się i ruszył energicznym krokiem w stronę Smoka, który ich tu przywiózł. Nie mógł nie zauważyć, jak prezydent rozmawia z przejęciem z Owensem, trzymając się na końcu grupy. Stary oficer poczuł kolejną falę złości. Konsorcja górnicze sporo zapłaciły, aby dobrać się do olbrzymich pokładów molikarbondu pod powierzchnią planety. To właśnie ich pieniądze umożliwiły plemionom zakup broni i technologii potrzebnych do rozpoczęcia powstania. Firmy zostały ostrzeżone, że do tego dojdzie, ale uparły się przy swoim. Na biurko admirała Willisa trafił nawet raport dowodzący, że niektórzy dyrektorzy zarobili olbrzymie pieniądze, sprzedając buntownikom wielkie ilości nowoczesnej broni, w zamian płacąc im zaniżone stawki za prawo do korzystania z ziemi. A na rynku nie brakowało najemników gotowych uczyć buntowników obsługi całego tego sprzętu. Zresztą sporo najemników opłacanych było właśnie przez kompanie górnicze.
Nawet teraz Owens szeptem podsuwał prezydentowi jakiś plan, zapewne mający na celu wypchanie kieszeni pozaplanetarnego przedsiębiorcy. A prezydent go posłucha, bo jest człowiekiem firmy. Szlag, jak inaczej objąłby zajmowane obecnie stanowisko? Admirał Willis stanął przy rampie wejściowej do swojego Smoka i obejrzał się w stronę podwórka szkoły, podczas gdy pozostali członkowie jego grupy zaczęli wchodzić na pokład pojazdu. Pluton zapewniający ochronę poruszał się z wyćwiczoną szybkością, wycofując się z perymetru obrony, a potem wchodząc do pojazdów, cały czas z bronią w gotowości. Zastanawiał się, jakie to musi być uczucie zginąć tak jak te dzieci, gdy nikt po nich nie będzie płakał, nie wspominając nawet o pamiętaniu o tym, kim były, i zapewnieniu im przyzwoitego pogrzebu? Pomyślał o swojej prawnuczce. Miała siedem lat, mniej więcej tyle, ile ta bezimienna dziewczynka ubrana w strzęp sukienki. Admirał obiecał sobie, że nigdy nie zapomni tego, co się tutaj stało.
***

Zanim Konfederacja przeniosła admirała Willisa ponad rok temu na stanowisko dowódcy Siódmej Floty Międzygwiezdnej, ostrzeżono go przed sytuacją na Elnealu. Opinia publiczna od lat domagała się od Rady Konfederacji podjęcia jakichś kroków. Niektórzy jej członkowie chcieli interwencji ze względów humanitarnych – co w świetle tego, co właśnie zobaczył Willis, było w pełni uzasadnione – inni zaś dla ochrony kopalni molikarbondu, dostarczających kluczowego surowca do produkcji statków międzygwiezdnych, które zapewniały planetom Konfederacji kontakty gospodarcze. Wszyscy jednak zgadzali się, że interwencja jest nieunikniona. Było to tylko kwestią czasu. I właśnie teraz ten czas nadszedł.
Elneal na początku zasiedlony został przez potomków koczowniczych plemion z rogu Afryki na Starej Ziemi, którzy od zawsze byli niezależnymi wojownikami, gardzącymi cywilizacją i zewnętrznymi wpływami innych kultur na ich sposób życia. Kolejne fale imigrantów składały się z dysydentów niechętnych asymilacji, skłonnych do podziałów i walk, a to jedynie nasiliło ksenofobię pierwszych osadników. Do czasu przybycia kompanii wydobywczych koczownicze plemiona zadowalały się życiem na obszarach pustynnych, gdzie rywalizowały z innymi szczepami i czasami mieszkańcami nielicznych miast Elnealu. Plemiona te nienawidziły miast, ponieważ widziały w nich miejsce narodzin nowych idei oraz rządu, którego sama koncepcja wzbudzała w nich mordercze instynkty.
W świetle prawa admirał P’Marc Willis był najwyższą władzą Konfederacji w tym kwadrancie Ludzkiej Przestrzeni, z udzielonym mu osobiście przez Radę Planet Konfederacji prawem działania w jej imieniu. Zdecydował już, co trzeba zrobić, teraz jednak musiał to uprawomocnić, wzywając swój personel oraz przedstawicieli władz cywilnych, aby zaprezentować im swoją opinię.
Wszedł po rampie do pojazdu i właz zamknął się za nim z sykiem. Gdy przypinał się do fotela, zastanawiał się, kogo, u diabła, powinien tu przysłać, żeby posprzątał cały ten bajzel.
***

Sala odpraw na pokładzie OMFK Robert P. Ogie, okrętu flagowego admirała Willisa, została zaprojektowana tak, by pomieścić sto osób. Była pełna, gdy adiutant zapowiedział:
– Panie i panowie, admirał FlotyWillis.
Wszyscy wstali, gdy admirał wchodził do sali. Ukłoniwszy się konsulowi Dozoisowi i jego personelowi, admirał usiadł na swoim zmodyfikowanym fotelu kapitańskim, zabranym z mostka pierwszego okrętu bojowego dowodzonego przez admirała – krążownika klasy Kondor.
– Panie i panowie – oświadczył admirał – od godziny 0001 dziś rano na planecie Elneal obowiązuje stan wyjątkowy. – Przez salę przebiegł szmer aprobaty. Oficer operacyjny Willisa – N3 – wyprostował się na krześle. Wraz ze swoim personelem pracował całą noc, aby przygotować rozkaz operacyjny pomocy dla Elnealu, wyświetlany właśnie na ekranach przed każdym z uczestników spotkania. – Panie prezydencie – Willis zwrócił się do prezydenta Merki – od tej chwili podlega pan moim rozkazom. – Na twarzy prezydenta pojawił się wyraz ulgi, za to Owens był wyraźnie zirytowany, co sprawiło, żeWillis uśmiechnął się pod nosem.
– Panno Ebben. – Admirał kiwnął głową w stronę młodej kobiety siedzącej obok konsula Dozoisa. Jako szefowa przedstawicielstwa Międzyplanetarnego Stowarzyszenia Pomocy Humanitarnej Konfederacji, Leenda Ebben była odpowiedzialna za wszystkie akcje pomocy humanitarnej w rejonie działania Siódmej Floty.
– Sir, zgromadziliśmy kilka tysięcy ton zaopatrzenia w stolicy, Nowej Obbii, ale w ciągu kilku ostatnich miesięcy wiele z tego rozkradziono. Miejscowa policja nie jest w stanie zapewnić dostatecznej ochrony w żadnej z osad Elnealu, nie wspominając już o stolicy.
– Szef wywiadu Willisa – N2 – pokiwał głową. – Na Boradu mamy środki medyczne i jedzenie w ilości wystarczającej dla kilkuset tysięcy ludzi. Możemy to sprowadzić na Elneal w dwanaście do czternastu standardowych dni, w zależności od dostępności środków transportu. Szczegóły znajdują się w załączniku logistycznym N3 planu operacyjnego. – Jej personel również pracował całą noc.
– Możemy to tutaj ściągnąć w podanym czasie, admirale – zapewnił N4, oficer odpowiedzialny za logistykę Floty.
– Admirale Nashorn – Willis zwrócił się do swojego N2 – proszę o krótkie podsumowanie sytuacji.
– Jest źle, sir – rozpoczął z ponurą miną kontradmirał Jerrold Nashorn. Na ekranach pojawiła się mapa Elnealu. – Elneal zamieszkuje łącznie około szesnastu milionów ludzi. Ostatnie badania demograficzne prowadzono dwadzieścia cztery lata temu i nigdy nie zostały ukończone. Ponad połowa zespołów ankieterów wysłanych na pustynię w celu przeliczenia koczowników po prostu zniknęła.
– Około miliona ludzi żyje w Nowej Obbii, jedynym większym mieście Elnealu. Pozostali mieszkają na pustyniach, które rozciągają się na odległość ponad półtora tysiąca kilometrów od oceanu w stronę gór Honolato. Szczyty tych gór wznoszą się na wysokość ponad ośmiu tysięcy metrów i można je przekroczyć tylko w kilku miejscach. Poza miastem są też liczne osady – małe wioski i miasteczka – ale większość mieszkańców to koczownicy. Utrzymują się z hodowli owiec i kóz, tak jak ich przodkowie na Starej Ziemi ponad trzy i pół stulecia temu. Pozostała część planety jest praktycznie niezamieszkana. Na przybrzeżnych wyspach żyją piraci Muong Song oraz powstała niedawno kilka stopni na południe od równika niewielka kolonia ludzi z Boradu, ale Demokratyczna Republika Elnealu jest jedynym państwem. Pokłady molikarbondu występują wyłącznie pod powierzchnią pustynnych obszarów Elnealu.
– Pierwotni koloniści pochodzili z Afryki, z rejonu Somalii, Etiopii i Kenii. Ich przodkowie byli koczownikami, którzy nigdy nie poddali się wpływom cywilizacji. Pierwsza fala emigracji sponsorowana była przez rządy bogatych dzięki ropie emiratów i była próbą pokojowego pozbycia się elementów nie integrujących się z resztą społeczeństwa. Okazało się to zdumiewająco skuteczne, i gdy informacja o tym się rozeszła, inne ziemskie rządy zdobyły się na podobne programy w celu pozbycia się swoich trudnych dzieci. Kolejne fale emigrantów pochodziły z tak różnorodnych miejsc jak Afganistan, południowowschodnia Azja, Wyspy Brytyjskie oraz, po zakończeniu Drugiej Amerykańskiej Wojny Secesyjnej, również z Ameryki Północnej.
– Podstawową jednostką społeczną plemion na Elneal jest klan. W ciągu ostatnich trzystu lat rozwijały się one według dwóch schematów: klanów koczowniczych wojowników oraz klanów zamieszkujących osady i utrzymujących się z rolnictwa. Największe i najpotężniejsze plemię Siad wywodzi się z pierwszych imigrantów z Afryki Północnej. Drugą co do wielkości grupą są Bos Kashi; pochodzą z Afganistanu i to oni sprowadzili przodków dzikich koni żyjących na stepach i wyżynach. Nieustannie walczą z Siad o pastwiska i prawo dostępu do wody. Muong Song trafili tutaj z pogranicza Tajlandii, Laosu i Burmy w PołudniowoWschodniej Azji w trzeciej fali imigrantów. Wyemigrowali z Ziemi, gdy handel opium, z którego się utrzymywali, zanikł. W końcu osiedli na wyspach Sharja, jakieś dwieście kilometrów od wybrzeża, i zajęli się piractwem. Jest także ludność mówiąca po angielsku, czyli Gaelowie z dawnej Irlandii na Starej Ziemi oraz Synowie Wolności, wyjątkowo bojowa frakcja z Ameryki Północnej, która powstała po zakończeniu Drugiej Amerykańskiej Wojny Secesyjnej. Te dwie ostatnie grupy osiadły w rejonach umiarkowanego klimatu, po drugiej stronie gór Honolato, skąd od pokoleń najeżdżały wrogów – i były najeżdżane – przez wąskie górskie przesmyki.
– Między grupami dochodziło do intensywnej wymiany materiału genetycznego – kobiety są tu bardzo cenione i stanowią główną zdobycz wojenną – a w ciągu pokoleń doszło do różnego rodzaju podziałów, których wynikiem są zmiany liczebności klanów i plemion. Na przykład mieszkańcy miast i rolnicy pierwotnie byli członkami takiej czy innej grupy koczowników, która podzieliła się z powodu jakichś dawno zapomnianych sporów. – Ale jest jedna rzecz, która łączy wszystkie wojownicze plemiona: umiłowanie walki. Każdy wojownik – a także sporo kobiet – zawsze i wszędzie chodzi z bronią. W tym społeczeństwie mężczyzna jest nikim, jeśli nie potrafi dobrze posługiwać się bronią.
Zanim jakieś dwadzieścia lat temu na terenach Siad i Bos Kashi powstały kopalnie, podstawowa broń klanów – różnego rodzaju broń palna – była dość prymitywna. Teraz dzięki pieniądzom zainwestowanym w Elneal przez kompanie górnicze – N2 posłał ostre spojrzenie Owensowi – niektóre z nich są uzbrojone prawie równie dobrze jak nasi Marines. A ponieważ to Siad zarobili najwięcej na działalności kopalń, są oni teraz najpotężniejszym plemieniem na planecie.
– Również około dwudziestu lat temu – na ekranach pojawiło się zdjęcie groźnie wyglądającego brodatego mężczyzny – ten człowiek, Shabeli Starszy, bardzo inteligentny i charyzmatyczny przywódca, zdołał skłonić niektóre klany do współpracy. Udało mu się także doprowadzić do podpisania paktów o nieagresji z Gaelami, Bos Kashi i Synami Wolności, które wyeliminowały sporadyczne, ale katastrofalne w skutkach wojny między klanami, a równocześnie pozwoliły zachować tradycję indywidualnych sporów i wendet, którymi ci ludzie żyją. Jednak gdy Shabeli zmarł sześć lat temu, jego miejsce zajął syn, Shabeli Wspaniały, jak każe siebie nazywać. – Twarz starszego mężczyzny znikła, zastąpiona obrazem mężczyzny tuż po pięćdziesiątce. Jego skóra była bardzo ciemna, mocno naciągnięta na wystających kościach policzkowych, wargi pełne i zmysłowe, nos długi i ostry. Pod krzaczastymi brwiami płonęły czarne oczy. Gęste ciemne wąsy przechodziły w krótką szpiczastą brodę. Z twarzy emanowała wielka inteligencja i determinacja.
– Skąd mamy te zdjęcia? – zapytał admirał Willis.
– Zostały zrobione przez pochodzącą spoza planety dziennikarkę. Jakoś udało jej się zdobyć zaufanie Shabelisa i pozwolono jej odbyć kilka wizyt w twierdzy buntowników gdzieś u podnóża gór Honolato. Kobieta zniknęła jakieś pięć lat temu. Niektórzy sądzą, że zginęła na pustyni, inni twierdzą, że zabił ją Shabeli. Pojawiają się także plotki, że została kochanką Shabeliego Wspaniałego. – N2 wzruszył ramionami.
– Ten człowiek to diabeł wcielony! – wybuchnął prezydent Merka. – Przepraszam, admirale – powiedział żałośnie. – Nie potrafiłem się opanować. – I z ponurą miną opadł z powrotem na swoje miejsce.
– Z tym człowiekiem trzeba się liczyć – zapewnił N2. – Szacujemy, że dysponuje armią liczącą od sześciu do siedmiu tysięcy dobrze uzbrojonych wojowników. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy doprowadził do zniszczenia w zasadzie wszelkich śladów rządu na Elnealu i całkowitego zatrzymania pracy kopalni. Około miliona ludzi w Nowej Obbii i wioskach umarło z głodu. Nikt tak naprawdę nie wie, czego on chce. Zagrzewa swoich ludzi do walki, odwołując się do ich wrodzonego pragnienia prowadzenia wojen i zdobywania łupów, ale przede wszystkim przekonał ich, że nadszedł czas na krucjatę przeciwko wszystkim tym, którzy nie należą do plemion wojowników. Głosi niejasny mesjanistyczny mistycyzm, obiecując odrodzenie się takiego życia koczowników, jakie ich przodkowie wiedli na Starej Ziemi. Podobnie jak większość jego wyznawców, wierzy, że pierwotny plan się nie udał i przyszła pora przywrócić właśnie taką wizję przeszłości. Myślę, że mamy tu do czynienia z ambitnym i przebiegłym politycznie przywódcą, który dostrzegł szansę na zdobycie najwyższej władzy i z niej skorzystał.
– Dzięki swojej małej armii może zrobić na Elnealu wszystko, co zechce, bo nie ma tu nikogo, kto zdołałby go powstrzymać. Panie i panowie, nie pozwólcie sobie na przekonanie, że łatwo da się go pokonać. Jeśli wyślemy wojska w celu przywrócenia rządu na Elnealu, dojdzie do walki. – N2 usiadł z powrotem na swoje miejsce.
– Dziękuję, admirale – powiedział Willis. – Generale Curry?
Na ekranie natychmiast pojawił się dodatek do rozkazu operacyjnego dotyczący oddziałów. Generał Larray Curry, dowódca Marines z 4 Oddziału Pierwszego Uderzenia Floty, odchrząknął. – Sir, jak pan widzi, proponujemy sprowadzenie wojsk w sile tymczasowej brygady. Składałaby się ze 121, 62 i 34 OPUF. Każdy z nich założyłby bazę operacyjną w jednym z trzech nadbrzeżnych miast. Po zaprowadzeniu porządku na terenach miejskich oddziały będą mogły wyjść w teren i rozpocząć akcję humanitarną.
Jeśli zdołamy nakarmić ludzi i zapewnić im bezpieczeństwo do czasu następnych zbiorów przypadających za sześć miesięcy, będziemy mogli zająć się zniszczeniem sił Shabeliego. Według naszych szacunków cała operacja zajmie dziewięć miesięcy.
– Jak szybko możemy ściągnąć wojska na Elneal? – zapytał Willis.
– Sir, najbliżej znajduje się 34 OPUF; ze Świata Thorsfinniego mają około dwóch standardowych tygodni. Pozostałe dwa oddziały mogą tu wylądować za standardowy miesiąc. Do czasu przybycia 34 OPUF proponujemy stworzenie tymczasowego oddziału z Marines na pokładach okrętów Floty w celu zabezpieczenia bazy dla 34 OPUF w stolicy. Obawiam się, że pozostałe osady będą musiały sobie poradzić same do czasu, dopóki nie zdołamy ściągnąć większych sił.
– 34 OPUF? Mają świetne dokonania. – Willis zwrócił się do pozostałego personelu. – Chcę, żebyście teraz starannie przestudiowali ten plan. Za godzinę spotykamy się tu ponownie.
***

Admirał Willis pozwolił swojemu personelowi przez godzinę omawiać rozkaz operacyjny, zanim znowu do nich dołączył. Wspólnie zmodyfikowali szczegóły techniczne w zakresie logistyki, wyposażenia, kwatermistrzostwa, transportu, łączności i obsługi medycznej. Przez cały ten czas Owens i pozostali cywile siedzieli cicho, choć z wielką niecierpliwością.
– No dobrze – oznajmił w końcu admirał Willis. – Niniejszym zatwierdzam gotowy do wykonania plan. Kapitanie – zwrócił się do oficera łącznościowego – proszę natychmiast wysłać sondy nadprzestrzenne do prezydenta Rady Konfederacji oraz dowódcy kwatery głównej połączonych sił, dowódców kierowanych tu jednostek oraz wszystkich pozostałych dowódców Floty. Zaszyfrować standardowy rozkaz rozlokowania tak, by obejmował ostateczną wersję rozkazu operacyjnego. Personel Floty we współpracy z konsulem Dozoisem będzie przygotowywał aktualizacje co siedemdziesiąt dwie godziny.
– Aha, i jeszcze jedno. Panie Owens?
Dyrektor Consolidated Enterprises oderwał się od prowadzonej szeptem rozmowy z prezydentem Merką i popatrzył na admirała pytająco.
– Panie Locklearze Owens, zostaje pan aresztowany.
Podeszło do niego dwóch Marines i chwycili go za ramiona.
– Pan nie mówi poważnie! – wykrztusił.
– Ależ tak – zapewnił go Willis. – Nigdy nie mówiłem bardziej poważnie. Wywiad Floty znalazł wystarczająco dużo informacji dotyczących pańskich działań na Elnealu, by starczyło na wyrok śmierci, panie Owens.
– Pod jakim zarzutem?
– Złamanie wewnątrz konfederacyjnej ustawy z 2368 roku ograniczającej handel bronią, czyli sprzedaż broni wojskowej cywilom bez licencji.
– Zapewniam, że moja firma nie odpuści i nie pozwoli panu…
Admirał Willis uniósł dłoń i w sali konferencyjnej zapadła całkowita cisza.
– Proszę pana, zgodnie z konstytucją naszej Konfederacji ma pan prawo do szybkiego i sprawiedliwego procesu. Jako najwyższa władza sądowa w tym kwadrancie Ludzkiego Kosmosu gwarantuję go panu. Proces zakończy się i wyrok zostanie wydany, zanim pańska firma w ogóle dowie się o skierowanemu przeciwko panu oskarżeniu. Sędzia wojskowy pomoże panu w uzyskaniu pomocy prawnej i zapewnimy panu stosowny czas na przygotowanie obrony. – Admirał Willis po raz pierwszy pozwolił sobie na okazanie emocji. Zrobił się cały czerwony na twarzy i niemal krzyknął na Owensa: – Poprosiłem prokuratora, żeby wnioskował o karę śmierci. A teraz zabrać mi stąd tego śmiecia – rzucił w stronę Marines i odwrócił się plecami do więźnia.
Owens zbladł i zaczął poruszać ustami, próbując zaprotestować, ale z jego ust nie wydobył się żaden artykułowany dźwięk, jedynie wysoki jękliwy świst. Trzymając dygoczącego dyrektora sztywno, jakby nie chcieli się o niego pobrudzić, Marines poprowadzili go do drzwi.
– Aha, i jeszcze jedno, panie Owens. – Admirał Willis obrócił się na fotelu kapitańskim. – Pełna kopia mojego raportu zostanie wysłana do Rady Konfederacji. Zanim pańscy przełożeni dowiedzą się, że stanął pan przed sądem, sami wylądują w celach. Może pocieszy pana myśl, że nie jest pan jedynym, którego spotka taki los. Bardzo źle wybrał pan sobie towarzystwo. Admirał Willis westchnął i z trudem opanował przyspieszony oddech.
– No dobrze, Bernie – zwrócił się do swojego oficera łączności – wyślij sondę do 34 OPUF przebywającego na Świecie Thorsfinniego. Potrzebuję ich tu na wczoraj.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.