» Recenzje » Phoenix Wright: Ace Attorney

Phoenix Wright: Ace Attorney

Phoenix Wright: Ace Attorney
W dobie widowiskowych do granic możliwości gier akcji dostępnych na większość konsol obecnej generacji, mogłoby się wydawać, że klasyczne przygodówki są już niemal na wymarciu. "Niemal" – ponieważ, wbrew panującym tendencjom, gatunek tan zaskakująco dobrze trzyma się na przenośnej konsolce Nintendo. Oprócz remake’ów pecetowych klasyków, co jakiś czas zdarza się także zastrzyk świeżości, wylewający nieco smaru na zastane już trybiki gatunku. W tym miejscu gracz chcący doświadczyć rozgrywki w "starym stylu" natrafia na pomocną dłoń Phoenixa Wrighta – świeżo upieczonego, młodego prawnika u progu kariery. Capcom serwuje nam zatem tekstową przygodówkę utrzymaną w prawniczych klimatach i o oldschoolowym modelu rozgrywki. I wiecie, co? Ten eksperyment prawie się udał, ale o tym za chwilę.


Wszystkie drogi prowadzą na salę sądową

Fabuła gry zaczyna się mocnym tąpnięciem – nasz bohater, który właśnie rozpoczął pracę w małej kancelarii prawniczej, dowiaduje się, iż ma bronić przyjaciela, którego ktoś najwyraźniej próbuje wrobić w morderstwo byłej dziewczyny. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że proces ma się odbyć… za kilka minut a Phoenix, dla którego ma to być pierwsza w życiu rozprawa, jest kompletnym żółtodziobem. W ten sposób nawet tego nie zauważając, dajemy się wciągnąć w sprytnie pomyślany tutorial, w którym nasza pracodawczyni wyjaśnia nam krok po kroku, jak mamy się zachować na sali sądowej.


Objection!

Trafiliśmy na salę rozpraw. Już na początku muszę zaznaczyć jedną rzecz: rozprawy są fantastyczne i stanowią zdecydowanie najmocniejszy punkt gry. W swojej produkcji Capcom udowadnia, że procesy nie muszą być nudnym przerzucaniem dokumentów, okraszonym prawniczym bełkotem. W Phoenix Wright: Ace Attorney sala sądowa momentami dosłownie eksploduje dźwiękiem i barwami. Procesy są dynamiczne i pełne niespodziewanych zwrotów akcji, które przykuły mnie do konsolki i kilka razy sprawiły, iż musiałem przypominać sobie o łapaniu oddechu.

W zamyśle mechanika prowadzenia sądowych batalii jest niezwykle prosta i odbywa się zawsze według ustalonego schematu. Jako obrońca musimy znaleźć luki w wygłoszonych przez świadka zeznaniach i pokazać dowód, który przekona sędziego do naszej wersji wydarzeń. Całemu procesowi towarzyszy zawsze spora doza dramatyzmu: świadkowie i oskarżeni nie potrafią zapanować nad nerwami, gubią się w zeznaniach oraz (ku naszemu utrapieniu) zmieniają je co chwilę wedle woli. Na tym jednak nie koniec, w grze szybko pojawia się czarny charakter – prokurator Edgworth. Trzeba przyznać, że jego obecność na sali rozpraw potrafi skomplikować sprawę. To twardy typ, który nie cofnie się przed niczym aby doprowadzić do skazania bronionej przez nas postaci i to nie koniecznie grając fair.

Jak zmotywować gracza, jeśli de facto nie można zginąć? Otóż mamy do czynienia z pulą punktów, z którą zaczynamy każdy proces. To nasze "życie" symbolizowane jest za pomocą piórek wyświetlających się w rogu ekranu. Kiedy zgłosimy sprzeciw w złym momencie lub nasz dowód nie przekona sędziego, może on zabrać nam jedno z nich, przybliżając nas tym samym do przegranej.



Ścieżka pomiędzy niewidzialnymi ścianami.

W tym miejscu daje o sobie znać główna wada gry. Mianowicie przegranie sprawy okazuje się niezwykle trudne, ponieważ poziom trudności jest niski i przez cały czas kurczowo ściska wyrywającego się gracza za rękę. Wszystko funkcjonuje idealnie, dopóki ten nie postanowi zrobić czegoś po swojemu. Tutaj zaczynają się schody, ponieważ zdecydowana większość dowodów może zostać wprowadzona do gry tylko w przewidzianym przez twórców momencie. Nawet jeżeli już na początku wiecie, jakim dowodem należy się posłużyć, aby wytrącić świadkowi karty z ręki, musicie się z tym wstrzymać. jeżeli zaprezentujecie rozwiązanie od razu to sędzia nie tylko nie zakończy rozprawy na naszą korzyść, ale także bez wahania pozbawi nas piórka.

Na dodatek, jeżeli w kluczowym momencie przedstawimy sędziemu złą odpowiedź, nie musimy się tym zanadto przejmować. Dostaniemy możliwość ponownego wybrania poprawnego rozwiązania. I tak do skutku. Rozprawy są zatem liniowe, ale dopóki jako tako trzymamy się ustalonego przez twórców scenariusza, wada ta nie jest w stanie odciągnąć nas od tego, co dzieje się na ekranach konsoli.

A dzieje się sporo i na dodatek wygląda przepięknie. Dwuwymiarowa grafika z rysowanymi tłami sprawdza się świetnie, a muzyka w naturalny sposób wkomponowuje się w rozgrywkę przyspieszając raptownie w dramatycznych i przełomowych dla fabuły momentach. Tym co odróżnia PW: AA od zwykłych przygodówek są żywiołowe animacje, dodające grze tempa i ukazujące jej prawdziwe barwy. Myślicie, że obecni na sali rozpraw prawnicy siedzą spokojnie i słuchają, co też przeciwna strona ma do powiedzenia? Nic bardziej mylnego. Proces sądowy w wykonaniu Capcomu to prawdziwa wojna słowna, w czasie której postacie wchodzą sobie w słowo i interweniują, gdy równowaga przechyli się na korzyść przeciwnika.

Gdy kierunek, w którym zmierza wywód oskarżyciela nie jest nam na rękę możemy (i powinniśmy) zgłosić sprzeciw (Objection!). Naturalnie musi on być poparty sensownymi wnioskami, ale to nie problem, ponieważ cały czas mamy pod ręką wszystkie dowody oraz akta, a nasza "tura" nie jest ograniczona czasowo. Niestety, nie ma tutaj mowy o opracowywaniu własnej strategii prowadzenia procesu, wszystko musi być tak, jak zaplanowali twórcy gry i basta…

Po nitce do kłębka...

Każdy medal ma dwie strony, co niestety sprawdza się w przypadku Phoenix Wright: Ace Attorney. O ile procesy wypadają naprawdę fantastycznie, niestety nie można powiedzieć tego samego o drugim elemencie składającym się na rozgrywkę, czyli śledztwach. Wspomniany wcześniej niski poziom trudności powraca tutaj w pełnej krasie i dumnie pręży się w naszą stronę. Jak nietrudno się domyślić, śledztwa toczące się pomiędzy kolejnymi rozprawami mają na celu zebranie dowodów wystarczających do zbudowania silnej linii obrony i znalezienia "haka" na oskarżycieli. Brzmi fachowo, prawda? Muszę was rozczarować, ponieważ jest to zdecydowanie najsłabszy element tej, niczego sobie, przygodówki. Dzieje się tak za sprawą powracającego jak zmora niskiego poziomu trudności, który w połączeniu z liniowością miejscówek czyni z nas w większym stopniu obserwatorów niż śledczych.


"Chyba powinieneś zajrzeć do gabinetu ofiary w poszukiwaniu poszlak"

Takie teksty są niestety na porządku dziennym w grze żółto-niebieskich. Napotkane postacie mają winę wypisaną na czole, a nasi nieocenieni pomocnicy podają nam rozwiązanie niemal na tacy. Podobnie ma się sprawa, jeżeli chodzi o znajdowanie dowodów. Zwyczajnie nie przekroczymy progu sądu, jeżeli wcześniej nie znajdziemy wszystkich poszlak. Akcja stanie w miejscu, a świat grzecznie poczeka, aż w końcu znajdziemy potłuczone kawałki szkła schowane za fotelem. To wszystko sprawia, że śledztwa nie da się skopać, ani zakończyć przed czasem żadnym błyskotliwym odkryciem, tudzież skojarzeniem faktów. Taki zabieg skutecznie obniżył moją motywacje do grania, ponieważ wiedziałem, iż koniec końców i tak wyjdę na swoje.


Oskarżony proszę wstać

Wychodzi na to, że strasznie się czepiam tej Bogu ducha winnej gry, a przecież sam stwierdziłem na początku, że jest naprawdę niezła. Nadszedł czas na podsumowanie faktów. Jakie są zarzuty? Gra, pomimo tego, iż naśladuje stare przygodówki jest niezwykle prosta, co na pewno nie zadowoli w pełni starych wyjadaczy. Rozwiązania umieszczone tuż przed nosem oraz znajomość tożsamości winnego od początku sprawy przywołają na ich usta pobłażliwe uśmieszki. Mnie najbardziej denerwował brak możliwości wykazania się jakakolwiek własną inwencją. Tak, wiem to jest gra i tak miało być, ale sytuacja, w której z ujawnieniem banalnie prostego rozwiązania muszę czekać, aż system łaskawie mi na to pozwoli, bynajmniej do najprzyjemniejszych nie należy.


Co na to obrona? Gra pomimo całej swojej naiwności w dalszym ciągu pozostaje naprawdę fajną i lekką przygodówką, utrzymaną w niecodziennym klimacie. Zmagania w sądzie to naprawdę świetna zabawa i piękne wizualnie widowisko na małym ekranie. Jako plus trzeba również zaliczyć zabawne i cięte rozmowy pomiędzy bohaterami. Gry słowne i aluzje autentycznie rozbrajają i choćby dla nich warto przekopać się przez miejscami nudnawe śledztwa. Kolejnym udanym elementem rozgrywki jest również wykorzystanie stylusa, który staje się naturalnym przedłużeniem ręki przy przeglądaniu akt czy przeszukiwaniu miejsca zbrodni. Na koniec chcę jeszcze wspomnieć o jednym ważnym warunku – do gry absolutnie niezbędna jest dobra znajomość angielskiego. Bez znajomości języka wyspiarzy niestety się nie obejdzie, za dużo tutaj tekstu i dialogów, na których gra bazuje.

To w końcu warto, czy nie?

Czas zatem zadać sobie chyba najważniejsze pytanie: czy Phoenix Wright: Ace Attorney warte jest waszych ciężko zarobionych pieniędzy? To zależy od oczekiwań i doświadczenia, jakie posiadacie w przechodzeniu tego rodzaju gier. Jeżeli szukacie lekkiej i prostej historii o ciekawej fabule i niecodziennym klimacie, to możecie poważnie rozważyć zakup – nie powinniście się zawieść. Hardkorowi miłośnicy przygodówek powinni natomiast uderzyć gdzie indziej.


Plusy:

+ dynamiczne i emocjonujące rozprawy
+ zabawne i cięte dialogi
+ oprawa graficzna i animacje
+ niecodzienny klimat


Minusy:

- zdecydowanie za prosta
- nienajlepsze śledztwa
- brak alternatywnych rozwiązań
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
7.0
Ocena recenzenta
9
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie grają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Phoenix Wright: Ace Attorney
Producent: Capcom
Wydawca: Capcom
Dystrybutor polski: Electronic Arts Polska
Data premiery (świat): 11 października 2005
Data premiery (Polska): 31 marca 2006
Platformy: NDS

Komentarze


Marigold
   
Ocena:
0
Mnie się bardzo dobrze grało :) Jedna z najfajniejszych gier na DSa, ale nie jestem ani wielkim znawcą, ani miłośnikiem. Dla amatorów to fajna rozrywka!
21-07-2010 18:00

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.