Pasożyt - Marianne de Pierres

50 lat wcześniej...

Autor: Michał 'ShpaQ' Laszuk

Pasożyt - Marianne de Pierres
Z literaturą cyberpunkową od dawien dawna jestem bardzo blisko zaprzyjaźniony. Cóż, wychowywałem się na takich autorach jak Gibson czy Sterling - później doszło jeszcze kilka nazwisk, które tylko nasiliły moje zainteresowanie tym dość konkretnym rodzajem prozy. W związku z powyższym nieustannie śledzę nowości wydawnicze z kraju i zagranicy, tak więc wiadomość o ukazaniu się debiutanckiej powieści Marianne de Pierres Pasożyt spowodowała u mnie nagły skok ciśnienia - na szczęście niegroźny dla zdrowia. Pozostało tylko zapoznać się z krótką notką na tylniej części okładki i pogrążyć się w lekturze.

Pierwsze wrażenie jest naprawdę zachęcające - lekki, ale nie banalny język, interesująca bohaterka (obowiązkowo w skąpym odzieniu i o bojowym nastawieniu), której skomplikowane przygody przyjdzie nam śledzić, ciekawa, choć mało odkrywcza koncepcja świata przedstawionego i akcja, mnóstwo akcji. Wszystko to razem jest dokładnie tym, czego każdy miłośnik tego typu literatury najbardziej oczekuje. Jednak po pierwszej chwili zachwytu przychodzi pora na odrobinę głębszą analizę. I w tym momencie zaczynają się schody. Zachwycony dobrym wejściem czytelnik powoli odkrywa elementy, które skutecznie psują ten obraz... i to psują go z iście zegarmistrzowską precyzją.

Sztampa, sztampa i jeszcze raz sztampa, a do tego brak sensownego pomysłu. Wydawać by się mogło, że receptą na sukces powieści cyberpunkowej jest mnóstwo akcji i jeszcze więcej krwi zmieszanej z elektrolitem i całą gamą narkotyków. Teoretycznie tak, ale zawsze jest jakieś "ale", a w tym konkretnym przypadku "ale" jest całkiem spore. Otóż okazuje się, że autorka tak naprawdę wcale nie miała pomysłu na tę książkę (a jest to zaledwie pierwszy tom większej całości!) i zwyczajnie powieliła schematy mistrzów gatunku. Nie dość, że te sprzed kilkudziesięciu lat, to jeszcze nie zrobiła tego najlepiej. Co z tego, że akcji jest mnóstwo, intryga nie pozwala nawet na chwilę wytchnienia, a bohaterowie to prawdziwi twardziele i twardzielki do n-tej potęgi, skoro nic ponadto w Pasożycie się nie kryje. A nawet te elementy, których jest tak dużo, mają ciekawą skłonność do nie składania się w jedną całość. Stanowią jakby oderwane od siebie cząstki, którym brakuje spoiwa sprawiającego, że to, co trzymamy w rękach, jest powieścią, a nie kalką z klasyków usiłującą dobrą powieść imitować.

Bohaterowie, mimo że zdają się być interesujący, dość szybko za sprawą autorki psują to wrażenie. Nie ich wina, oni mieli tylko dobrze się bawić w tej powieści. Szkoda tylko, że czytelnicy raczej nie podzielą z nimi tych jakże miłych chwil w mrocznym i zniszczonym świecie Pasożyta.

Radośnie wyszukując braki i niedociągnięcia, że użyję eufemizmów, w debiutanckiej powieść pani de Pierres, niemal zapomniałbym wspomnieć o jej dobrych stronach. Ale, szczerze pisząc, mam spory problem z przypomnieniem sobie jakichkolwiek - mimo usilnych prób zwyczajnie nie mogę, bo po prostu ich nie ma. Lektura zajęła mi kilka godzin i jestem w stanie znaleźć przynajmniej kilkadziesiąt rzeczy, które mógłbym robić w tym czasie i, co więcej, czerpać z nich przyjemność. Niemniej jest to debiut i są jeszcze szanse, by następne części trylogii były kawałkiem naprawdę solidnej literatury, nad którymi spędzę wiele czasu i nie będę tego żałował. Może, jeśli tylko starczy mi odwagi, żeby sięgnąć po kolejny tom przygód Parish Plessis.

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie książki do recenzji.