23-03-2011 21:08
Panie, a kiedyś to były gry...
W działach: Gry Komputerowe, Wspominki | Odsłony: 2
Pierwszy komputer otrzymałem w prezencie na urodziny około 97 roku.
Był to... laptop, co w tamtym czasie sprawiło, że czułem się jak burżuj. Parametry miał oczywiście zabójcze, z tego co pamiętam to Pentium I 120 MHz, jednak w tym samym czasie kumpel śmigał na Amidze, żonglując dyskietkami, by przejść kolejne etapy Froggera (czy czegoś podobnego), więc "Pentium I" brzmiało dumnie. Dzięki uprzejmości wuja, na moim pierwszym kompie znalazły się trzy gry, które zapamiętam do końca życia.
1. Settlers I; 2. Quake I; Duke Nukem 3D;
ad1. W Settlersy poginałem całymi godzinami, wysyłając górników z siwymi główkami (wielkości trzech pikseli), by tworzyli "raporty geologiczne". Z zaciekawieniem przyglądałem się gospodarzowi, który obsiewał wokół gospodarstwa okrągłe poletka ze złocistym zbożem, później to, co ściął kosą trafiało do chlewa innego gospodarza (który hodował prosiaki) lub szło do wiatraka, gdzie przerabiane było na mąkę, po czym uczynny chłopek przenosił to do piekarni. Budowanie armii było niezwykle skomplikowane. Budowałeś strażnicę, z zamku (matki) wychodziło trzech żołnierzy (zwykłe pachołki) i zajmowało strażnicę, poszerzając w ten sposób granice twojego imponującego królestwa. Gdy poczęstowałeś strażnicę złotem, żołnierze wewnątrz po jakimś czasie przekształcali się (niczym dzisiejsze Pokemony). Walki były niezwykle widowiskowe. Wysyłałeś na cel od jednego do kilkudziestu żołnierzy i wychodziłeś na obiad, by wrócić i zajrzeć, jak przebiegała bitwa - atak przebiegał punktowo, w postaci honorowego pojedynku - w zasadzie w jednym momencie mógła walczyć tylko jedna para żołnierzy (poza małymi wyjątkami na obrzeżach bitwy) - trzy uderzenia i przegrany zamieniał się w falującą pelerynkę, która odpełzała w dal...
Po pierwszych Settlersach, dwójka przeszła u mnie bez echa. III okazała się być tak odległa od pierwowzoru, że znudziłem się po miesiącu. W IV grałem tydzień. V nie zamierzam nawet ruszać.
ad2. Quake I wgniótł mnie w ziemię swoim mrocznym klimatem i wypaczył bezpowrotnie moją psychikę. Bryzgająca krew (a właściwie to rozbryzgi pikseli), białe demony, o ile dobrze pamiętam, żarłoczne psy i mięsista rozwałka, to wszystko śniło mi się po nocach. Grałbym w to do spalenia laptopa, gdyby nie pomyłka zaproszonego w gościnę kumpla, który przypadkiem skasował Quake'a xD
Kilka lat później, na stacjonarnym kompie zawitała II i III. Trójce, Arenie, zawdzięczam długie godziny spędzone w gronie kumpli, którzy próbowali wymaksować wyniki i wybić jak najwięcej botów. Raz nawet udało nam się wykombinować drugi komputer i grać na lanie. Zarwaliśmy całą nockę na beztroskiej sieczce.
Wiele lat później wyszedł Quake IV, który podarowałem ojcu w prezencie (jako pretekst, by samemu zobaczyć, co się stało z serią). Ojciec nie narzekał, na mnie gra nie zrobiła najmniejszego wrażenia.
ad3. Duke Nukem to klasyka klasyki. Maj gad, z kuzynem uwielbialiśmy strzelać do zmutowanych prosiaków, traktować z kopa brzydkich kosmitów, jeść tonami sterydy i wkładać kasę za stringi striptizerek.
Niedługo, po ponad dekadzie czekania, ma się ukazać niesławne Duke Nukem Forever - czemu mam dziwne przeczucie, że nie będzie mi się podobać? A może tyle lat produkcji i tyle pomysłów ile narosło na tę grę w trakcie tworzenia sprawi, że DN:Forever rzeczywiście dorówna poprzednikowi? Wątpię.
Po laptopie przyszedł czas na prawdziwy PieC. Rodzice wykosztowali się i kupili jeden z najlepszych zestawów na rynku. Wśród masy, powtarzam MASY innych gier, pojawił się Heroes of Might and Magic III.
Świat dla mnie przestał istnieć. Kumple przychodzili na 5-7 godzin, rozgrywać długaśne kampanie i znikali z kwaśnymi minami dopiero, gdy ich zaniepokojeni rodzice dzwonili do mnie do domu, by zapytać czy ich synowie jeszcze żyją i nie umarli z głodu (często jedli u mnie obiadki i kolacje).
I co dalej? Pojawił się HoMM IV, który porzuciliśmy po tygodniu gry, by powrócić do starej, dobrej trójki. Do HoMM V zajrzałem z ciekawości, by zobaczyć w jakim kierunku zmierza seria. O dziwo okazało się, że to w dużej mierze trójka, z tym że w 3D i z klimatem, który niestety nie dorasta (w moim skromnym mniemaniu) do pięt starej wersji. Teraz wychodzi HoMM VI, które po sztucznych opowieściach developerów, wygląda mi na wielką klapę.
Później w jednym z CD-Actionów wyczytałem o nadchodzącej premierze gry z serii The Elder Scrolls: Morrowind. By jej wspaniała grafika mogła zawitać na moim monitorze potrzebne były pewne modyfikacje... Warto było. Ultrabogaty, ultraalienowaty świat Morrowinda wciągnął mnie i nigdy nie puścił. Co było później? Ano kilka latek po tym pojawił się Oblivion i choć znów, by pojawił się na monitorze, potrzebne były pewne modyfikacje (wymiana karty graficznej i dokupienie RAMu), tym razem nie wciągnęło mnie na tyle, by musiało puszczać :)
Ten sam scenariusz pojawił się w przypadku Neverwintera i Neverwintera II. W przypadku Gothica II i Gothica III; Warcraft II i III; Age of Empires II i III... mógłbym tak wymieniać bardzo długo. Zawsze niby wszystko było na miejscu, ale wszystko ogólnie do d....ołka, zakopać i przyklepać.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że istnieje coś takiego, jak syndrom „A kiedyś to były czasy” lub „A kiedyś to wszystko robili porządniejsze” ale do diaska, coś jest na rzeczy. Na przykładzie nowych gier zauważam, że wszystko idzie w kierunku uproszczenia rozgrywki (wpływ konsol na rynek gier KOMPUTEROWYCH?). Zamiast iść w kierunku zwiększenia różnorodności, zwiększenia możliwości beztroskiego, wolnego zwiedzania świata gry, wszystko ograniczane jest przez niewidzialne ściany, główną liniową-linię fabularną i przeszkody, których pokonanie wymaga posiadania inteligencji ameby.
A może to JA stetryczałem i nie jestem w stanie docenić nowych zabawek, przeznaczonych dla najmłodszego pokolenia graczy?
Był to... laptop, co w tamtym czasie sprawiło, że czułem się jak burżuj. Parametry miał oczywiście zabójcze, z tego co pamiętam to Pentium I 120 MHz, jednak w tym samym czasie kumpel śmigał na Amidze, żonglując dyskietkami, by przejść kolejne etapy Froggera (czy czegoś podobnego), więc "Pentium I" brzmiało dumnie. Dzięki uprzejmości wuja, na moim pierwszym kompie znalazły się trzy gry, które zapamiętam do końca życia.
1. Settlers I; 2. Quake I; Duke Nukem 3D;
ad1. W Settlersy poginałem całymi godzinami, wysyłając górników z siwymi główkami (wielkości trzech pikseli), by tworzyli "raporty geologiczne". Z zaciekawieniem przyglądałem się gospodarzowi, który obsiewał wokół gospodarstwa okrągłe poletka ze złocistym zbożem, później to, co ściął kosą trafiało do chlewa innego gospodarza (który hodował prosiaki) lub szło do wiatraka, gdzie przerabiane było na mąkę, po czym uczynny chłopek przenosił to do piekarni. Budowanie armii było niezwykle skomplikowane. Budowałeś strażnicę, z zamku (matki) wychodziło trzech żołnierzy (zwykłe pachołki) i zajmowało strażnicę, poszerzając w ten sposób granice twojego imponującego królestwa. Gdy poczęstowałeś strażnicę złotem, żołnierze wewnątrz po jakimś czasie przekształcali się (niczym dzisiejsze Pokemony). Walki były niezwykle widowiskowe. Wysyłałeś na cel od jednego do kilkudziestu żołnierzy i wychodziłeś na obiad, by wrócić i zajrzeć, jak przebiegała bitwa - atak przebiegał punktowo, w postaci honorowego pojedynku - w zasadzie w jednym momencie mógła walczyć tylko jedna para żołnierzy (poza małymi wyjątkami na obrzeżach bitwy) - trzy uderzenia i przegrany zamieniał się w falującą pelerynkę, która odpełzała w dal...
Po pierwszych Settlersach, dwójka przeszła u mnie bez echa. III okazała się być tak odległa od pierwowzoru, że znudziłem się po miesiącu. W IV grałem tydzień. V nie zamierzam nawet ruszać.
ad2. Quake I wgniótł mnie w ziemię swoim mrocznym klimatem i wypaczył bezpowrotnie moją psychikę. Bryzgająca krew (a właściwie to rozbryzgi pikseli), białe demony, o ile dobrze pamiętam, żarłoczne psy i mięsista rozwałka, to wszystko śniło mi się po nocach. Grałbym w to do spalenia laptopa, gdyby nie pomyłka zaproszonego w gościnę kumpla, który przypadkiem skasował Quake'a xD
Kilka lat później, na stacjonarnym kompie zawitała II i III. Trójce, Arenie, zawdzięczam długie godziny spędzone w gronie kumpli, którzy próbowali wymaksować wyniki i wybić jak najwięcej botów. Raz nawet udało nam się wykombinować drugi komputer i grać na lanie. Zarwaliśmy całą nockę na beztroskiej sieczce.
Wiele lat później wyszedł Quake IV, który podarowałem ojcu w prezencie (jako pretekst, by samemu zobaczyć, co się stało z serią). Ojciec nie narzekał, na mnie gra nie zrobiła najmniejszego wrażenia.
ad3. Duke Nukem to klasyka klasyki. Maj gad, z kuzynem uwielbialiśmy strzelać do zmutowanych prosiaków, traktować z kopa brzydkich kosmitów, jeść tonami sterydy i wkładać kasę za stringi striptizerek.
Niedługo, po ponad dekadzie czekania, ma się ukazać niesławne Duke Nukem Forever - czemu mam dziwne przeczucie, że nie będzie mi się podobać? A może tyle lat produkcji i tyle pomysłów ile narosło na tę grę w trakcie tworzenia sprawi, że DN:Forever rzeczywiście dorówna poprzednikowi? Wątpię.
Po laptopie przyszedł czas na prawdziwy PieC. Rodzice wykosztowali się i kupili jeden z najlepszych zestawów na rynku. Wśród masy, powtarzam MASY innych gier, pojawił się Heroes of Might and Magic III.
Świat dla mnie przestał istnieć. Kumple przychodzili na 5-7 godzin, rozgrywać długaśne kampanie i znikali z kwaśnymi minami dopiero, gdy ich zaniepokojeni rodzice dzwonili do mnie do domu, by zapytać czy ich synowie jeszcze żyją i nie umarli z głodu (często jedli u mnie obiadki i kolacje).
I co dalej? Pojawił się HoMM IV, który porzuciliśmy po tygodniu gry, by powrócić do starej, dobrej trójki. Do HoMM V zajrzałem z ciekawości, by zobaczyć w jakim kierunku zmierza seria. O dziwo okazało się, że to w dużej mierze trójka, z tym że w 3D i z klimatem, który niestety nie dorasta (w moim skromnym mniemaniu) do pięt starej wersji. Teraz wychodzi HoMM VI, które po sztucznych opowieściach developerów, wygląda mi na wielką klapę.
Później w jednym z CD-Actionów wyczytałem o nadchodzącej premierze gry z serii The Elder Scrolls: Morrowind. By jej wspaniała grafika mogła zawitać na moim monitorze potrzebne były pewne modyfikacje... Warto było. Ultrabogaty, ultraalienowaty świat Morrowinda wciągnął mnie i nigdy nie puścił. Co było później? Ano kilka latek po tym pojawił się Oblivion i choć znów, by pojawił się na monitorze, potrzebne były pewne modyfikacje (wymiana karty graficznej i dokupienie RAMu), tym razem nie wciągnęło mnie na tyle, by musiało puszczać :)
Ten sam scenariusz pojawił się w przypadku Neverwintera i Neverwintera II. W przypadku Gothica II i Gothica III; Warcraft II i III; Age of Empires II i III... mógłbym tak wymieniać bardzo długo. Zawsze niby wszystko było na miejscu, ale wszystko ogólnie do d....ołka, zakopać i przyklepać.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że istnieje coś takiego, jak syndrom „A kiedyś to były czasy” lub „A kiedyś to wszystko robili porządniejsze” ale do diaska, coś jest na rzeczy. Na przykładzie nowych gier zauważam, że wszystko idzie w kierunku uproszczenia rozgrywki (wpływ konsol na rynek gier KOMPUTEROWYCH?). Zamiast iść w kierunku zwiększenia różnorodności, zwiększenia możliwości beztroskiego, wolnego zwiedzania świata gry, wszystko ograniczane jest przez niewidzialne ściany, główną liniową-linię fabularną i przeszkody, których pokonanie wymaga posiadania inteligencji ameby.
A może to JA stetryczałem i nie jestem w stanie docenić nowych zabawek, przeznaczonych dla najmłodszego pokolenia graczy?
9
Notka polecana przez: Aesandill, Albiorix, Nadiv, Ness, Radnon, Senthe, Szczur, von Mansfeld, Wędrowycz
Poleć innym tę notkę