» Recenzje » Pamięć zwana imperium

Pamięć zwana imperium

Pamięć zwana imperium
W ostatnim czasie naprawdę nie mogę narzekać na fantastykę naukową. Gnoza oraz Płomień umiliły mi czwarty kwartał 2021 roku i udowodniły, że polscy autorzy czują się w tym gatunku świetnie, a w dodatku regularnie pojawią się kolejne powieści mojej ulubionej Ady Palmer. Nie znaczy to jednak, iż powiew świeżości nie jest mile widziany – Pamięć zwaną Imperium, kolejnego doskonałego i utytułowanego już reprezentanta science fiction, przywitałem zatem z otwartymi ramionami.

Mahit Dzmare wyrusza do stolicy najpotężniejszego z imperiów, jakie kiedykolwiek istniały – Teixcalaanu. Kiedy była dzieckiem, marzyła o tym, że zamieszka w Mieście, gdzie będzie mogła zgłębiać kulturę ludzi rządzących galaktyką, ale teraz odbywa się to w okolicznościach innych, niżby chciała. Została ona bowiem w trybie awaryjnym mianowana ambasadorką swojej rodzimej stacji górniczej, która musiała zareagować na notę dyplomatyczną i przysłać nowego reprezentanta – brak jednak w niej informacji o tym, co stało się z poprzednikiem Mahit. Szybko okaże się, że ambasador niepozornego kraiku odgrywał w imperium niebagatelną rolę, a jego następczyni będzie zmuszona wyplątać się z intryg, które tkał.

Pamięć zwana Imperium na przestrzeni pierwszych kilkudziesięciu stron mnie zachwyciła – może nie jako kandydat do wybitności, gdyż na to już na samym początku jest nieco zbyt sztampowa. Stanowi ona jednak przypomnienie o tym, że są powody, dla których kiedyś uznawałem fantastykę naukową za mój ukochany gatunek. Arkady Martine szybko wytacza najcięższe spośród przygotowanych dział: główna bohaterka, ambasadorka górniczej stacji, rozmawia z zamieszkującym jej umysł poprzednikiem, a kultura imperium na samym wstępie intryguje swoją specyfiką. Żaden z tych elementów nie jest zabójczo oryginalny; maszyny imago umożliwiające porozumienie ze zdigitalizowanymi awatarami żywych ludzi to koncept bardzo często wykorzystywany, szczególnie w cyberpunku, tutaj ciekawy nie sam w sobie, a przez kryminalny kontekst, w jakim został osadzony; skupiona wokół literackich aluzji i krążąca wokół poezji cywilizacja Teixcalaanu natomiast ciekawi najbardziej na samym początku, kiedy stanowi zagadkę i zdaje się mieć krytyczny wpływ na fabułę – ostatecznie okazuje się jednak raczej elementem sztafażu, niż centrum grawitacji, wokół którego mógłby orbitować tekst.

Kiedy porównuję Pamięć zwaną Imperium Terrą Ignotą – co samo w sobie stanowi spory komplement, bo cykl Ady Palmer stanowi najlepszą fantastykę naukową, jaką czytałem od lat – w oczy rzuca mi się fakt, że ta pierwsza nie jest tak nierozerwalnie koherentna; w ramach świata Martine można by opowiedzieć inną historię, a jej opowieść, po drobnych korektach, można by osadzić w innym uniwersum. Czy to poważny problem? Cóż, Do błyskawicy podobne ma w sobie błysk geniuszu, którego w książce Martine brakuje, a który pochodzi właśnie stąd, że wycyzelowane elementy dzieła Palmer zdają się wzajemnie dopasowane w najdrobniejszym calu – tutaj wszystko działa, ale raczej jako mechanizm zbudowany z kupnych, ogólnodostępnych i gotowych do rekonfiguracji klocków. 

To, oczywiście, absolutnie jej nie dyskwalifikuje. Maszyny imago i związana z nimi intryga kryminalno-polityczna, a także specyficzność społeczeństwa zamieszkującego imperium dają autorce wystarczająco dużo paliwa, aby napędzić tę liczącą ponad pięćset stron powieść i doprowadzić ją do bardzo satysfakcjonującego zakończenia bez zbędnych dłużyzn czy mielizn fabularnych. Czuć w niej silne inspiracje Diuną, szczególnie jej pierwszą częścią, w której polityka dominowała nad religią – w Pamięci zwanej Imperium, tak jak u Herberta, niemal każda scena ma być doniosła, mieć ciężar dramatyczny, a każde wypowiadane przez bohaterów zdanie – stanowić potencjalny cytat. Martine radzi sobie z tym podniosłym tonem bardzo dobrze, zdecydowanie lepiej niż Scalzi we Wspólnocie, gdzie wyczuć można podobne aspiracje. Na szczęście wysoka nuta kontrapunktowana jest przez dynamiczną, wypełnioną wydarzeniami fabułę, dzięki czemu lektura wciąga jak odkurzacz. Dawno nie czytałem fantastyki naukowej tak skutecznie łączącej kryminał oraz fikcję polityczną, przy tym realizującą założenia obu z taką lekkością – to doskonale rozpisana historia, która nie zostawia chwili na oddech, ale też nawet przez chwilę nie męczy. W moim odczuciu tym, co zagwarantowało Hugo tej powieści jest połączenie kilku bardzo dobrych, ale nie wybitnych elementów: świetnej fabuły, dobrze wyważonego, unikającego zbyt głębokiego popadania w patos dramatyzmu i światotwórstwa uważnego, lecz nieprzytłaczającego czy dziwacznego. To definicja udanej space opery. 

Co w Pamięci zwanej Imperium przeszkadza? Tak jak napisałem, zachwyt trwa przez pierwsze kilkadziesiąt stron, kiedy czytelnikowi wydaje się, że kultura Teixcalaanu okaże się fundamentalnie inna niż to, co znamy z większości dzieł fantastycznonaukowych. I choć Martine dba o szczegóły (na przykład przez opisywanie alternatywnej gestykulacji bohaterów), to koniec końców mają one niewielkie znaczenie, a odbiorca skupia się na politycznej zbrodni, zapominając właściwie o światotwórczych podstawach. Szkoda, bo dopieszczony i wypolerowany – może nieco odważniejszy, realizujący pierwsze obietnice – Teixcalaan mógłby stać się klasykiem na miarę Arrakis. Autorka nie zawsze też zdradza kluczowe informacje w odpowiednich momentach – prawda na temat potencjalnego sabotażu, który napędza niemal połowę powieści, zostaje zdradzona w interludium, a dodatkowy czynnik całkowicie zmieniający układ politycznych sił pojawia się jako argument głównej bohaterki w najlepszym dla niej momencie, wywołując pewien dysonans i natychmiast przywołując skojarzenie z tytułem pewnej cyberpunkowej gry komputerowej. Traci na tym niemalże perfekcyjnie poprowadzona fabuła. 

Żadna z tych wad nie dyskwalifikuje jednakże Pamięci zwanej Imperium. To niezwykle wciągająca – za sprawą doskonale zaplanowanej intrygi na styku zbrodni i polityki – powieść, która intryguje przez bardzo solidne światotwórstwo i niesie mnóstwo satysfakcji za sprawą przemyślanego zakończenia. Mimo że nieco boję się o jakość nadchodzącej kontynuacji (oby Teixcalaan nie zmienił się w telenowelę!), to naprawdę nie przypominam sobie równie ciekawej space opery z ostatnich lat. Bawiłem się podczas lektury świetnie i bez wahania polecam ją wszystkim miłośnikom gatunku. 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
8.5
Ocena recenzenta
8.5
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 1
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Pamięć zwana Imperium (A Memory Called Empire)
Cykl: Teixcalaan
Tom: 1
Autor: Arkady Martine
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawca: Zysk i S-ka
Data wydania: 16 listopada 2021
Liczba stron: 540
Oprawa: miękka
Format: 140x205 mm
ISBN-13: 978-83-8202-369-5
Cena: 45,00 zł



Czytaj również

Pustkowie zwane pokojem
Hugo razy dwa poproszę
- recenzja

Komentarze


Kamulec
   
Ocena:
0

zostaje zdradzona w interludium

Zicocu, co nazywasz interludium w kontekście powieści?

31-01-2022 02:11
Zicocu
   
Ocena:
0

@Kamulec

Jeden czy dwa rozdziały, w których narracja prowadzona jest z perspektywy innej niż głównej bohaterki, a akcja toczy się w innym miejscu w samym spisie treści określone są jako "interludia".

31-01-2022 13:41

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.