» Blog » Pakt - pirackie opowiadanie
02-06-2008 23:28

Pakt - pirackie opowiadanie

W działach: Tfórczość | Odsłony: 7

Pakt - pirackie opowiadanie
Kiedyś pisałem setting do d20, wzorowany na Piratach. Czerpał też ze Spellslingera. A co. Mógł być niezły, ale straciłem materiały przy awarii komputera. Bywa. Głupi ja.

Anyway. To tu opowiadanie jest dedykowane najzabawniejszemu power metalowi jaki słyszałem od tygodni. I jeszcze Piratom. W ogóle jest powermetalowe, więc pewnie nie spodoba się moim znajomym, a tylko oni je przeczytają. Nieważne.



"Pakt"

Żaglowiec posuwał się tak szybko, jak tylko się dało. Red Peter jeszcze raz ponowił i poprawił czary wzywające korzystne wiatry, po czym poszedł odpocząć na rufie. W oddali, na horyzoncie, błyszczały białe żagle floty Kompanii. Oni również mieli w załodze maga – zapewne bardziej doświadczonego, co w tej dziedzinie magii miało kluczowe znaczenie – i przygotowani byli do pościgu. Choć Orka była jednym z szybszych żaglowców na tych wodach, wyładowana była łupem po ostatnim napadzie, który okazał się misternie przygotowaną pułapką. Udało im się wymknąć i teraz zmierzali w stronę Pirackiego Siedliszcza. Peter westchnął, opierając się o reling. Niedawno skończył dwadzieścia lat, był wciąż pełen energii i nienawidził bierności. Jego okaleczony za młodu ojciec przez całe życie tęsknił za przygodami na morzu, zaszczepiając tą skłonność u wszystkich synów. Na początku wszystko szło jak we śnie, a magiczne talenty pozwoliły niedoświadczonemu chłopakowi stać jednym z kluczowych załogantów Orki. Potem jednak Kompania urządziła zasadzkę i od tego czasu nie mógł zrozumieć postępowania kapitana Hawkinsa. Z jednej stroni unikał on otwartej konfrontacji (w której, na własnych warunkach, mieliby pewnie szanse), z drugiej – uciekał powoli, nieskutecznie, nie chcąc pozbyć się lichego łupu. Dodatkowo, płynęli przecież do tajemnego Pirackiego Siedliszcza, ryzykując ujawnienie tymczasowej stolicy piratów! Wyglądało to tak, jakby kapitan postanowił doprowadzić okręty Kompani do owej kryjówki. Niestety, młodzieniec nie mógł nic na to poradzić. Żaden kapitan nie brał do załogi maga bez zawarcia Paktu – nikt przecież nie chciałby mieć obok siebie potencjalnego rywala, niezależnego, władającego wiatrem i magicznym ogniem, mogącego zmieść piątą część załogi jednym ruchem ręki. Pakty wiązały maga, wykluczając jakiekolwiek magiczne akcje skierowane przeciwko przełożonemu. Mógł się on nawet zbuntować – ale wtedy tracił dostęp do magii, atutu, na którym każdy z nich całkowicie polegał. Zaklinacze nosili przy sobie rapiery i potrafili strzelać z pistoletów, ale nie byli w tym lepsi od przeciętnego załoganta. Tak czy inaczej, Peter czuł, że chyba będzie musiał coś zrobić. Zaprowadzenie Kompani do Siedliszcza to zdrada karana gardłem.

Z rozmyślań nagle wyrwały go odgłosy kroków za plecami. Powoli odwrócił się i zobaczył kapitana Hawkinsa, pierwszego oficera Greena i pięciu Sztyletów. Tak nazywano grupę starych przyjaciół Hawkinsa, którzy służyli jako jego gwardia przyboczna. Nie byli już młodzi, ale ich doświadczenie i niezwykła kooperacja dawała szansę w starciu nawet z magiem.

- Wpadłeś, Red. – głos kapitana, na pozór spokojny, krył nutę satysfakcji.
- Nie wiem o czym pan mówi. – Peter był może odważnym piratem i utalentowanym magiem, ale jeszcze kiepskim kłamcą.
- Dziwię się, że tego nie wyczułeś. Obecny tutaj Green nie jest oczywiście magiem, ale ma pewien dar. Potrafi odczytywać emocje, wykrywać kłamstwa... A umysł tak silny jak twój jest dla niego otwartą księgą. Chcesz spiskować przeciwko mnie, Red. Powinienem cię zabić.
Peter czuł narastającą wściekłość. Niemal intuicyjnie sięgnął do zasobów energii, wzniósł ochronne bariery, chmury nad okrętem zaczęły gęstnieć i ciemnieć.
- Wiesz przecież, że nie możesz tknąć mnie i mojej załogi. Poddaj się.
Sztylety powoli okrążały go, poruszając się małymi kroczkami, coraz bliżej i bliżej. W każdej chwili mogli skoczyć, a on może dotrzymałby przez kilka chwil pola jednemu. Wszystkim na raz? Nigdy.
- I co teraz, kapitanie? Zaprowadzisz Kompanię do Siedliszcza? Masz z nimi układ? Ty gnojku.
Hawkins roześmiał się.
- Tak. Port jest pełen moich rywali, prawda? Kaperstwo to piękny przywilej w tych trudnych czasach.
- Zdrajco. – Red zaczął gorączkowo zastanawiać się nad możliwością ucieczki. Nie może walczyć, ale...
- Tak? Daję ci trzy sekundy. – Hawkins wyciągnął pistolet.
Wszystko potoczyło się szybko. W mgnieniu oka za burtą statku pojawiła się mała łódka, służąca normalnie za szalupę. Normalnie przywołanie jej zajęło by więcej czasu, ale Red spędził wcześniej kilka dni, pracując nad każdym jej elementem. To była jego łódź, gładko poddawała się więc rozkazom. Już tylko skok i Red stał na pokładzie, splatając magiczny wiatr. Przed upływem dwudziestu sekund był dobre kilkadziesiąt metrów od Orki.

- Kapitanie, strzelać? – zapytał Green, szykując muszkiet.
- Nie, po co? Coś mi mówi, że będzie na co popatrzeć. – uśmiechnął się zagadkowo, wyciągając rękę po lunetę.

Dopiero teraz, na morzu, Peter czuł pełnię swojej wściekłości. Został oszukany i zdradzony, a na dodatek nie mógł nic na to poradzić. Jedynym jego celem była flota Kompani. Jeżeli przynajmniej opóźni ich przybycie na miejsce, może da piratom czas na ucieczkę. Naprawdę zależało mu na tych ludziach. Ostatecznie, w Siedliszczu mieszkał też jego ojciec i jeszcze jedna osoba... Żaglówka płynęła coraz szybciej. O ile w przypadku dużych jachtów rolą zaklinacza wiatru jest tylko drobna korekta warunków (mająca jednak kluczowe znaczenie przy pościgach), o tyle tak małe, kilkumetrowe jednostki, poruszane ledwie cząstką siły maga, mogły niemalże lecieć, ledwo ślizgając po grzbietach fal, nawet zupełnie na przeciwko naturalnemu wiatrowi. Ta łódka była dodatkowo przygotowana właśnie do tego rodzaju żeglugi. To prawdziwe cacko wzmocnił wcześniej urokami i zaklęciami... Przypomniał sobie także o czymś jeszcze, co zostawił sobie na taką okazję.

Rum kapitana. Nie wiadomo, ile miał lat, ale podobno nigdzie nie można było już dostać takiego napoju. To była ostatnia butelka, wykradziona przez Petera podczas jednego z postojów, głównie z ciekawości. Teraz wypicie wydało mu się aktem osobistej zemsty na zdradzieckim Hawkinsie. Uznał też, że przyda mu się odrobina rozluźnienia przed... śmiercią, bo tego słowa należało tutaj użyć. Nie miał szans na przeżycie. No cóż, taki jest los pirata. Wyciągnął korek i wyrzucił go za siebie, po czym przekrzywił butelkę oczekując błogiego smaku. Nagle skrzywił się i splunął do morza z obrzydzeniem. Zabarwiona morska woda! Przeklinając, na czym świat stoi, Red wyrzucił feralna butelkę za burtę i jeszcze bardziej zirytowany rozpoczął przygotowania do ostatecznego starcia.

Doskonale wiedział, co należy robić. Większość magów ma w zanadrzu perfekcyjnie dopracowane plany na taką okoliczność, choć czasami nie zauważają odpowiedniego momentu, nie mogąc pogodzić się z myślą o rychłym końcu. Paradoksalnie, rzucanie czarów przekraczających normalne ograniczenia nie jest wcale trudne; utalentowanym magom udaje się to podświadomie. Trudność kryje się właśnie z trzymaniu się limitów. Czarodziej, który da się ponieść wrodzonej potędze po prostu nie wyjdzie z tego cało: czy to mentalnie, czy wręcz fizycznie. Red Peter przygotowywał kolejne czary, budował ochronne zapory i szczęśliwe uroki, dopracowywał zaklęcie wiatru. Dużo uwagi poświęcił skomplikowanemu procesowi dzielącemu świadomość na na współ niezależne fragmenty, co pozwala rzucać kilka czarów na raz. Czuł naprężenie mięśni, spowodowane przepływającą energią, a na jego czole pojawiły się kropelki potu. Póki co jednak moce pozostawały uśpione. W miarę zbliżania się do wrogiej floty wyciszył nawet sztuczne podmuchy wiatru.

Tak jak przypuszczał, statki Kompani w zasadzie go zignorowały, zapewne biorąc samotnego żeglarza za zdrajcę, który wymknął się z Orki licząc na ułaskawienie i nagrodę za pomoc w nadchodzącej bitwie. Peter przymknął na chwilę oczy, starając wyczuć obecność tutejszego maga. Miał szczęście: starzec stał na pokładzie największego statku, Północy. Wciąż podtrzymując urok ukrywający jego własną aurę, dyskretnie skierował swoją łódkę w stronę ogromnego okrętu. Oczywiście, na najbliższych żaglowcach od razu pojawili się żołnierze z muszkietami, gotowi zastrzelić go przy pierwszej okazji. Ktoś, krzycząc z pokładu Północy, wezwał Petera do wstania i podniesienia rąk do góry. Młody pirat wykonał polecenie, choć wszystko słyszał jak z ogromnej odległości. W uszach dudniła mu przepływająca krew, czuł potężne bicie serca, a głowa nieprzyjemnie pulsowała od ogromnej ilości czekającej na wykorzystanie mocy. Jego wyraźnie przyśpieszone myśli błyskawicznie analizowały otoczenie, oczekując na właściwą chwilę.

Stary mag w służbie Kompani należał do Bractwa. Organizacja ta zrzeszała prawie wszystkich "legalnych" czarodziejów Morza, zazdrośnie strzegąc swojej dominacji. Mimo ogromnej potęgi swoich członków, niemal zawsze pozostawała neutralna. Magowie z bractwa służyli u tego, kto zapłacił najwięcej, często walcząc dla przeciwnych stron konfliktu. Nigdy jednak ich celem nie była śmierć innego zaklinacza. Tak naprawdę, władający mocą ludzie posiadali tak wiele środków ochronnych, umożliwiających przetrwanie, że wydostawali się nawet z wybuchających statków bez większego uszczerbku. Bezpośrednie zaatakowanie jednego z nich ściągało na napastnika fatalną w skutkach nienawiść Bractwa. Pozbawieni wrogów, tak cywilnych, jak i ze swojej profesji, magowie odzwyczajali się od jakiegokolwiek ryzyka, zapominali o krążącym wokół każdego żeglarza widmie śmierci.

Z tych wszystkich powodów potężny czar Petera zastał staruszka prawie nieprzygotowanego. Doświadczony mag zareagował najszybciej jak mógł, błyskawicznie przywołując wszystkie swoje moce. Był już jednak zgubiony, o wiele kroków za młodszym piratem. W świadomości obu czarodziejów pojedynek trwał dobrą chwilę, ale działania starszego z nich mogły tylko opóźnić nieuniknione. Tak naprawdę minęły raptem dwie czy trzy sekundy, po których ciało nieszczęsnego maga zostało z paskudnym hukiem zgniecione w potężnej implozji, której impet dodatkowo uszkodził statek w promieniu kilku metrów i zranił dwóch marynarzy. Dużo ważniejszy jednak był fakt, że flota Kompani została pozbawiona jakichkolwiek zaklęć obronnych. Peter z cichym westchnięciem uwolnił zgromadzoną energię, pozwolił umysłowi jeszcze bardziej przyśpieszyć. Każdy czar wstrząsał jego ciałem, wzbudzał fizyczny ból głowy i rąk, a z ust i nosa młodego maga zaczęły spływać smużki krwi.

Efekty jego magii były jednak naprawdę piorunujące. "Okolica zamieniła się w piekło" – to określenie nie oddaje jednak całej prawdy. Marynarze i żołnierze Kompani z przerażeniem patrzyli na atak cyklonu, potężnego deszczu, burzy z piorunami i wielometrowych fal, które jednym uderzeniem niszczyły mniejsze jednostki jak macki pradawnych morskich stworów. Wśród załóg zapanował chaos, ogłuszający ryk żywiołów uniemożliwiał podjęcie jakichkolwiek działań, żaglowce wpadały jeden na drugiego albo nawet niszczyły się nawzajem ogniem armat, próbując trafić niewielką szalupę Red Petera. Krążyła ona pomiędzy statkami, chowając się wśród fali, szybka jak błyskawica i równie zabójcza. Nieliczne wystrzelone w jej kierunku kule błądziły, z łatwością znoszone z toru siłą potężnych magicznych tarcz maga. Jego umysł w pełni zaangażował się w walkę, każda jego część innym aspektem bitwy. Samoświadomość Red Petera zaczynała się zacierać, zastępowana złożoną machiną wojenną skoncentrowaną wyłącznie na dziele zniszczenia. Jego palce wypuszczały kule ogniste, uderzenia pierwotnej mocy, a nawet skrzydlate potwory, utkane z samej magii, których przeraźliwe wrzaski dopełniały koncertu żywiołów.

W końcu mag, wiedziony już nie wolną wolą, a swego rodzaju czarodziejskim berserkiem, zbliżył się do Północy, ostatniego z większych statków, który jako tako trzymał się w jednym kawałku, walcząc z potężną wichurą i niesionymi przez nią szczątkami masztów, żagli, a nawet ludzi. Tornado kręciło nim w kółko, wyrzucało w górę i w dół, fale zmywały z pokładu tak doświadczonych przecież załogantów flagowego okrętu Kompani. Kiedy jednak w świetle błyskawic mignęła szalupa Red Petera, co najmniej kilkunastu żołnierzy zdołało zbliżyć się do właściwej burty i przygotować muszkiety do strzału. Nie było wśród nich oficera, nie zaatakowali jednoczesną salwą. Każdy z nich był sam wśród sztormu, każdy walczył o własne życie z podziwu godnym kunsztem. Gdyby ich przeciwnik był zwykłym człowiekiem, połowa kul dotarłaby do celu i choć prawie wszystkie z nich wpadły, wyhamowane, do morza, to jednej jakimś zrządzeniem losu udało się przedrzeć. Red Peter, który już tylko jak przez mgłę obserwował otaczający go świat, nawet nie poczuł bólu rozdzieranej klatki piersiowej, jaki normalnie zabiłby go natychmiast. Olbrzymia determinacja, z jaką przystąpił do walki, zdołała jednak utrzymać w ryzach niektóre czary i wiatry, przynajmniej na kilka sekund. Łódź jeszcze raz zatańczyła na falach, nabierając nagle ogromnej prędkości i zamieniając się w ogromną kulę płomieni, która dosłownie wbiła się w burtę Północy. Gigantyczny żaglowiec, trafiony tym na wpół żywym pociskiem w prochownię, eksplodował. Upiorny huk zdawał się być ostatnim dźwiękiem w pieśni zniszczenia. Po nim zapadła cisza, a coraz spokojniejsze morze unosiło szczątki dumnej floty.

Orka, która wciąż oddalała się od nieprzyjaciół, ledwo poczuła skutki magii swojego byłego maga. Zaczął siąpić nieprzyjemny deszcz, niebo zaciemniły gęste chmury, a dmący niekorzystny wiatr utrudniał żeglugę. Kapitan Hawkins stał na mostku, obserwując scenę walki przez swoją ulubioną lunetę. Kiedy wszystko się skończyło, przekazał ją stojącemu obok Greenowi.
- Niesamowite. Jak mu się to udało? – widok naprawdę robił duże wrażenie. Nie uchował się ani jeden statek Kompani. Zapewne nikt nie ocalał.
- Magowie, Green, magowie naprawdę potrafią zaskakiwać. No, powiem szczerze, że nie myślałem, że ten tutaj jest aż taki potężny. – Hawkins podrapał się po brodzie, po czym skinął na jednego z majtków. Wskazany chłopak szybko przyniósł butelkę wypełnioną czerwonawym płynem.
- No, w tawernach opowiadają o niesamowitych mocach magów... Przecież pięciu takich mogłoby podbić mały kraj!
Hawkins pociągnął solidnego łyka, po czym westchnął z zadowoleniem.
- Ostatnia butelka najlepszego rumu... Tego mi była trzeba.
- Czy ona nie zgubiła się przypadkiem kilka dni temu? Ba, przecież sam kazał pan, kapitanie, wybatożyć strażnika, który jej nie upilnował!
- Powiedzmy sobie, Green, że domyśliłem się, gdzie jej należy szukać. Nieważne, nieważne. Wracając do twojego pytania – nie, nie mogliby by. Zniszczyć flotę? No, znajdziesz na Morzach przynajmniej kilku takich magów. Ale przeżyć taki wysiłek? Nie, magia po czymś takim po prostu roznosi ich na kawałki. Całkiem możliwe, że ten chłopak również skończył w ten sposób. Widziałem kiedyś takiego jednego... – Hawkins znowu upił trochę cudownego napoju - Nie miał nawet ułamka talentu Red Petera, ale walczył dzielnie, chroniąc swój konwój. Kiedy do niego dotarliśmy po długim starciu, leżał już na pokładzie, obwicie krwawił, a jego ciało nosiło znamiona kompletnego wycieńczenia. Zupełnie też oszalał... Magia dużo daje, ale w końcu chce coś w zamian.
- Mogę zadać jeszcze jedno pytanie, panie kapitanie?
- Hm, mam dobry humor, możesz się napić. Trochę!
- Dziękuję... – Greena zaskoczyła szczodrość kapitana – Ale nie o to chodziło. Czy on zrobiłby to normalnie? Mam na myśli Pakt, jaki zawarł pan z nim zawarł. Czy było w nim coś o takim poświeceniu? Czy może rzeczywiście młody spiskował przeciwko panu? – Green wciąż nie do końca rozumiał celowości blefu, w którym brał wcześniej udział. On i wykrywanie cudzych myśli! Peter okazał się jednak strasznie naiwny.
Hawkins odwrócił się bokiem do swojego pierwszego oficera, jeszcze raz spoglądając na coraz rzadsze resztki statków Kompanii.
- Posłuchaj... Tak, oszukałem go, doprowadzając tym do jego śmierci. Gdyby nie ten chłopak, zapewne nie udałoby nam się uciec.
Green pokiwał głową.
- Szkoda. Był potężnym magiem, trochę zadufany w sobie, ale całkiem sympatyczny. Uważał, że nigdy nie spotka kogoś mocniejszego od siebie.
Hawkins uśmiechnął się do siebie.
- Nie jestem magiem, Green, ale byłem od niego lepszy. Nie próbuj pokonać maga w pojedynku czarów, użyj własnych przewag – Dopił resztkę rumu. – Byłem lepszym kłamcą, oszustem i spryciarzem. Naciągnąłem Pakt. Byłem lepszym piratem, a kiedy przychodzi co do czego, to liczy się najbardziej.

Odpłynęli na zachód, a kiedy w końcu dotarli do Pirackiego Siedliszcza, spotkali dziewczynę, która płakała, słysząc ich opowieść.

Wkrótce przestała, kiedy wytłumaczono jej, że Red Peter zginął jak prawdziwy bohater, zyskując nieśmiertelną sławę w pirackiej pieśni.

Łatwo uwierzyła. Ostatecznie, kapitan Hawkins był naprawdę sugestywny i...

Nagły, wyjątkowo mocny wiatr ze wschodu mógł tylko bezsilnie walić w zamknięte okiennice. Nikt nie zwrócił na nie uwagi. W środku tawerny wszyscy mieli przecież inne, o ileż ciekawsze, plany na nadchodzącą noc.
0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


~dorota

Użytkownik niezarejestrowany
    !!
Ocena:
0
aaa!!!! świetne!!! Czy może masz zamiar napisać książkę? xD
06-06-2008 18:47
~Mika

Użytkownik niezarejestrowany
    :)
Ocena:
0
takie nasze klimaty ;p
świetne! :) jestem pod wrażeniem :)

do zobaczenia na rejsie :*
09-06-2008 20:58

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.