No cóż, psikusa to najwyraźniej aktorom wycięli agenci, gdyż doprawdy do obsady komedii romantycznej to oni jakoś nie pasują. Ale to nic, można przecież dać dziełu szansę się wykazać. W końcu nie wszystkie romansidła muszą od razu być cukierkowymi i banalnymi historyjkami. Jak się okazuje, rzeczywiście P.S. Kocham Cię nie do końca wpisuje się w ten schemat.
Zacznijmy od scenariusza. Można by się spodziewać klasycznej historii: dziewczyna poznaje chłopaka, zakochują się w sobie, są ze sobą, coś złego staje im na drodze, ale w końcu – po długich i ciężkich cierpieniach – znowu są ze sobą. W filmie problem polega jednak na tym, że oblubieniec umiera w niespełna kwadrans. Jak sobie z tym poradzić? Ano można wskrzesić młodego męża (w końcu nic tak nie ożywia filmu jak dobry trup). Ale to ma być komedia, a nie fantastyka, więc trzeba jeszcze trochę pogłówkować. No i twórcy pomyśleli, a dokładniej całą robotę odwaliła za nich Cecelia Ahern - autorka książkowego pierwowzoru.
Tak więc cudowny mąż (Gerard Butler) umiera, pozostawiając trzydziestoletnią żonę, Holly (Hilary Swank), samą ze swoim życiem. Jak się jednak okazuje, zapobiegliwy i kochający małżonek, w ostatnich tygodniach swojego życia (zmarł na guza mózgu), napisał dwanaście listów, które jego ukochana otrzymywać ma co miesiąc.
Zapowiadało się naprawdę ciekawie, gdyż - przyznam szczerze - pomysł jest wyjątkowo oryginalny. Parafrazując siostrę głównej bohaterki: "Też bym chciała (no, ja akurat to bym chciał), żeby jakiś trup mówił mi, co mam robić". Niestety, wadą tej historii jest fakt, iż dobry jest tylko ogólny zamysł, a wykonanie już nie za bardzo. Koleje listy, a co za tym idzie, kolejne zadania nie są za bardzo wyszukane (zabawić się, zaśpiewać na karaoke, odwiedzić rodziców męża w Irlandii), a film coraz bardziej pochyla się w stronę chwytającego za serce dramatu, a nie mimo wszystko optymistycznej komedii (miał pokazać, jak radzić sobie po stracie kogoś bliskiego w tak młodym wieku).
Nie znaczy to jednak, że cała fabuła winna trafić do kosza. Nie, wystarczyłby mały retusz, gdyż lwia część pomysłów przypadła mi jednak do gustu. Przede wszystkim spodobał mi się zabieg wplecenia retrospekcji między kolejne sceny z teraźniejszości. Dzięki temu możemy lepiej przyjrzeć się perypetiom młodego małżeństwa, na długo przed śmiercią męża (a ta historia jest dużo ciekawsza od losów świeżej wdowy).
Przyznam jednak szczerze, że mnie samemu najbardziej podobała się nie tyle sama fabuła, co postacie. Na szczególne słowa uznania zasługuje Gerard Butler, wręcz idealny do roli wesołego Irlandczyka, cieszącego się życiem i potrafiącego czerpać z niego pełnymi garściami. Jego bohatera po prostu nie da się nie lubić (wiecznie uśmiechnięty, rozrywkowy, czasami bezczelny). Razem z Hillary Swank tworzą wiarygodne małżeństwo, emanujące łączącym je uczuciem każdej scenie.
Na tym polu nie obyło się jednak bez wpadek, a taką – według mnie – był Daniel, grany przez Harry’ego Connicka Juniora. Nie wiem, czy to wina aktora, czy tak miało być (książki nie czytałem), ale był on po prostu dziwny, wręcz odpychający.
Jednym z mocniejszych elementów tego dzieła była zdecydowanie muzyka. Szczególnie irlandzkie rytmy wpadły w ucho, a i Gerard Butler ma całkiem niezły głos. Razem z kilkoma bardziej i mniej znanymi przebojami muzyki popularnej tworzą świetną otoczkę dla opowiadanej historii, a piosenki z Wysp nadają jej pazur.
W sumie otrzymujemy kolejną komedię (a raczej dramat) romantyczną, która może trafić w gusta szerszego spektrum widzów. Szkoda, że twórcy nie zrezygnowali z kilku wyciskających łez scen (chociaż przyznać trzeba, że niektóre były naprawdę dobrze rozegrane) na rzecz odrobiny rozrywki. Niemniej, całkiem oryginalny scenariusz i niesztampowe zakończenie sprawiają, że film ten oceniam dosyć wysoko.